Na początku mojej drogi dziennikarskiej pewien doświadczony redaktor życzliwie ostrzegł mnie przed nieuniknionym. Lekcja ta, przełożona na język barw, brzmiała mniej więcej tak: „Wiele razy zdarzy się, że gdy napiszesz coś na żółto, pomarańczowi zarzucą ci, że to zieleń, a zieloni – że pomarańcz. Nie przejmuj się. Będzie to znak, że trzymasz własny kurs”.
Nie zliczę, ile razy spełniało się tamto proroctwo. Ze stoickim spokojem przyjąłem zatem i to, iż po mojej relacji z pokazu gry „Bulletstorm” jedni – czy to off, czy to on the record – dawali wyraz zdziwieniu, że kręcę nosem na z założenia prostą przecież zręcznościową zabawę bez pretensji do bycia czymkolwiek innym, drudzy – że w ogóle chciało mi się tracić czas na taki chłam.
Tak chyba musiało być. Bez względu na to, jak wielkimi literami napisałbym, że JESZCZE NIE OCENIŁEM tego tytułu, odbiór nie mógłby być inny. Taka już nasza natura, że w relacji z pierwszych wrażeń odruchowo doszukujemy się przesłanek ostatecznego werdyktu.
O „Bulletstormie” jeszcze padnie tu parę zdań. Najpierw jednak skorzystam z okazji, by jasno powiedzieć, jak pojmuję rzetelne dziennikarstwo. Jaki mam stosunek do przedmiotu swojej pracy. O co mi chodzi, gdy siadam do pisania o grach i interaktywnych nie-grach, o całej tej szerokiej panoramie zjawisk, którą nazywam interaktywnym wideo. Pozwolę sobie zabrać głos w imieniu także Pawła, bo sądzę, że postrzegamy swą rolę podobnie (jeśli się mylę, popraw mnie, Pawle). Reasumując, spróbuję wytłumaczyć – powoli dochodzę w tym do rutyny – że nie jestem wielbłądem. Mam bowiem wrażenie, że moje – i Pawła – intencje nie są do końca jasne. Co prawda deklarowaliśmy swą postawę wyraźnie w komentarzach, ale być może jednak warto wrócić do tego teraz właśnie, osobnym tekstem, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
Dziennikarz musi być gotów przyjąć tożsamość nieznanej sobie postaci, nie wiedząc, co go czeka. A jak wiemy, skończyć się to może różnie. „Zawód: reporter” Michelangelo Antonioniego, Maria Schneider i Jack Nicholson
Gdy próbuję znaleźć cechę wspólną najlepszych moim zdaniem krytyków rozmaitych dziedzin kultury, to jest nią w moich oczach pasja. Przemożna fascynacja tym właśnie rewirem twórczości, który opisują. Autorzy czytani przeze mnie z największą przyjemnością pochłaniają wszystko jak leci. Jako że wielu z nich znam osobiście, a z niektórymi mam zaszczyt się przyjaźnić, wiem, że nawet gdy hołubią swoje ulubione nisze, to z ciekawością sięgają także po tytuły z niższych półek. Wojtek Kałużyński ogląda nie tylko offowe sensacje z Sundance i małych festiwali filmowców niezależnych, ale także pod każdym względem wtórne hollywoodzkie błyskotki tworzone z myślą wyłącznie o notowaniach box office’u. I też potrafi się takim kinem bawić. Piotr Kofta, redaktor najlepszego działu o literaturze w polskiej prasie (co niedawno oficjalnie potwierdzili wyróżnieniem redaktorzy wydawnictw), czyta nie tylko Llosę i McCarthy’ego, ale i zupełne błahostki. I tak dalej, i tak dalej, można tę listę ciągnąć. Nie wierzę, że można być naprawdę dobrym recenzentem, nie pielęgnując tej dziecięcej ciekawości, co kryje się w każdym kolejnym nowym pudełku. Nie mówiąc o tym, że aby rzetelnie zdawać relacje czytelnikom, należy mieć w miarę szeroką wiedzę z zakresu swojej działki.
W ubiegłym tygodniu napisałem dla „Przekroju” zupełnie na serio futurologiczny tekst, w którym rozważałem między innymi zmianę stref wpływów imperiów kulturowych, niezupełnie na serio – tragikomiczną trawestację poematu T.S. Eliota, a na koniec popularnonaukowy felieton o fascynującej podróży na odległość czterech kilometrów i 14 milionów lat (wszystkie trzy materiały jutro w kiosku, zapraszam). A po powrocie do domu, gdy już rodzinka poszła spać, zanurzałem się po uszy w „Little Big Planet 2” i „Dead Space 2” – nie bez przyjemności, choć to gry bez jakichkolwiek głębszych treści. Czy to jakaś aberracja?
No i przecież mam opinię ekscentryka, który lansuje w głównonurtowych mediach niszowe dziwactwa! W „Przekroju” niedawno ukazały się relatywnie spore teksty o „Minecrafcie”, „Gray Matter”, „Amnesii” (ze znacznie mniejszą notką o przebojowym „Gran Turismo 5” gdzieś pod spodem recenzji gry tyciego, niezależnego studia ze Szwecji – zgroza!). A ja od czasu do czasu lubię rozegrać po sieci parę map w „Counter-Strike’a”. Czyżbym był hipokrytą?
Paweł, który tak pięknie i mądrze pisał dla Was o różnych nieznanych szerzej ambitnych tytułach (żaden nie miałby szansy, by zagościć na okładce jakiegokolwiek magazynu o grach), wykładowca literatury brytyjskiej i amerykańskiej, specjalizujący się we współczesnym dramacie brytyjskim – przyznał się tu przecież w jednym z komentarzy, że jego ulubioną grą ubiegłego roku była „Borderlands”! Też pozer i oszust, mamiący jak Olaf o „Fatale”, a dla przyjemności odstrzeliwujący łby bandytom na amerykańsko-meksykańskim pograniczu?
A może jednak jest tak, że lubimy i jedno, i drugie? Że, nie będąc wielbłądami, jesteśmy po prostu centaurami? Do połowy zwierzę, a powyżej – no, powiedzmy, nieco bardziej zaawansowane zwierzę, czyli człowiek?
Reporter – bez względu na preferencje – musi umieć zauważać to, co umyka innym, wychwytywać cechy wyróżniające, decydujące o atrakcyjności ocenianych zjawisk. „Powiększenie” Antonioniego, aparat fotograficzny zasłania David Hemmings
Czy nie jest tak, że oprócz opery potrzebujemy też karczmy? Czy nie dlatego Szekspir jest tak bardzo wiarygodny w ustępach dramatycznych, że oprócz spraw ostatecznych obchodzą go także nasze codzienne małostki i dionizja? Że jak bodaj nikt dowiódł, iż aby głowę kierować ku niebu, nogami trzeba mocno wspierać się o ziemię?
Czy dostrzegając głębokie plany w tytułach Tale of Tales i czując potrzebę przeżywania wzruszeń odwołujących się do tego, co w człowieku najpiękniejsze, nie mam prawa czerpać satysfakcji z czysto zwierzęcych zmagań? Zwłaszcza gdy jestem świadomy ich natury i akceptując to, kim jestem, zamiast tłumić potrzebę takich doznań, wolę dać jej upust?
Bo mogę przecież nie tylko wytłumaczyć, dlaczego tak dobrze bawiłem się przed laty przy „Duke Nukem 3D”, ale także i to, dlaczego tego typu rozrywki kuszą mnie bardziej niż – jak zakładam – Louvette i Tetelo. Nie jest to wiedza hermetyczna. By owe prawdy pojąć, nie trzeba być ekspertem w dziedzinie antropologii czy psychologii ewolucyjnej. Wystarczy przeczytać ze zrozumieniem dwie książki na krzyż, by było jasne, że drugorzędne cechy płciowe to nie wszystko, czym dziewczynki różnią się od chłopców.
Nigdy w swoich tekstach nie udawałem, że interesuje mnie li tylko opera. Ja w ogóle podejrzliwie traktuję recenzentów – czegokolwiek – dla których istnieje wyłącznie opera lub wyłącznie karczma. Fakt, że bywam postrzegany jako zdeklarowany koneser opery jest wynikiem tego, że w ogóle o nietypowych tytułach piszę. Że próbuję je interpretować nie używając zwyczajowych narzędzi recenzenta gier – bo na nic się tu zdają – ale szukając innych perspektyw, innych kategorii oceny. Kto jednak czytał przez te ostatnie parę lat „Kulturę”, ten wie, jak dużo pisałem o produktach czysto rozrywkowych, w tym mocno promowanych lokomotywach sprzedaży z katalogów dużych wydawców. Ba, zdarzało się, że oceniałem te gry wyżej niż dziennikarze mediów tematycznych! Nagrodziłem na przykład maksymalną notą banalną, sklejoną z klisz, doskonale wtórną kosmiczną operę „Mass Effect”. Bo byłem szczerze zachwycony tupetem twórców, ewidentnie mierzących w interaktywny odpowiednik filmowych „Gwiezdnych wojen”. Bo uległem magii tej przygody. Bo poczułem się znów jak chłopiec, który z wypiekami na twarzy czyta kolejne tomy antologii SF pod redakcją Lecha Jęczmyka „Kroki w nieznane”. Miałem pełną świadomość, że twórcy tej gry po prostu wiedzą, jaki guzik nacisnąć, bym sapnął z wrażenia: „Och!”, i wykorzystują tę wiedzę z iście maszynową konsekwencją, ale nie przeszkadzało mi to.
Kluczowe: trzeba mieć zawsze otwarte oko na nieoczywistości, by nie umknęło to, co najbardziej istotne. Znowu Hemmings u Antonioniego w „Powiększeniu”
Jestem recenzentem gier – i nie-gier – bo kocham to medium. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś wdepnął w ów fach inną drogą. Pamiętam ekscytację automatami ze „Space Invaders” i „Defenderem”, telewizyjną przystawką z klonem „Ponga”, wieczory u kolegi przy „Montezuma’s Revenge”, sesje w akademiku pod dyktando „Prince of Persia”. Do dziś jest mi głupio, że czasem wypychaliśmy do drukarni lokalne wydanie „Gazety Wyborczej” w stanie może nie do końca doszlifowanym, by po godzinach rżnąć aż do świtu w najnowsze hity: „Wolfensteina 3D”, „Warcrafta”, wspomnianego już „Duke’a” (jako sekretarz redakcji miałem obowiązek ukrócić to szaleństwo, a byłem pierwszą z jego ofiar). Może właśnie dlatego, że swoje doświadczenie z tym medium rozpocząłem jako już ukształtowany człowiek w czasach, gdy wielu dzisiejszych recenzentów gier jeszcze sikało w tetrę, mogę teraz przyglądać się okiem krytyka chociażby „Fatale”. Tytułowi, który autor jednego z największych polskich mediów o grach określił, najwyraźniej mocno skonsternowany, mianem „ciekawostki zoologicznej”. Bo co to za gra.
Nie spodziewajcie się zatem po Jawnych Snach wyłączne opery. Nie podejrzewajcie nas o programową niechęć wobec „prymitywnych, wulgarnych gier”, o recenzencką bigoterię. Nie miejcie nam też za złe, że nie będziemy pisać wyłącznie o perełkach spod ręki niezależnych artystów. Chcemy dyskutować o różnych sprawach. Tym, co ma nas wyróżniać, jest – przynajmniej chcielibyśmy, próbujemy – inna perspektywa. Widoczna, mamy nadzieję, nie tylko w doborze i ujęciu tematów, ale i w języku.
Tak czy owak pamiętajcie, proszę, że jesteśmy centaurami.
Wracając do „Bulletstormu”, dwie rzeczy chcę dopowiedzieć. Odniosłem wrażenie, że przyjęliście za rzecz nie wymagającą dyskusji, iż jest on sukcesorem takich gier, jak, powiedzmy, „Duke Nukem 3D” czy „Serious Sam”. Otóż ja bym nie przesądzał. Proponuję poczekać na wersję finalną, wtedy się przekonamy.
Druga sprawa: kwestia szczerości twórców w wypowiedziach, czym „Bulletstorm” jest, a właściwie – czym nie jest. Ja też, jak już chyba wspomniałem, szanuję ich za to, że wbrew zwyczajom w tym biznesie nie wciskali nam kitu. Tym bardziej jednak byłem rozczarowany tłumaczeniami pana Adriana Chmielarza, dlaczego język jest aż tak nasycony wulgaryzmami. Może gdyby dyrektor kreatywny People Can Fly nie powoływał się na Quentina Tarantino i nie próbował olśnić zaproszonych dziennikarzy newsem, że przy polskim tłumaczeniu pracował popularny pisarz z „czołowej trzydziestki” panteonu rodzimej literatury, łatwiej bym zniósł konfrontację z rzeczywistością. Ja nie mam nic do Tarantino. Gdyby w „Bulletstormie” uzyskano „efekt Tarantino”, pierwszy bym złożył dłonie do oklasków. Problem w tym, że to, co widziałem, jest bardzo dalekie od Tarantino. Niewiele bliższe niż lokalizacja krzaków przy pubie „Lolek” na warszawskich Polach Mokotowskich latem.
Rzecz jasna nie przesądzam. Może po zakończeniu gry powiem: „Och, to jest boskie! Tarantino może im co najwyżej parzyć kawę!”. Nie wykluczam. Jeszcze raz z rezygnacją podkreślę: nie, to nie była recenzja, pisałem jedynie o pierwszych wrażeniach. A prawo do tego dał mi – ba, nawet do podsumowania tych wrażeń zachęcił – nie kto inny, jak wydawca gry i ekipa PCF. Bo taki przecież sens miało zaproszenie na przedpremierowy pokaz.
A teraz, tak jak Wy, czekam, czym to wszystko się skończy.
Świetny manifest. Sam bym tego lepiej nie ujął. Gry to taka sama dziedzina kultury, jak każda inna, toteż nie można postrzegać ich inaczej niż np. film. Znajdziemy tu zarówno offowe i ambitne produkcje, komercyjne lecz ambitne tytuły, jak i „gierki” typowo rozrywkowe. Wszystkie są warte uwagi, jeśli mają to coś, są zrobione z sercem, lub choćby pomysłem na dobrą zabawę. Niestety ludzie uwielbiają polaryzację. Tak samo jak biednych dzieli olbrzymia przepaść od bogatych, na co ci drudzy z mozołem pracują dodając sobie różnorakie atrybuty bogactwa typu marki (by poczuć „różnicę”) tak i wśród odbiorców kultury się to zdarza. Jeśli ktoś ogranicza się wyłącznie do kolejnych strzelanek można powiedzieć – ot, gracz typowo rozrywkowy, ma prawo się bawić. Wtedy najczęściej odzywają się gracze-faszyści, którzy nie tkną czegoś,co wyszło z dużego studia. A w takich momentach, ja po prostu nie rozumiem, jak można być graczem pasjonatem i nie znaleźć wśród blockbusterów choć jednego tytuły dla siebie. Dla mnie zeszły rok minął zarówno pod znakiem zachwytu nad Heavy Rain i Alanem Wake, jak również na wielu godzinach spędzonych na bolach bitwy BF: Bad Company 2 oraz wraz z ekipą Sheparda w kosmosie :)
No cóż – zgadzam się (wolę być centaurem niż pozerem :) ). Przywołanie Shakespeare’a bardzo na miejscu – bo teatr elżbietański to taka fajna formacja kulturowa, w której prawie nie ma podziału wysokie/niskie, tylko dobrze napisane/źle napisane. Gdyby automatycznie kręcić nosem na rynsztokowy język i aluzje, to biedny Shakespeare musiałby iść w diabły (dzisiaj młodzież może bezpiecznie czytać takiego np. „Króla Leara”, bo mało kto dziś rozumie tajniki elżbietańskich sprośnych aluzji, od których tam już w pierwszych scenach się po prostu roi). Ale Shakesp. umiał je świetnie wykorzystać, a to bardzo trudna rzecz.
Odsetek tandety w sztuce wysokiej bywa chyba niewiele mniejszy niż w niskiej. A mnie na równi odstręcza reklamowanie tym, że „chcieliśmy być tak prostaccy, jak się dało”, jak i tym, że „wszystkie gry są dzisiaj takie banalne, a my postanowiliśmy stworzyć nową jakość artystyczną”. W ogromnej większości gier udających sztukę, ich… sztuczność jest jedyną zaletą. Pół pomysłu na krzyż daje się łatwo sprzedać albo kurwowaniem, albo artystostwem, jak się tylko trafi na dobrą koniunkturę.
Wbrew pozorom, dzisiaj chyba pojedynczemu twórcy łatwiej sprzedać coś pod hasłem „sztuka”, niż pod hasłem „dupa”.
Cóż, ja jeśli chodzi o pisanie o grach pozostanę raczej bliżej wielbłąda. Taka już moja natura – powolengo, wybrednego przeżuwacza, który spróbuje ostu z ciekawości, owszem, ale raczej go potem wypluje. A często zamiast pisać na prędce na żółto, zielono czy pomarańczowo, woli sprawę przemilczeć – szczególnie gdy jest wcześnie i wszyscy inni o tym piszą. Reporterem raczej nie mógłbym zostać.
Na brykanie pozwalałem sobie dotąd bardziej we wszelkich komentarzach, niż we wpisach u siebie, ale wiecie co? Przekonujecie mnie do tego, że jak już się jest wielbłądem może lepiej spokojnie iść od oazy do oazy i jednak nie brykać. Dlatego od dziś obiecuję komentować już tylko te teksty, które Panowie centaury – doprawdy nie wiem jak to ująć by zabrzmiało grzecznie – tworzą bardziej tą górną częścią ciała ;). Pozdrawiam.
Bio, najwyraźniej Centaury sprzedały Jawne Sny Satyrom. Zanim więc zejdziemy do podziemia…
Hańba! Uwolnić Pegazy! Wielbłąd na prezydenta! Precz z Karczmą! Niech żyje Opera! Wulgaryzmy są do d.py!
@Bioforger Wielbłąd to chyba dobra analogia, bo rzeczywiście w takim układzie chodzi się, niestety, po pustyni.
Ostra opozycja Karczma/Opera wydaje mi się o tyle niefajna, że gdybyśmy mieli w grach wideo szukać Opery, Sztuki przez wielkie Sz, to znalazłoby się dosłownie kilka tytułów na krzyż. Jest dużo sztuki przez bardzo małe sz i jeszcze więcej sztuki w cudzysłowie, a postawa wielbłąda czasem niebezpiecznie kusi, żeby się nią nadmiernie zachwycać.
Wydaje mi się, że rację ma Henry Jenkins porównując gry dzisiaj do filmu w latach 20-tych. Materiału ambitnego jest w nim wtedy tyle, co nic, poziom wyrafinowania w porównaniu z literaturą czy teatrem – bardzo skromny. A potencjał kolosalny, tylko mało kto poważny się nim przejmuje. Żeby ten potencjał w pełni docenić i wyprowadzić film na wyżyny, trzeba było podejścia takiego, jak je tu opisuje Olaf – pasjonata, który zna się na całym medium, za walory artystyczne docenia pewnie tylko jego część, ale lubi je jako całość. Do tańca i do różańca.
Centaurem, albo raczej stworem dwugłowym, nie we wszystkim zawsze ze sobą zgodnym, są też na razie same Jawne Sny – z dziennikarzem-weteranem i literaturoznawcą/teatrologiem w początkowym składzie (liczymy, że pogłowie stworzeń towarzyszące Kotu z Cheshire się będzie powiększać – o wielbłądy, pegazy, centaury, itp., ale obiecujemy, że nie będzie wieprzków)
A skoro różnice zdań są tu czymś od początku obecnym i planowanym – do brykania jednak jak najbardziej zachęcam(y?). Sam mam wciąż duży problem z kryteriami wartościowania gier – jest dużo wytrychów w rodzaju „ambitna”,”artystyczna”,”dla mas”,”skonsolizowana” – tylko strasznie trudno czasem powiedzieć, co za nimi stoi. Więc, cytując klasyka, warto rozmawiać o tym, o czym w dziedzinie gier warto rozmawiać, a o czym nie warto.
/errata do moich ukochanych gier zeszłego roku – są chyba jednak dwie ex aequo, po każdej na połowę centaura. Borderlands i Silent Hill: Shattered Memories, o którym pewnie lada chwila w dalszym ciągu tekstów o przestrzeni/
@tetelo – propozycja kompromisu. Opera za trzy grosze? :)
propozycja kompromisu. Opera za trzy grosze? :)
Ale ja mam za darmo. Zarówno Operę, jak Firefoxa. :-)
Touche. Ale na pewno nie w ekskluzywnym wydaniu kolekcjonerskim!