Zielona Gęś

Olaf wyjaśniał swego czasu, kim autorzy Jawnych Snów są, a kim nie są (i dlaczego piszą o rzeczach, które mogą na pierwszy rzut oka zupełnie do nich nie pasować). Ja chciałbym na wstępie dodać do tego jeszcze jedną kwestię. Nie należy się po Jawnych Snach spodziewać recenzji gier. Ocen całościowych, przy których można postawić jakąś ładną liczbę pokazującą, w ilu procentach twórcy osiągnęli doskonałość. Recenzje (Olaf-gier, ja-teatru) pisujemy gdzie indziej. Tu staramy się pisać o rzeczach dużo mniej mierzalnych – o tym, co na nas zrobiło ogromne wrażenie, co nam dało do myślenia, albo co uważamy za warte uwagi, chociaż jest częścią gry, która jako całość nie jest udana. Wyłapywać te ciekawe elementy świata gier, które z konieczności wymykają się porządnej recenzji, bo przecież porządna recenzja nie może skupiać się głównie na szczególe, zapominając o całości. A my – jak David Hemmings w przywołanej przez Olafa scenie z „Powiększenia” Antonioniego – lubimy się czasem przyjrzeć z bliska detalowi, bo uważamy, że to nie mniej ważne, a w pisaniu o grach dużo tego mniej niż recenzji właśnie – i porządnych, i nieporządnych.

Tyle ws. poważnego wstępu – a teraz do rzeczy. Oczywiście z tą klauzulą – to nie recenzja. To podzielenie się wrażeniami. Nie w sprawie czegoś, co mnie zachwyca albo daje mi do myślenia – tylko czegoś, co mnie strasznie śmieszy.

Chodzi o gry użytkownika portalu GameJolt o ksywce thecatamites. Jego specjalnością są króciutkie przygodówki wykonane w Adventure Game Studio – programie pozwalającym na tworzenie gier podobnych do klasycznych produkcji Sierry i LucasArts. Wiele gier tworzonych w AGS to rzeczy bardzo ambitne (na przykład „The Journey Down: Over the Edge”) albo mogące śmiało konkurować z klasyką gatunku (jak np. gry Bena „Yahtzee” Croshawa, znanego teraz przede wszystkim ze złośliwych recenzji gier w cyklu Zero Punctuation). Ale są też sympatyczne drobiazgi, które są zaprzeczeniem idei dopieszczonej, pełnowymiarowej gry. Takie są właśnie dzieła thecatamites.

Kiedy gram, dość trudno mnie rozśmieszyć. Udaje się to ostatnio nielicznym – Generałowi Knoxxowi z Borderlands, bohaterom gier firmy Nippon Ichi, może jeszcze Samowi i Maksowi, ale nie zawsze. Za to przy grach thecatamites potrafię zarechotać na tyle głośno, żeby zaniepokoić domowników.

Przykład? „The New Adventures of Billy the Kid”. Grafika tła – to fotografie rozłożonego na łóżku kartonu. W nim wycięte z papieru budynki i chmurki z waty przyklejonej taśmą lepną. Postaci przesuwają się z miejsca na miejsce nie poruszając nogami. Są nakulfonione długopisem na papierze i trochę krzywo wycięte. Rozgrywka trwa w sumie jakieś 10 minut. A poza tym – to jedna z najśmieszniejszych gier, w jakie grałem od czasu „The Neverhood”. Zarys fabuły – Billy the Kid trafia do miasta, w którym próbuje pożyczyć 15 dolarów, żeby spłacić dług z gry w karty. Przy okazji spotyka kilkoro ludzi, którzy go bardzo nie lubią i którym musi się bardzo mocno tłumaczyć ze swojego życia, i kilka postaci z mitologii greckiej. Na przykład trackiego konia-ludożercę, który zapija się w miejscowym barze. Zeżarł barmana.

Billy the Kid i tracki koń-ludożerca. Początek trudnych negocjacji.

Niedbałe wykonanie to oczywiście tylko pozór – gry thecatamites są bardzo dobrze pomyślane (nawet, kiedy bohaterem jest latający po Marsie samolotem ludek-detektyw z klocków LEGO), świetnie napisane (ugrzecznione odzywki Billy’ego są klasą same dla siebie) i spójne stylistycznie. „The New Adventures of Billy the Kid”, z bohaterem, który na każdym kroku próbuje przekonać wszystkich do swoich racji, brzdąkającą w tle starą piosenką country i wchodzącą niespodziewanie (i niezbyt poważnie) metafizyką przypomina trochę „Bracie, gdzie jesteś” braci Coen – oczywiście w miniaturce. A ogólna atmosfera to kretyństwo najwyższej próby, porównywalne tylko ze wspomnianym „The Neverhood”. Albo – pewnie nawet bliżej – z „Teatrzykiem Zielona Gęś” Gałczyńskiego. Albo co bardziej głupkowatymi szkicami Witkacego.

Witkacy. Bez komentarza.

Z innych gier thecatamites godnych polecenia – choćby „Ghost Voyage”, opowieść o młodej kobiecie, która pewnego dnia spotyka w kuchni lwa; potem musi sobie radzić z zaborczym wujem, przystojnym myśliwym o budzącym szacunek nazwisku Goncourt, konfliktem między pragnieniem wielkiej miłości i pragnieniem bezpieczeństwa, oraz czasem trudną do rozszyfrowania grafiką.

Ghost Voyage. Początek podróży w poszukiwaniu sensu.

I wszystkie pozostałe, z grafiką ręcznie kulfonioną albo robioną z plasteliny i pazłotka. Całość twórczości thecatamites można znaleźć tutaj, włącznie z jego pewnie najbardziej znaną grą – „Space Funeral”, która nie jest przygodówką, a parodią japońskiego RPGa.

Wszystko to oczywiście bardzo specyficzne. Moi znajomi dzielą się na tych, którzy na widok „Billy’ego the Kida” ryczą ze śmiechu, tych, co się krzywią i mówią „ale to jednak głupie” i tych, którzy w ogóle nie zauważają, że im coś właśnie pokazuje. Ale jeśli ktoś wciąż wspomina „Neverhood” i nie kręci nosem na purnonsens – stanowczo powinien spróbować.

Te gry to komputerowy odpowiednik „Teatrzyku Zielona Gęś”. Króciutkie, pokraczne, bez sensu, cudowne.

Jedna odpowiedź do “Zielona Gęś

Skomentuj Paweł Schreiber Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *