Max P.

Nie jestem pewien, nie mam jasności, ale też ja w te dni nie mam jasności wobec czegokolwiek, czy powinienem o tym pisać. Ale jeśli tak, to przecież tylko w Snach. To, chcę wierzyć, miejce osobne jednak; tu można więcej, bardziej obok, ponad, ryzykowniej. Obawa jest, bo jest zawsze, gdy człowiek się bardziej publicznie odsłania, ale jakie ma ona znaczenie, gdy i tak brak alternatywy. Muszę wreszcie coś napisać, ostatni głos w Snach rozbrzmiał przedwczoraj, dłuższej przewry nigdy nie było i być nie powinno, to nieprofesjonalne, a standardy jakieś trzeba trzymać, psiakrew, bez względu na aurę.

Czuję się odpowiedzialny za to miejsce, a kawaleria nie nadciąga, ni cholery nie słyszę echa kopyt i złotych sygnałówek. Siadaj do klawiatury, ty zbolała kupo mięsa, i pisz, pisz, może nawet się tak wciągniesz, że zapomnisz na chwilę, jak cię mdli, jak rozpada ci się głowa. Ta sytuacja to klasyczny szachowy zuzgzwang, nie ma innego wyjścia z tego narożnika jak przez strefę możliwego ostrzału.

Muszę pisać, a pisać mogę tylko o jednym, bo tylko o jednym myślę. Gorzej, nie myślę nawet, ja tylko biernie postrzegam, rejestruję, na żadną kreatywną myśl nie jestem w stanie się zdobyć w te dni. Umysł mam popękany, każda myśl wycieka ledwie się zalęgnie, mogę tylko próbować złożyć w całość myśli już kiedyś pomyślane, odciśnięte koleinami w pamięci jak wypalone w glinie, na nic innego nie ma siły. A żeby to w miarę dobrze zrobić, żeby to miało sens, było fair wobec Czytelnika, to się nie da ugryźć tematu na pół gwizdka. Zanim Wam opowiem, jak wykorzystuję gry, by radzić sobie z bólem, muszę niestey się przedstawić jako tzw. weteran, i to szerzej niż w dwóch zdaniach. A tak się składa, że jestem w omawianej dyscyplinie doświadczonym zawodnikiem wagi ciężkiej, z długą listą przeklętych achievementów na koncie; zasadniczo wiem, o czym mówię. A mówię to BTW bez jakiejkolwiek satysfakcji, raczej ze stoicką rezygnacją, ton look at me! w poprzednim zdaniu miał w zamierzeniu mienić się ocieniami gorzkiej autoironii, bo to żaden splendor czy osiągnięcie, chętnie bym się tych doświadczeń zrzekł, mimo że zrzekłbym się w ten sposób części siebie; to jednak bez dwóch zdań jakoś formuje człowieka. I nic w tym wyjątkowego, bodaj każdy przez ten koszmar przechodzi w jakimś zakresie, swoją własną ścieżką; to przecież cała groza i esencja samsary: każde szczęście jest ulotne, każdą z tych ulotności wieńczy silniejsze od niej cierpienie. W moim przypadku jest to może tylko o tyle – o ile – wyjątkowe, że ja chcę pisać o bólu i radzeniu sobie z nim w kontekście gier.

Tak jak w grach wideo, w szachach zawężamy pole widzenia do osobnego świata umiejscowionego poza naszym uniwersum - z wszelkimi tego konsekwencjami

Jak już widzicie – a widzicie, skoro nawet ja to widzę – kiepsko panuję dziś nad formą. Zdania się rozłażą w jakiś kolejny monolog Molly, ale nie mam siły tego redagować, sorry. Kto chce brnąć dalej, musi się sprężyć i jakoś na bieżąco porządkować w głowie tę rozchwianą strukturę, by objawił się sens. Jakiś jest, w końcu buduję ten tekst, jak już mówiłem, na przetrawionych przemyśleniach z okresów, gdy byłem w lepszej kondycji niż dziś – wypalony chemicznym kacem po żarciu różnych świństw, które miały stawiać blokady na zbyt aktywnych ścieżkach neuronowych prowadzących do ośrodka bólu. No to jedziemy.

Żółty alarm. To jest sygnał do paniki dla leszczy. Gdy amatorzy już sięgają w panice po proszek, mnie nie ma prawa zadrżeć ręka. To jest faza, gdy ból jest na tyle wyraźny, że stanowi dyskomfort, ale daleko mu do natężenia, gdy obala na deski. Nie powiem, że sięganie po chemię na tym etapie to frajerstwo. Gdybym był każualem, któremu podobne sytuacje zdarzają się od święta, to bym się nawet nie wahał. Jako długodystansowiec, który ma za sobą niejeden taki maraton, wiem już jednak, że trzeba się oszczędzać. Żółty alarm trzeba odnotować kątem świadomości, ale nie reagować – zawsze jest szansa, że burza się rozejdzie. Najważniejsze to wyczuć moment graniczny, pomarańczowy, gdy łeb jeszcze nie pulsuje jak migający czerwienią kogut, bo wtedy jest już za późno, no i po diabła się męczyć.

Leonard Cohen. Zdjęcie z roku 1969, gdy ukazał się album "Songs from a Room" z songiem "Story of Isaac"

Nie można przesadzać z chemią, bo w efekcie, primo, człowiek chce się wyrzygać na lewą stronę (to jest często chłodna kalkulacja: mniejszy ból czy mniejsze mdłości i ogólne poczucie rozbicia, wydrążenia), secundo, to jednak szkodzi. No i o płodozmian trzeba dbać. Na zdrowy rozum, ładowania w siebie cały czas, powiedzmy, paracetamolu, grozi przegrzaniem jakiegoś czułego na to świństwo organu. Pamiętam doniesienie o chłopaku, który przesadził i w efekcie szpik przestał mu produkować krwinki, nieodwracalnie. Bezpieczniej przeplatać te ciągi ciągami na ibuprofenie. Raz solpadeine, raz saridon (niby zwykły parac, za to z fajną, ale mocno toksyczną wkładką), raz ibuprom, czasem jakaś kodeina, choć raczej jako dressing, bo sama w sobie, choć opiat, częściowo metabolizowana w morfinę, zaskaukująco mało skuteczna – lepsza w duetach. Od opiatów mądrzy ludzie, którzy swoje widzieli i zapomnieli już nawet imiona dawnych kumpli pozbawionych rozsądku lub szczęścia – trzymają się z daleka. Ketonal, w niektórych przypadkach niebiańsko skuteczny – tylko na bardzo ciężkie chwile. Drogi, niebezpieczny, mam po nim przemarsz słoni przez klatkę piersiową. Etc., etc. Są techniki, można sobie jakoś radzić, choć zawsze jest jakaś cena.

Wiem, że piszę o rzeczach, które wielu z Was dobrze zna, to w końcu, jak się rozejrzeć, zaskakująco powszechny sport. No ale musiałem powiedzieć to na głos. Abyście wiedzieli, że ja też wiem, i żeby puenta tego tekstu wybrzmiała należycie.

Żyjemy we wspaniałych czasach. Łebscy nauklowcy syntezują w swych laboratoriach cuda, za które człowiek w najgorszych chwilach byłby gotów oddać pół życia. Kiedyś było inaczej. Kiedyś nie było tych proszków. Nigdy w życiu nie bolało mnie tak obłędnie, obezwładniająco, upokarzająco mocno, jak w dzieciństwie. Dziś od razu zbijam impuls chemią, nigdy nie daję mu wzbić się tak wysoko jak wtedy. I nigdy nie trwa to aż tak długo.


Leonard Cohen śpiewa „Historię Izaaka”

To były koszmarne bóle głowy. Jeszcze dziś czasem o nich śnię, true nightmare. Nie mam pojęcia, jak ten dzieciak mógł to znieść. Całe noce i dnie, i żadnych skutecznych pastylek. Pamiętam, że jedynym hamulcem przed wyskoczeniem z okna mieszkania w gierkowskim bloku przy ulicy Robotniczej w Elblągu, by to wreszcie skończyć, było głębokie przekonanie, że mamie bardzo by się to nie spodobało.

Takie coś zostawia ślad, nie może być inaczej. W tamtym chłopcu zrodził głęboką, instynktowną nieufność do religii monoteistycznych z ich ideą Boga stwórcy odpowiedzialnego za ten cudowny świat. Jeszcze nie potrafiłem tego zwerbalizować, ale już wiedziałem to, co dziś wypowiedzieć już potrafię: nie wierzę w Boga jedynego, stworzyciela nieba i ziemi etc. – i lepiej dla niego, że go nie ma, bo gdyby był, chętnie postawiłbym gnoja przed trybunałem stanu, oskarżając o zbrodnie przeciw ludzkości en bloc, a przeciw tamtemu dziecku, którym byłem, w szczególności. Ujmę to tak: nigdy nie akceptowałem żywego w niektórych kulturach prawa rodziców – jeśli tak postrzegać tę teologiczną relację – do totalnego decydowaniu o losie swych dzieci, w tym o ich cierpieniach lub nawet śmierci. Znacie „Story of Isaac” Leonarda Cohena, barda mej licealnej młodości? „You who build these altars now to sacrifice these children, you must not do it anymore”? Ten song dobrze to wyraża.

Sir David Attenborough. W tle doskonałe dzieło dobrego Stwórcy

Jak kilkulatek rozumiałem to, co wiele lat później, z typową dla siebie powściągliwością, wyraził w jednym z wywiadów David Attenborough. Otóż sir David, spytany o kwestię wiary, odparł, że co prawda nie jest tak radykalny w poglądach jak jego przyjaciel Richard Dawkins, ale gdy słyszy o koncepcji Boga, który jakoby stworzył świat, gdzie zresztą wciąż ma coś do powiedzenia, przypomina sobie spotkanego kiedyś afrykańskiego chłopca. Dzieciaka, któremu pasożyt wgryzł się w gałkę oczną i zjadał ją od środka.

Są poziomy bólu, czy to fizycznego, czy czystej egzystencjalnej rozpaczy płynącej z krystalicznej świadomości niczym nie usprawiedliwionej grozy, które obalają wszelkie teologie ładu. I które wyją o jakieś znieczulenie – jakkolwiek, czymkolwiek, za każdą cenę.

Przygody Tomka Wilmowskiego, czyli ucieczki w magiczne krainy harmonii i sensu - poza niepojętą dla dziecka grozę samsary

Z perspektywy lat nie mam wątpliwości, że doświadczenia dzieciństwa wpłynęły silnie na mą tendencję do zatracania się w eskapistycznych aktywnościach. Z jednej strony były książki: konstrukty światów budowanych na zasadach wewnętrznej harmonii, gdzie wszystko spajał nadrzędny sens, dobro triumfowało, zło ponosiło karę i rozpływało się w nieistnieniu. Tomek Wilmowski i pan Smuga zawsze ratowali Sally i kończyli przygodę słodkim happy endem. Z drugiej strony były to studnie zapomnienia, w których mogłem na jakiś czas utonąć. Dzieciak, który zderzył się z koszmarem niczym z najgorszych wizji piekieł, mógł z jeden strony rekonstruować dzięki tym lekturom poczucie ogólnego sensu i ładu świata, z drugiej – mógł się znieczulić.

Dokładnie to samo oferowały mi gry. Zacząłem od szachów, jeszcze w podstawówce, dość głęboko w to wszedłem – grałem w klubie, wyjeżdżałem na turnieje i zgrupowania etc. Każda gra – a zatem i gra wideo – to miniaturowe uniwersum oparte na janso określonych regułach. Oaza harmonii i przewidywalności, z racjonalnym bilansem zysków za podjęty wysiłek. Gra to chillout room, regenerator poczucia sensu dla każdego, kto stracił grunt pod nogami. Między innymi dlatego tak w gry wsiąkamy.

Środek przeciwbólowy i proteza sensu – oto dwie z ważnych funkcji gier, nie tylko w moim przecież przypadku. Teraz też się nimi wspomagam. To była dla mnie wyjątkowo długa, męcząca zima i wciąż nie chce się skończyć. Z całej tej zimy najgorszy był kwiecień, a z niego ostatnie dwa tygodnie. Czuję się jak skuta lodem rzeka, pod którą sączy się przy dnie wątły strumyk. Duszę się pod tą chłodną bryłą, siłą rozpędu brnę w dół koryta, czekam na odwilż. Nie mam siły na bycie kreatywnym i na nowe przygody umysłu. Zawalam wszelkie możliwe terminy (A. i G. – przepraszam), niemal nic nie piszę, a gdy muszę, w pracy – robię to na autopilocie, wcześniej podnosząc się z desek za pomocą kolejnej chemii. Nie, nie takiej, jak może myślicie; sięgam – jak teraz, by móc napisać ten tekst – po w miarę pluszową pseudoefedrynę, jakimś cudem w aptekach bez recepty, gdy się wie, o co prosić. Obłęd, ale jakoś trzeba funkcjonować, jakoś trzeba doczekać wiosny.

Mapa dust_2 w "Counter-Strike'u" (wersja "Condition Zero"), galeria na dalszym planie. Kojąca powtarzalność, wspomaganie adrenaliną

W takich fazach nie tykam gier, które wymagają choć minimalnego wysiłku rozpoznania nowej przestrzeni. Liczą się wyłącznie starocie – bezpieczne, aktywujące rutynowo wyćwiczone ścieżki neuronowe. Moje ukochane Tale of Tales nie miałoby szans w te dni nawet z tytułem premierowym, przy biurku rośnie stosik nie otwartych nawet pudełek z nowościami. Wieczorami tłukę w „Counter-Strike’a”. Miarowe iniekcje adrenaliny w krwioobieg wspomagają chemię, świadomość skupia się na krzyżyku celownika, gdy na dust_2 kampię w CT z emką lub augiem obok skrzynek przed galą. Automatyzm powtarzalnych czynności, automatyzm powtarzalnych, dobrze rozpoznanych sytuacji; karma dla mózgu gadziego, który przejmuje kontrolę. Pomaga. No i wróciłem do „Warcrafta 2” – to także bezpieczna, nie niosąca żadnych zagrożeń niespodziewanych stresów gra. Nie zmusza do przecierania myślą nowych szlaków.


Brygada Kryzys i „Fallen, Fallen is Babylon”. Painkiller

Mam parę takich tytułów, do których wracam, by się znieczulić. Cała seria „Heroes of Might & Magic” na przykład. „Civilization”. Warunek: to muszą być piosenki, które dobrze znam. Notabene piosenki też pomagają, zwłaszcza gdy boli co innego niż ciało. Rzecz jasna w grę wchodzą też tylko kawałki znane na pamięć. Niektórymi się tu dzielę, może również je znacie.

Wracając do przecwbólowego działania gier, to rzecz potwierdzona. Są w sieci wyniki badań laboratoryjnych, ale nie mam siły szukać ich teraz i przytaczać, proszki przestają działać, czas spróbować uciec w sen. Na szczęście, odpukać, są przesłanki, by ufać, że wkrótce będzie już z górki i dam radę napisać coś na inny temat, może tym razem bardziej czytelnie. Do zobaczenia.

Na koniec inna piosenka, która pomaga. Malarze i Żołnierze: „Po prostu pastelowe”

8 odpowiedzi do “Max P.

  1. Zolty Kot

    Trochę to chaotyczny wpis – ale nie można mieć za złe ;) Zgadzam się po całości. Wiele razy zdarzało mi się, że radziłem sobie z wszelkiego rodzaju 'rypaniem’ głowy (spowodowanym najczęściej niechybnie z własnej winy, poprzedniego wieczora) czy innymi bólami właśnie dzięki grom. Immersja w jakiś konkretny świat pozwalała nie tyle zapomnieć, co czasem wręcz z bólem się uporać, w jakiś sposób aktywizując nierozruszany mózg. Kiedy jeszcze grałem, w moim wypadku były to głównie bezmyślne eskapady w World of Warcraft. Zrobić parę zadań, pokręcić się po utartych szlakach zbierając ziółka itd.

    Odpowiedz
  2. Tav

    Niestety funkcję gier wideo jako doraźnego środka przeciwbólowego znacząco ogranicza fizyczne zmęczenie organizmu, na jakie jest on narażony przy dłuższym kontakcie z komputerem (niestety, nie byłem wychowywany w kulturze konsol i wygodnym wylegiwaniu się na kanapie z padem w ręku). Przynajmniej jest tak w moim wypadku – moje oczy, pomimo braku jakichkolwiek wad wzroku, szybko się męczą i jakakolwiek bardziej czasowo spektakularna próba zapomnienia się w świecie gier kończy się koniecznością odejścia od monitora i rozprostowania nóg w trybie natychmiastowym. Kilka lat temu nie powstrzymywało mnie to jednak od kilkunastogodzinnych maratonów, które kończyły się – nazwijmy to – solidnym kacem.

    Więc jeżeli gry są dla mnie lekiem (a są), to niestety raczej nie w obecności czysto fizycznej dolegliwości (albo inaczej – działają zanim złe samopoczucie i emocjonalny dół przerodzi się w takie dolegliwości), a raczej – sięgając po banalne slogany – jako reakcja na szarość, niespójność rzeczywistości. Narzędzie eskapizmu, miejsce koherentnego systemu kar i nagród. To siłą rzeczy musi być medytacyjne, repetytywne, może dlatego tak relaksuje.

    Odpowiedz
  3. von.grzanka

    Doceniam Olafie twoją odwagę. Niełatwo jest mówić publicznie o doświadczeniach tak intymnych jak ból i cierpienie, a jeżeli ktoś już się na to zdobywa to potem towarzyszą mu wyrzuty sumienia.

    Istnieją różne bóle i różne rodzaje cierpień. Przeniesienie się gdzie indziej, chociaż w wyobraźni, oderwanie myśli od bólu, chwilowe zapomnienie; wszystkie te rzeczy mogą pomóc – mogą, ale nie muszą. Ucieczka pozostaje ucieczką. Jeżeli wykorzystywana jest, aby zbić ból, którego nie można się pozbyć inaczej, można ją usprawiedliwić. Kiedy jest jedynie prokrastynacją, wyrazem ucieczki nie od cierpienia, ale od samego powodu cierpienia, jest czymś nagannym. Pozdrawia weteran Tego Innego Bólu.

    Odpowiedz
  4. Peteboy46

    Zima była długa.za długa. Wiosna gdzieś wyszła i nie wraca, u mnie w mieszkaniu już ciepłownia się nie udziela. Bo i po co w maju. Niemniej w tymże maju w nocy są przymrozki. Weekend majowy był zimny jak moja koleżanka z pracy. Praca..tak praca. Zero motywacji, podwyzek. A Dyrektor własnie dzis widział jak bawię się telefonem ze słuchawka w uchu. Co w tym takiego wielkiego? Ano to ,ze pracowałem sumiennie cały dzien.Tylko malutkie przerwy na tour de net. Słowo. W telefonie OST z Machinarium..stare numery Bjork i kilka razy David Bowie. Ale koniecznie musi byc chociaz ze dwa razy w trakcie robót puszczony State of love and trust Pearl Jamu, by nie zapomniec o tym ,ze jestem z pokolenia …jakiegośtam, które odczuło traumatycznie zderzenie ideałów z rzeczywistością. no i w takiej chwili zmiany soundtracku, zaszedł na chwilę i pomyślał ,ze nic nie robię. a AKURAT tego dnia pracowałem uczciwie. Heh..
    W boga tez nie wierzę. Ogladałem męczarnie ojca przez rok i wystarczyło by zanegowac poprzednie trzydzieści indoktrynacji. I jak sobie z tym radzić? Muza. Używki Dżej Ti Gross do poduszki. a przede wszystkim – House of the dead overkill na wieczór. Bezmyślne rozwalanie mutantów, bossów, baddudesów..i co nie tylko. Masterowanie hajgskoresów, odblokowanie unlockablesów i nie myślenie o tym wszystkim. Aby do lata Panie Olaf. Niedługo upały pozwolą zatęsknić za zimą. pozdrawiam wszystkich i excuse mes literówki.

    Odpowiedz
  5. Tomasz Ilnicki

    Tekst wzruszający, dający do myślenia lecz i nieco niesprawiedliwy. Oczywiście niesprawiedliwość ta wynika częściowo z traumatycznych przeżyć Olafa, jak i z błędnego w moim mniemaniu pojmowania Boga.

    Czym lub kim jest Bóg? Czy ktoś z szanownych czytelników zastanawiał się kiedyś nad tą kwestią głębiej? Nie rozumiem powodu, dla którego utożsamiacie kochani Boga z religiami. Jedno i drugie nie ma wbrew pozorom zbyt wiele wspólnego ze sobą. Wierzę w Boga, lecz nie wierzę w Kościół, żaden… Kościół można porównać do firmy, która z definicji dąży do maksymalizacji zysku. I już. Oto cała prawda o wszystkich religiach.

    Bóg jest dla mnie tajemniczą siłą rządzącą wszechświatem. Wierzę, że jeżeli będziemy postępować w życiu kierując się współczuciem dla innych istot to zostanie nam to wynagrodzone, być może w kolejnym wcieleniu, w innym świecie…

    Moje słowa wynikają z odmiennych przeżyć, niż Wasze. Nigdy nie bolała mnie głowa, nie wiem co to za uczucie. Jeżeli chodzi o cierpienie egzystencjonalne to również odczuwam ból od czasu do czasu, ale staram się wtedy czymś zająć, żeby szybko przeszło, ewentualnie wykorzystuję ten czas do rozważań dlaczego tak się dzieje i co to może oznaczać.

    W pewnym momencie życia całkowicie zwątpiłem w obecny świat, który pełen jest niesprawiedliwości i brutalności. Świat, dla którego liczą się tylko dobra materialne. Ktoś zrobił z człowieka niewolnika za sprawą pieniędzy, religii, polityki itp. Nawet muzyka w radiu to jakieś przekleństwo dla uszu. W takich chwilach wiem, że za pomoc i dobroć, jaką okazuję wszystkim wokół trafię kiedyś do innego świata, w którym będę szczęśliwy. Bo życie na tym łez padole polega na wzajemnym szacunku i miłości pomimo wielu pokus namawiających do skrzywdzenia bliźniego. Kto to zrozumie będzie spokojny.

    Odpowiedz

Skomentuj Tomasz Ilnicki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *