„Wejdźcie, powiesiłem się”…

…czyli ostatnio w ramach melancholijnego powrotu do czasów liceum – nawet nie z okresu uczenia się, ale bycia nauczycielem (jest już tak źle) – ponowiłem lekturę „Dżumy” Alberta Camusa (pyszny cytat w tytule to napis na drzwiach jednego z bohaterów powieści). Książkę oczywiście banalnie polecam, bo wiadomo jak wiele krzywdy każdemu tekstowi literackiemu wyrządza etykieta „lektura szkolna”. Czytając, padłem, nomen omen, na kolana przed komentarzem Tarrou do płomiennego kazania ojca Paneloux mówiącego o dżumie jako „pożerającej miłości” Boga, będącej jego „jedynym sposobem kochania”:

„Rozumiem ten sympatyczny zapał. Gdy zaczyna się plaga i kiedy się już skończyła, uprawia się nieco retoryki. W pierwszym wypadku trwają jeszcze dawne przyzwyczajenia, w drugim powracają znowu. W chwili nieszczęścia człowiek oswaja się z prawdą, to znaczy z ciszą. Czekajmy” (tłum. Joanna Guze).

Bojaźń i (d)rżenie. Rżałem jak Olaf grający w „Wiedźmina 2”. Rżałem jak podczas gry w reżyserską wersję „Broken Sword: Shadow of The Templars” (jeszcze dzisiaj za darmo na GOG-u), kiedy na każde zadane pytanie syryjski sprzedawca dywanów odpowiadał: „Yes, yes, carpet yes!”. Wspominam o „BS”, ponieważ po przeczytaniu słów Tarrou przypomniał mi się dialog z tejże gry. George Stobbart opowiada Nico Collard o tym, że ksiądz pomógł mu rozwiązać jedną z zagadek. – To niesamowite! – mówi Nico. – Prawda? Wiemy co robić dalej – potwierdził George. – Nie, to niesamowite, że w końcu istnienie księdza ma jakikolwiek sens.
Piękne – tak jak i produkcja Revolution Software, choć trudno tu mówić o retro w wersji HD, o którym pisał kiedyś Michał „Śledziu” Śledziński. Jakość nagrania głosów aktorów jest chyba efektem spisku templariuszy, a niektóre dodane tła aż nadto uwidaczniają swą wartość dodaną. Najzabawniej pod tym względem jest w scenie rozgrywającej się w pociągu, gdzie z przyczyn obiektywnych (czarne panoramiczne pasy obrazujące noc) nie dało się już niczego dodać, co wygląda tak, jakbyśmy grali w odświeżone przygody Guybrusha Treepwooda, i przełączali się pomiędzy nową a starą wersją serii „Monkey Island”. Podobało mi się za to poprawione inventory (staropolszczyzny mi się zachciało) oraz zbliżenia twarzy postaci – miły skutek migracji przygód sympatycznej pary na urządzenia mobilne spod znaku nadgryzionego jabłuszka (także dzięki nim kolejna część „BS” powróci do 2D). Dodatkowa misja tuż przed oryginalnym intro sprawiła mi frajdę – OK, może i zaburza rytm opowieści, ale przecież z góry wiadomo, co wydarzyło się w paryskiej kawiarni.

Wracając do głównego wątku. Jak wiemy, ograniczenia techniczne warunkują/warunkowały w grach wideo świat przedstawiony. I tak w przygodówkach FMV bazujących na starej technice blue box w obrębie jednego (statycznego) ujęcia można było pokazać maksymalnie trzech aktorów. Prowadziło to do sytuacji, w których wizyta w redakcji gazety lub na dworcu musiała mieć miejsce w nocy, żeby uzasadnić wszechobecne pustki. W „BS” lokacje są puste, bo to po prostu ułatwia rozgrywkę – urok gatunku – ale opacznie (działanie opatrzności?) wygląda w tym kontekście wymarłe wnętrze bazyliki. Tak też chyba obecnie wyglądają wnętrza kościołów, co stwierdzam jako przedstawiciel lewicowo-liberalnej relatywistycznej cywilizacji śmierci. W każdym razie, gdyby ktoś zapytał mnie o kwestie związane z religią lub innym rodzajem zbiorowego szaleństwa (Platon: „piękniejsze jest szaleństwo od rozsądku, bo tamto od boga pochodzi, a ten jest od ludzi”), odpowiedź mam już gotową:

„Yes, yes, carpet yes!”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *