Gry artystyczne – o co tyle krzyku? (1)

Czas wreszcie na spóźnioną relację z JawnoSnowego panelu na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Dotarliśmy tam z Olafem oczywiście cudem zdążając na pociąg (poranna kawa na dworcu zawsze każe wierzyć, że te siedem minut spokojnie wystarczy, żeby dotrzeć wszędzie na czas), przez całą drogę walcząc z sennością (ja po sezonie spóźnionych obron na uczelni, Olaf po Assassin’sCreedowej wyprawie do Stambułu). Ale senność ulotniła się, kiedy wylądowaliśmy w sali, na której przynajmniej część publiczności znaliśmy z ksywek pojawiających się w dyskusjach na Jawnych Snach. Trema. Bo to przecież nie byle jaka publiczność. A po chwili tremy – co następuje.

1. Na początek zajęliśmy się samym tematem, czyli mniej lub bardziej szczęśliwym terminem „gra artystyczna”. Od razu warto odnotować funkcjonujące po angielsku rozróżnienie między „art game” i „game art”. To pierwsze odnosi się do gry mającej wyraźne ambicje artystyczne, oddzielającej się jasno od twórczości komercyjnej, często rezygnującej z elementów rozgrywki na rzecz efektu estetycznego albo emocjonalnego. To, krótko mówiąc, coś, w co się niezbyt gra, za to bardzo się to przeżywa. Jak mawiają ludzie narzekający na tego rodzaju produkcje, to „gra, która przestała być grą”. Wiarołomna.

„Game art”, z drugiej strony, to określenie całej twórczości (często przecież bardzo ciekawej) która wchodzi w skład gier wideo. Projekty artystyczne scenografii czy postaci. Portreciki bohaterów „Baldur’s Gate’a”. Dziwaczne zbroje z „Morrowinda” i „Obliviona”. Jest bardzo dużo gier, które jako gry nie mają za dużych ambicji artystycznych, ale poziom artystyczny wielu ich elementów jest bardzo wysoki. Mój ukochany przykład: „Sacrifice” firmy Shiny. Gra pełną gębą, hybryda RTSa z TPPem, która nie ukrywa, że chodzi w niej o spuszczenie lania wrogowi, a nie o przesłanie filozoficzne, a jednocześnie urzeka projektem świata i postaci jak mało co w historii gier. Nie-art-game ze wspaniałym game artem.

"Sacrifice". Wciąż porusza, wciąż zachwyca.

2. Po tym wstępnym rozróżnieniu Olaf zabrał się za to, jak w ogóle w kontekście gier powinno się rozumieć słowo „sztuka” i go używać. Tu oczywiście zaczęliśmy wchodzić na bardzo grząski teren, bo publiczne definiowanie sztuki w kilka minut, kiedy człowiek jest dodatkowo niewyspany, nie jest nigdy bezpieczne. Zamiast ścisłej definicji postanowiliśmy więc podać kilka wytycznych, które mogłyby nam pozwolić rozpoznać sztukę, kiedy staniemy z nią twarzą w twarz. Na pewno jest wynikiem ludzkiej kreatywności, który odróżnia się od innych tego rodzaju zjawisk tym, że wzbogaca w jakiś sposób tego, kto na niego patrzy. Nie wzbogaca mnie jako człowieka oglądanie przyzwoicie wykonanej hulajnogi, ale może mnie wzbogacić obraz, film, albo nawet pięknie zaprojektowana lampa. Na czym to wzbogacenie ma polegać? Pewnie ma różne kształty i sposoby działania. Mi wydaje się, że podstawową rzeczą, o której warto wspomnieć, jest to, że zmienia się wtedy nasz sposób postrzegania świata. W jakimś, nawet najmniejszym, stopniu, każde następne podobne zjawisko będę widział trochę inaczej. Będę się umiał pochylić nad rzeczami, które kiedyś mijałem bez jednego spojrzenia. Nauczę się widzieć coś tam, gdzie kiedyś nie było dla mnie niczego.

Pomyślmy o fotografii; o tym, jak rzeczy zwykłe i codzienne zamienia w nadzwyczajne i wyróżnione. Phan Thi Kim Puc, poparzona napalmem dziewczynka ze słynnego zdjęcia z czasów wojny wietnamskiej, była dzieckiem jakich wiele; jej cierpienie też nie było czymś aż tak wyjątkowym – w czasie wojny tego rodzaju okropności zdarzają się często, i nie zwracają na nie uwagi nawet ci, którzy wojnę znają tylko z telewizyjnych wiadomości (i wspierają własnymi podatkami). Ale dzięki tej fotografii zatrzymana w kadrze i w czasie Phan Thi Kim Puc staje się kimś więcej niż jednym z wielu dzieci-ofiar wojny. Jest ikoną, przez którą na wojnę i jej konsekwencje trochę inaczej patrzy każdy, kto tę fotografię zobaczył. Ciekawe, jak się dziś czuje pani Phan Thi Kim Puc, obywatelka kanadyjska, kiedy widzi to swoje zdjęcie z dzieciństwa. Taką siłę ma wielka sztuka – jej cień jest później obecny w innych rzeczach, na które patrzymy.

Czy gry mogą mieć taki potencjał?

3. Kolejnym punktem programu była po części próba odpowiedzenia na to pytanie, a po części krótki przelot przez kilka najważniejszych (i dobrze znanych) przykładów gier, które należą do grupy/getta gier artystycznych. Tytułów, które nie chcą dostarczać rozrywki, tylko mają robić wrażenie estetyką, pomysłem, poruszaną tematyką. Często od samego początku ostrzegają przeciętnego gracza: uwaga, masz do czynienia z dziełem ambitnym i wybitnym.

Na pierwszy ogień poszła słynna minimalistyczna gra „Passage” Jasona Rohrera, która zapoczątkowała prawdziwą falę niezależnych gier artystycznych. Króciutka i skromniutka rzecz o życiu. Pole gry to wąziutki pasek wypełniony pękatymi pikselami. Spośród nich daje się wyłowić ludzki kształt. Nasz bohater zaczyna życie jako młodzieniaszek, ale będzie się stopniowo starzał. Osiwieje, wyłysieje, wreszcie zmieni się w niedołężnego starca. W końcu na jego miejscu pozostanie grób. Co w tej grze robimy? Idziemy w prawo. Albo stoimy w miejscu. Albo zawracamy. Przed nami rozwijają się kolejne kolorowe przestrzenie – kolejne etapy życia? Na swojej drodze można spotkać towarzyszkę – będzie się starzeć razem z nami, ale umrze trochę wcześniej.

"Passage". Samo życie.

To ciekawe, jak dobrze sprawdza się prosta metafora z „Passage” – życie to gra wideo. Idziesz przed siebie, czasem napotykasz przeszkody, które musisz omijać, możesz grać sam, albo z kimś, we dwójkę fajniej, ale trudniej się przeciskać ciasnymi przesmykami. Potem zostajesz sam. A potem przewijający się ekran zostawia i ciebie. Co najważniejsze – żeby w pełni odczuć to, jak ta metafora dobrze przylega do życia, trzeba w to zagrać samemu. „Passage” oglądane na ekranie albo opisywane to rzecz trochę wydumana i niezbyt atrakcyjna. „Passage” w które się gra to zupełnie inna bestia – każdy zaułek, z którego nie możemy wyjść i musimy wracać, każdy napotkany na drodze skarb (są takie, które wyrzucają z siebie kolorową gwiazdkę, a są też takie, z których na oko wyskakuje fontanna popiołu) budzi jakieś emocje. Stopniowe starzenie bohatera i nagłe przejście do postaci podpierającego się laską dziadunia na progu śmierci nie dają spokoju.

Dlaczego? Bo ten dziadunio to ja. Ta gra dość bezlitośnie mi to pokazuje. To życie ludzkie podane bez znieczulenia i bez egzaltowanego pochylania się nad szczęściem i nieszczęściem. W czasie rozmowy o niej ktoś zwrócił uwagę, jak świetnie działa w niej muzyka – dość monotonna, ale przejmująca, może właśnie dlatego, że nijak się nie próbuje dostosować do losu i nastroju starzejącego się bohatera. Kiedy bohater się już skończy, ona jeszcze przez chwilę trwa. Kiedy ja się skończę, większość ludzkości nawet nie przerwie swoich codziennych czynności.

Kolejna wytyczna solidnej sztuki – pozwala spojrzeć na siebie samego i świat z troszkę innej perspektywy. Jak w scenie z „Hamleta”, w której król Klaudiusz bezpiecznie ogląda sobie przedstawienie, kiedy nagle zdaje sobie sprawę, że ten człowiek na scenie to tak naprawdę on, i że sam siebie ogląda z zewnątrz.

Co tu dużo gadać, tak właśnie działa „Passage”. Pozwala na siebie spojrzeć z góry i z daleka, z perspektywy, której inaczej byśmy nie osiągnęli. Tak, jak po solidnym przeczytaniu Shakespeare’a życie ma później zawsze coś z teatru, po zagraniu w „Passage” okazuje się, że można na nie bardzo poważnie patrzeć przez pryzmat gier wideo. Piękna rzecz.

A z drugiej strony – i po trochu zwiastując drugą część relacji z Łodzi (bo oczy mi się już kleją po dzisiejszych 10 godz. lekcyjnych zajęć i 2 godzinach w teatrze na doczepkę) – czy to nie za mało? „Passage” to growy odpowiednik haiku; trwa ok. 5 minut, ma prostą, brzydką grafikę i skromny, ograniczający się do muzyki dźwięk. Jest bardzo ciekawym dziełkiem, ale jednak stanowczo dziełkiem, nie dziełem. Czy powinno zasługiwać na status klasyki, czy należy o nim mówić jako o prostym eksperymencie, z którego może wyrosnąć coś naprawdę dobrego, a który sam taki nie jest?

Nad tym będziemy sobie łamać głowę w następnym wpisie. Tymczasem – dobrej nocy.

17 odpowiedzi do “Gry artystyczne – o co tyle krzyku? (1)

  1. mrrruczit

    Nie daje mi spokoju jedna rzecz, o której zapomniałem wtedy wspomnieć – czemu tam było raptem naście osób, z czego połowa (jak nie większość) była z prasy? Ja rozumiem, że Jawne jeszcze dość młode, teksty ambitniejsze niż przeciętny blog czy strona poświęcona grom, ale taka mizerna frekwencja? „Miejscowymi” powinno się to zapchać, a co dopiero przyjezdnymi. A co lepsze – na Reality Pump ponoć było tak samo.

    Odpowiedz
  2. Dr_Judym

    Nie kojarzę kto był z prasy, a kto nie, ale wydawało mi się, że sala była pełna, więc chyba na stan ilościowy nie ma co narzekać :)

    Odpowiedz
  3. Paweł Schreiber Autor tekstu

    Nie wiem, ile osób było z prasy (pewnie Olaf lepiej by się orientował, skoro z branży, a ja jednak trochę spoza), na pewno było trochę ludzi z łódzkiego koła groznawczego, salka była prawie pełna, ale niewielka. Tak, jak Dr_Judym myślę, że nie ma na co narzekać – to nie są jednak targi gier, więc wiadomo, że frekwencja będzie dość skromna. Byłoby na pewno lepiej, gdyby organizatorzy byli w stanie zaprosić trochę więcej gwiazd i gwiazdeczek. Bo przecież Akira Yamaoka przyciągnął spory tłum. Gdyby się pojawili ludzie z CDP Red, pewnie też byłoby więcej widzów…
    Od razu się usprawiedliwię, że ciąg dalszy relacji za czas jakiś (pewnie koło środy), bo właśnie wyjeżdżam do Wrocławia i Krakowa obijać się po Festiwalu Dialog i Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych; pewnie nie będę miał nawet jak usiąść do komputera.

    Odpowiedz
  4. Juliusz Konczalski

    Wydaje mi się, że kryterium ubogacenia odbiorcy na pewno tak, ale dodałbym coś jeszcze. Mam wrażenie, że w sztuce chodzi o pewnego rodzaju intelektualne puzzle, których rozszyfrowanie albo w zasadzie próba rozszyfrowania, odbywa się w głowie odbiorcy. Artysta, konstruując dzieło, podrzuca nam pewne tropy i figury, natomiast rolą odbiorcy jest znalezienie dla nich jakiejś interpretacji. Jakiejś interpretacji – bo wcale nie chodzi o to, co miał artysta na myśli. Innymi słowy, należałoby się odwołać do klasycznego już „Powiększenia” Antonioniego i stwierdzić, z dużym uproszczeniem, że sztuka jest jak detektywistyczna zagadka, w której odbiorca powoli podąża za różnymi tropami, ewentualnie do „czegoś” dochodząc, poszukuje owego Barthesowskiego punctum. Wydaje mi się też, że od jakości „tego czegoś” zależy czy mówmy o sztuce czy dziele popkulturowym. Patrząc z jednej strony na The Path, a z drugiej na Assassin’s Creed, jakość intelektualnych rozwiązań jest tak rożna i tak jednoznaczna na korzyść The Path, że nie może być wątpliwości co ewentualnie można określić mianem sztuki gier wideo.

    Natomiast czy Passage jest grą wideo? Bardziej chyba pasuje tu termin, który skądinąd jednak mi się nie podoba – interaktywne wideo. A więc pewna, jakkolwiek interesująca, wypowiedź twórcza, tyle chyba nie do końca gra.

    Odpowiedz
  5. Paweł Schreiber Autor tekstu

    @ Juliusz Konczalski – to dla mnie też bardzo ważne kryterium, choć czasem pewnie bywa problematyczne, bo oczywiście bardzo trudno jest określić jakość tego, do czego dochodzimy poprzez interpretację. Ale tak, na pewno kolejnym wyznacznikiem solidnej sztuki jest to, że odbiorca również musi się przy niej napracować; albo inaczej – że w większym stopniu jest jej współtwórcą (bo przecież dopiero interpretując tworzy pełnoprawne dzieło). Nasuwa mi się tu jakieś luźne porównanie między grą liniową a sandboksem – porządna sztuka jest dużo bardziej sandboksowa, nie popycha mnie w jedynie słusznym kierunku, daje mi przestrzeń do tego, żebym sam po niej pobłądził i ją odczytywał lub wpisywał w nią własne myśli i teksty.
    Czy „Passage” jest grą? Ja myślę, że najsensowniej byłoby powiedzieć, że na pewno jest czymś, co silnie wykorzystuje konwencje gry. Swobodna eksploracja; pokonywanie przeszkód na drodze; znajdowanie skarbów; pikselowaty ludek będący aluzją do grafiki z czasów Atari 2600. Wypowiedź twórcza posługująca się językiem gry. Dlatego upierałbym się pewnie przy tym, żeby wobec „Passage” używać słówka „gra”, z mniejszą lub większą rezerwą. „Interaktywne wideo” – jasne, ale myślę, że można tutaj tę kategorię bezpieczne zawęzić do gier.

    Odpowiedz
  6. Piotr Sterczewski

    Ech, ze sztuką jest tak, że strasznie trudno jest przyszpilić jakieś jedno poręczne kryterium, które by ją określało. Osobiście nie za bardzo zgadzam się z tym, że operatywnymi wyznacznikami sztuki mogą być kryteria „intelektualnych puzzli” albo wymaganej (współ)pracy odbiorcy. Wyrzucałoby to poza nawias sztuki nie tylko większość popkultury, ale i niektóre mniej oczywiste przypadki.
    Z poletka filmowego: „King’s Speech” nie zostawia mi jako widzowi praktycznie żadnej przestrzeni. Po obejrzeniu tego filmu właściwie nie ma o czym dyskutować, bo wszystko tam jest wyrównane, domknięte, dopowiedziane. Nie daje do myślenia ani trochę, w warstwie myślowej jest przerażająco wręcz banalny. A jednocześnie jest to film świetnie zrobiony: doskonale napisany, umiejętnie zrealizowany i koncertowo zagrany. Oscar to oczywiście nagroda raczej popkulturowa niż wysokoartystyczna, ale jednak ten film zdobył najsłynniejsze wyróżnienie w dziedzinie filmu fabularnego, który zaliczamy zwykle do sztuki bez większych wątpliwości. Można powiedzieć: może powinniśmy oddzielać sztukę od rzemiosła? Moim zdaniem to komunał o kiepskiej sile wyjaśniającej, bo jednego od drugiego nie ma sensu oddzielać.

    Albo inny przykład: obrazy i grafiki Alfonsa Muchy. Sztuka? No jasne, wiesza się to w galeriach, drukuje w albumach etc. Ale czy Mucha jest wymagający od widza, pobudzający do myślenia? Skądże, jego dzieła są po prostu bardzo ładne, wciągające, pomysłowe i prawie wszystkim się podobają.

    Odpowiedz
      1. Paweł Schreiber Autor tekstu

        @Roman – Moim zdaniem intelektualną wartość „Jak zostać królem” Kalina Cyz mocno tu przecenia. No, ale w końcu jest logopedą, więc ze względu na zboczenie zawodowe ma do tego prawo.

        @Piotr – Tak, więc staram się tu działać możliwie ostrożnie, mówiąc nie o cechach definicyjnych sztuki, tylko o mglistych wytycznych, które pozwalają ją dostrzegać i wartościować. Myślę, że metoda „na puzzle’a” bywa bardzo dobrym wyznacznikiem lepszości i gorszości sztuki, chociaż, jak napisałem, mam do niej duże zastrzeżenia. Dużo jest też dobrej sztuki, która nie ma zbyt zawikłanej zawartości intelektualnej, ale potrafi ją podać tak żarliwie i bezpośrednio, że to nie wada.
        Rozróżnienie na coś świetnego artystycznie i świetnego rzemieślniczo chyba jednak jest przydatne, chociaż oddzielić się tych kategorii od siebie nie da. Weźmy sobie dwa filmy o (psycho)terapii związanej z mową: „Personę” i „Jak zostać królem”. I zastanówmy się, czy trudno powiedzieć, w którym dominuje żywioł artystyczny, a w którym rzemieślniczy.
        (żeby nie było, oba bardzo lubię)

        Odpowiedz
        1. Roman Książek

          @Roman – Moim zdaniem intelektualną wartość „Jak zostać królem” Kalina Cyz mocno tu przecenia. No, ale w końcu jest logopedą, więc ze względu na zboczenie zawodowe ma do tego prawo.

          Moim zdaniem obaj z Piotrem polecieliście na autopilocie (tudzież na aimbocie). Piotr na automacie związanym z Oscarem („Oscar to oczywiście nagroda raczej popkulturowa niż wysokoartystyczna”, w domyśle: ten sam przypadek, co „Forrest Gump”, „Shine” i „Piękny umysł”?). Ty na automacie związanym ze „zboczeniem zawodowym”. Przy okazji stworzyłeś mocnego mema, którego polecam czytelnikom Jawnych, np.:

          Moim zdaniem intelektualną wartość „XYZ” Paweł Schreiber mocno tu przecenia. No, ale w końcu jest filologiem angielskim, więc ze względu na zboczenie zawodowe ma do tego prawo.

          Uwielbiam takie wytrychy. To jest wszystko dosyć zabawne, więc wyjdę ze swojej skorupy komentowania poprzez cytaty (Jestem cytatem. Jak mawiał Nietzsche) i odniosę się do Waszych wypowiedzi.
          Przede wszystkim, „King’s Speech” jest mniej lub bardziej wierną rekonstrukcją wydarzeń historycznych (http://www.polityka.pl/historia/xxwiekdo1945/1512744,1,jerzy-vi-w-filmie-i-naprawde.read). Jest też, co ważne, przedstawieniem problemu jąkania. Po premierze filmu we wszystkich np. najważniejszych polskich tygodnikach opinii pojawiły się duże teksty poświęcone temu zaburzeniu mowy (Olaf może potwierdzić: także w „Przekroju”) wskazujące na duży problem zjawiska, naświetlające go od innej niż zwykle strony (wzruszenie ramionami/żarty) i wskazujące na często dramatyczny wymiar tej przypadłości (w ekstremalnych wypadkach samobójstwa). Będę litościwy i nie zapytam, jak wiele gier zwraca uwagę na tego typu problemy (klasyczne formuły retoryczne rządzą*). Nawet w filmie to nieczęste zjawisko (zobaczcie „Przebudzenia” Penny Marshall!). Pytanie, co z tego wynika dla szeregowego odbiorcy? No tak, ale dlaczego od ośmiu lat dla wielu ludzi fascynującą postacią jest pewien żyjący z nieustannym bólem nogi lekarz? Przed głębią niektórych odcinków „House’a” należy się ukrywać (w trochę innym tonie, ale po prostu lubię teksty Mikołaja: http://artpapier.com/?pid=2&cid=3&aid=2039). To oczywiście „choroba jako metafora”, wspaniale pisała też o tym Virginia Woolf w „O chorowaniu”. Okazuje się, że Jednostka CHOROBOWA może dużo powiedzić o kondycji jednostek zdrowych. W podobnym kierunku idzie zresztą Kalina Cyz, pisząc:

          „To, co nas scala to pamięć i mowa” – pisał Antoni Libera we wstępie do książki Sławomira Mrożka „Baltazar. Autobiografia”.

          Jak wiemy książka Mrożka była także formą autoterapii: http://wiadomosci.gazeta.pl/kraj/1,34309,3221753.html.

          Oczywiście „King’s Speech” to nie jest „Bergman”. Nie ma tutaj także żywiołu filmowego niczym w genialnym „Drive” (notka wkrótce – jeżeli Paweł mnie stąd wcześniej nie wyrzuci*). Być może reżyseria nie jest tu tak wirtuozerska jak w „The Social Network”, z którym „King’s Speech” zwyciężył w najważniejszych kategoriach oscarowych (reżyseria/najlepszy film). Być może, choć w przypadku tego ostatniego Tom Hooper dostosował się po prostu do tematu, dlatego jednak poruszające są np. archaiczne ściemnienia scen przemówień króla (choć, paradoksalnie, ich celem jest właśnie upłynnienie narracji, po części wynikają one z chęci uniknięcia poniżenia bohatera).
          Jak na formalną ramotkę, która jest „przerażająco wręcz banalna” ten film jednak zaskakująco dużo, nomen omen, mówi, Szanowni Panowie Krytycy. Hail to the King(‘s Speech)!

          @Weźmy sobie dwa filmy o (psycho)terapii związanej z mową: „Personę” i „Jak zostać królem”. I zastanówmy się, czy trudno powiedzieć, w którym dominuje żywioł artystyczny, a w którym rzemieślniczy.

          Pawle, mogłeś jeszcze puścić listę obecności na zajęciach i byłoby tak samo jak na uczelni. Zgłaszam nieprzygotowanie (ale to chyba było w liceum?)! OK, jestem złośliwy…

          Odpowiedz
          1. Paweł Schreiber Autor tekstu

            @Roman – Ejże, dlaczego uwagę „zboczeniu zawodowym” potraktowałeś tak poważnie? Poważna nie była, pokazuje tylko (troszkę zgryźliwie), że p. Cyz zwróciła uwagę na to, czym się od czasu do czasu zajmuje. „Jak zostać królem” (okropne tłumaczenie!) bardzo, bardzo lubię. Wyszedłem z tego filmu zachwycony, bo jest i koncertowo zagrany, i bardzo fajnie, przewrotnie pomyślany (film o historii II Wojny Światowej koncentrujący się na problemie jąkania!). Ale w tekście Cyz aż się roi od „genialny”, „wybitny”, a gdzieś podskórnie mocno jest obecne niewypowiedziane „głęboki”. To moim zdaniem duża przesada. „Jak zostać królem” uwielbiam, tak samo jak choćby wspomniane przez Ciebie „Przebudzenia” czy „Shine” (Geoffrey Rush! I-i-it’s a mystery!), „Hudsucker Proxy” Coenów czy „Beyond Good and Evil” albo „Psychonauts”. Ale to nie są rzeczy ani genialne, ani zbyt złożone intelektualnie – chociaż złożoności w tym, jak są zrobione, nie brakuje.
            Zresztą, recenzja Cyz też leci na autopilocie&z klapkami na oczach: '„King’s Speech” jest filmem wybitnym, bo nie jest filmem historycznym’. Jak to nie jest? Pewnie, że jest! I to bardzo ciekawym! Tak samo, jak filmem historycznym było też „Szaleństwo króla Jerzego” – można być JEDNOCZEŚNIE filmem historycznym, filmem o porfirii i satyrą na XX-wieczną brytyjską rodzinę królewską i nie mieć z tym wielkiego problemu.

  7. Dawid Walerych

    Przyznaję, że moja definicja sztuki jest prosta i liberalna: Sztuka to każda działalność mająca na celu wzbudzenie emocji u odbiorców, pod warunkiem, że odbiorcy godzą się na odbiór dobrowolnie (z powodu tego ostatniego np. tortury nie są sztuką dla torturowanego ;)).
    Dlatego dla mnie właściwie każda gra jest sztuką. Kluczowa kwestia to rodzaj emocji wywoływanych u odbiorcy, kategoria sztuki. Czy jest to jarmarczna sztuka nastawiona na wzbudzanie strachu lub odprężenia, czy coś odwołującego się do empatii, współczucia, wyrachowania, umiejętności zrozumienia metafor i innych wyjątkowo ludzkich cech. To drugie mam wrażenie bywa nazywane „sztuką wyższą”.
    I tu nie do końca zgadzam się z Juliuszem, a bliżej mi do opinii Piotra – żeby wzbudzić we mnie tego typu doznania nie potrzeba mi zawsze „zagadki detektywistycznej” pozostawionej przez twórcę (choć ogólnie – czemu nie, tak jest w Tension czy The Path). Aby wywołać uczucia „wyższe” czasem wystarczą względnie proste, trafne i czytelne symbole – jak zakończenie Mafii czy większość gry ICO.

    Odpowiedz
    1. Paweł Schreiber Autor tekstu

      @Dawid – A ja mam problem z tym związkiem między sztuką a emocjami. Zdarzają się dzieła sztuki, które nie budzą we mnie emocji, ale zmuszają mnie, żebym docenił to, jak zostały pomyślane i zrobione. Kiedy pomyśleć o współczesnych sztukach plastycznych albo np. muzyce Philipa Glassa czy Steve’a Reicha, chyba trudno byłoby czasem mówić o jakichkolwiek emocjach, chyba że w bardzo szerokim rozumieniu. Za to święte słowa, że puzzle’owata złożoność nie zawsze potrzebna. ICO czy Shadow of the Colossus dobrze pokazują, że można i bez niej sobie radzić (chociaż, gdyby im się bliżej przyjrzeć, obie gry są bardzo puzzle’owate – symbole są proste, ale przecież dosyć trudne do przeniknięcia; przez cały czas trwania obu gier coraz lepiej się je uczymy czytać).

      Odpowiedz
      1. Dawid Walerych

        @ Paweł – No przepraszam bardzo jeśli w muzyka Glassa (ile filmów! W tym buchające emocjami „Truman Show” czy „Hours”) czy Reicha nie wzbudza emocjami określonego nastroju u słuchacza. Znam ich pojedyncze utwory co prawda, ale każdy ma – choćby minimalistyczny – ładunek emocjonalny. Uważam zresztą, że ludzki mózg na muzykę właściwe zawsze reaguje emocjonalnie, taka jego budowa. Piszę to patrząc jak mój niespełna roczny synek podryguje sobie w takt muzyki puszczonej ze strony Reicha. A przecież on nie analizuje jeszcze znaczenia powtarzalności motywu, czy awangardowych przeskoków tonacji.
        I dla mnie rzeczywiście twórczość bez emocji nie nazywa się sztuką – to najwyżej tylko formalna warstwa. Bo przecież czym tworzenie sztuki różniłoby się od działalności naukowej? Czy pragmatycznie opisane w publikacji świetne, złożone, wymagające od czytelnika doświadczenia są sztuką? Dla mnie raczej w małym stopniu, choć też czasem mogą wywołać emocje. Ale już prezentacja takich wyników (wystąpienie, literatura popularnonaukowa itd.) nasycona emocjonalnie, to już często bardziej sztuka, niż nauka ;)
        Czasem śmieszy mnie gdy moi koledzy naukowcy próbują na wzór protokołu doświadczalnego stworzyć czy stosować „jedynie słuszny” kodeks jak powinna wyglądać „dobra” prezentacja (ścisły rozmiar czcionki, ilość informacji na slajdzie itd.) zapominając, że tu siła często tkwi w zaskakiwaniu słuchaczy i odróżnianiu się od innych.

        Odpowiedz
      2. Roman Książek

        @Paweł – Kiedy pomyśleć o współczesnych sztukach plastycznych albo np. muzyce Philipa Glassa czy Steve’a Reicha, chyba trudno byłoby czasem mówić o jakichkolwiek emocjach, chyba że w bardzo szerokim rozumieniu.

        No więc tegoroczne koncerty Steve’a Reicha (Sacrum Profanum) są odpowiedzialne za moje największe muzyczne wzruszenia w 2011.

        Odpowiedz
  8. Paweł Schreiber Autor tekstu

    @ Dawid, Roman – a ja wciąż nie wiem. Wydaje mi się, że z emocjami dot. sztuki jest trochę tak, jak z tzw. „doznaniem estetycznym” – niby dobrze się sprawdza jako kryterium, ale są liczne wyjątki. Muzyka filmowa Glassa to jedno, siłą rzeczy bardziej emocjonalna, ale skrajnie minimalistyczne utwory Glassa i Reicha moim zdaniem już nie operują na emocjach. Raczej na posługiwaniu się pewnym abstrakcyjnym językiem, który odbiorca musi ogarnąć. Potem może mieć z tego satysfakcję, albo cieszyć się tym, jak ten język jest zbudowany – może to właśnie natura wzruszeń muzycznych? Tylko czy w tych wzruszeniach emocje nie mają znaczenia trochę pobocznego, bo porównywalne wzruszenie matematyk może przeżyć widząc elegancki wzór, a informatyk – pięknie, oszczędnie napisany program? Czy nie ważniejszy jest jednak ten język?
    Ja jakoś nie mogę się zdecydować na jedno główne kryterium i czuję, że muszę pozostać przy luźnych wytycznych, które czasem są spełnione, a czasem nie. Emocje, nowy sposób postrzegania świata, puzzle itp. Odróżnienie od nauki chyba w tym, że (przeważnie) najważniejsze tu nie jest komunikowanie informacji, które dają się bezpośrednio odnieść do istniejącej rzeczywistości. Jak się je komunikuje, to jest to efekt uboczny.

    Odpowiedz
    1. Roman Książek

      @Tylko czy w tych wzruszeniach emocje nie mają znaczenia trochę pobocznego (…)?

      „Reich’s music is an attempt to balance the analytical and the emotional. As such it is a link between avant-garde concert music and avant-garde jazz. If there needs to be a link. (ECM have always thought so, and this record is their best contribution to this line of thought).
      (…)
      This is a very complicated piece of music, although you can’t „hear” its complexities, more sense them. The necessary commitment and concentration required by the performing musicians flourishes into an emotional charge, so that all the rigidity of construction and composition are surpassed. It is a disciplined piece of music, but free. The plan is used, not relied on. Reich and his musicians successfully capture that elusive spontaneity that can easily evade such works.

      „Autorem jest Paul Morley, a ukazała się w 1978 roku na łamach punkowej trybuny 'New Musical Express’ „. więcej: http://polifonia.blog.polityka.pl/2011/09/13/reich-woloszanski-30-retrowtorek/

      „Different Trains”

      In „Different Trains” Reich compares and contrasts his childhood memories of his train journeys between New York and California in 1939–1941 with the very different trains being used to transport contemporaneous European children to their deaths under Nazi rule. (…) The composition was described by Richard Taruskin as „the only adequate musical response—one of the few adequate artistic responses in any medium—to the Holocaust”, and he credited the piece with earning Reich a place among the great composers of the 20th century.

      No i WTC 9/11:

      „Jego ostatnia, zaangażowana kompozycja to „WTC 9/11”. Światowa premiera miała miejsce parę miesięcy temu w USA (premierę płytową zaplanowano na połowę września).
      Zaczyna się od opowieści córki sąsiadów Reicha: „Siedziałam w klasie, cztery budynki od Ground Zero…” – mówi przerażonym głosem, jakby dopiero co wyszła ze zgliszczy.
      „Właśnie odbierałem dzieci ze szkoły, kiedy samolot przeleciał tuż nad naszymi głowami i wbił się w pierwszą wieżę” – opowiada drugi głos. W tle zaś pojawiają się archiwalne nagrania z miejsca zamachu. Głosy tych, którzy przeżyli. Zszokowane, przerażone i kompletnie zdezorientowane. Ci ludzie jeszcze nie rozumieją, co się wydarzyło.
      (…)
      11 września 2011 nie było mnie w Nowym Jorku, ale w chwili zamachu w naszym apartamencie, kilkaset metrów od wieżowców, przebywał mój syn z żoną i moją wnuczką. Zadzwonił o 8.30 rano. Wisieliśmy na telefonie przez kolejne sześć godzin, do czasu, aż się stamtąd bezpiecznie wydostali”.

      Więcej… http://wyborcza.pl/1,76842,10244401,Steve_Reich___ojciec_DJ_ow.html?as=2#ixzz1bDjxoD26

      Sorry za Ctrl C/ Ctrl V, ale jestem w robocie. Czy w tej muzyce emocje mają tylko „poboczne znaczenie”? Nie wiem, czy słuchałbym czegoś tylko dla matematycznego wzoru… Ale to oczywiście subiektywne, no i znowu jakimś maniakalnym fanem Reicha nie jestem, choć bardzo lubię jego muzykę.

      Odpowiedz

Skomentuj Dawid Walerych Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *