Art Games vs Game Art

Na tegorocznym Biennale Sztuki w Wenecji dzieła włoskich artystów prezentowane są w dwóch pawilonach: oficjalnym, od którego estetycznopersonalna burza zdystansowała część środowiska artystycznego Italii, oraz „alternatywnym” – małej, darmowej wystawie „Neoludica”, gdzie rwetes wokół „wielkiej sztuki” nie dociera. Jest skromnie, inaczej i ciekawie. Ale i tu, pod powierzchnią, widać linie podziału.

„Sztuka jest grą (…)”, rzekł Duchamp

Neoludica jest włoskim przedsięwzięciem mającym promować wartości artystyczne związane z grami wideo. Odwiedzając jej najważniejszą tegoroczną inicjatywę – wystawę wciśniętą w zaułki weneckiej dzielnicy Santa Croce, oglądam tak naprawdę dwie. To pokaz gier artystycznych oraz „Game Artu”. Matteo Bittanti i Domenico Quaranta, kuratorzy osiowej części wystawy – włoskiego „Italians do it Better”definiują Game Art nieco inaczej niż niedawno na Jawnych Snach. Game Art to nie tyle „sztuka w grach”, to tworzenie w obrębie innego środka przekazu utworu o formie czy tematyce odwołującej się do gier wideo (vide także Wikipedia).

Zdjęcia Marco Cadioli z cyklu „Arenae” (2005)

Od progu wystawy patrzę zatem na włożone w ramy kadry ze znanych tytułów akcji, na ścianę z neogotycko ozdobionymi ekranami LCD, na których miga kolorowa machinima z modyfikowanego „Half-Life”, na rozbitego chyba łomem (!) starego peceta na podłodze, na interaktywną kubistyczną rzeźbę, której przesłanie ujawniam, fotografując jej fragmenty specjalnie przygotowanym smartfonem. Jak nigdy dotyka mnie wrażenie znane z wizyt w galeriach sztuki współczesnej – próby ulepienia czegoś z materii już zużytej, opornej na tortury zadawane przez twórców. Wkładanie motywów z gier nie pomaga. Można facjatę terrorysty z „Counter-Strike” pokazać w eleganckiej oprawie, w czerni-bieli z trzech stron, a i tak okaże się, że co jak co, ale estetyka w tej grze ma marginalne znaczenie. Larę Croft z pierwszych odsłon „Tomb Raider” można rozmyć, strzelić troszkę z boku planu, bo gdyby zdjąć maskę przeróbki graficznej, niewiele by zostało, bez zrozumienia skądinąd jaki wpływ miała mechanika tej gry na późniejsze, dużo ambitniejsze projekty. Figurki stworzone przy zastosowaniu kart pamięci do konsoli Game Boy, po bliższej inspekcji nie różnią się od pospolitych zabawek na wystawie sklepu. G-Man z „Half-Life” musi zostać tak podmalowany, właściwie stworzony na nowo, by nęcić wzrok w serii filmików.

„Interaktywna rzeźba” Mikayela Ohanjanyana

Wszystko to  eksponuje niekompatybilność szeroko znanych tytułów świata gier z malarstwem, rzeźbą, filmem. Niezbyt czuć, że w sposób zamierzony. Jak w soczewce widać słabość, prymitywne przesłanie, jarmarczną estetykę popularnych gier, którą podaje się tu w niesprzyjających okolicznościach. Aby nadawały się do galerii, są ociosane, a i tak kanty pozostają nieznośnie kłujące. Nawet czysta interaktywność nie pomaga starym, sprawdzonym formom – po sfotografowaniu różnokolorowych kółek zdobiących wyniesiony jakby prosto z Tate Modern sześcian, program w smartfonie przetłumaczył je na przesłanie od twórcy: „Know thyself”. Jak znam siebie, tyle to wystarczyło napisać na karteczce obok dzieła.

Moja córka ogląda pracę Federico Solmi (2010), obok widać dlaczego raczej przelotnie.

 

 Gun czy Fun

Matteo Bittanti i grupa IOCOSE, „Game Athritis” (2011)

Ale to nie wszystko. Obok eksponatów, przy których nie wiadomo, czy bardziej płakać, czy złośliwie rechotać nad stanem rozwoju gier i Game Artu, pojawiają się celniejsze refleksje. Seria zdjęć pokazujących graczy w szpitalnych fartuchach, ze zniekształconymi od kontrolerów dłońmi. Zdjęcie alter ego bohatera serii „GTA” – kilkuletniego chłopaka, który właśnie pokierował bohaterem przy kolejnej wirtualnej zbrodni. I wreszcie gry. Oddycham z ulgą, stając przed prowokacyjnym wyborem w miniprojekcie Massimo Giuntoliego: GUN czy FUN. Z jednej strony dwa walczące do upadłego wirtualne pistolety, idealnie symetryczne, żaden nie będzie zwycięzcą. Z drugiej, przypominające „Tetris” kolorowe klocki, wciągające w słodką pułapkę układania bez końca. A więc instynkty, które gry pobudzają, czynności do jakich skłaniają, można pokazać nie z akceptacją, a z autokrytyczną ironią i dystansem. Tylko co zrobić z tą wiedzą? Gry robić, a jakże!

Minigra może niemało - Massimo Giuntoli „Gun Faith” (2011)

Czy będzie to „Fotonica” – prosty, kontrolowany jednym klawiszem obraz zlany z rytmem muzyki, zapraszający do szalonego biegu, którego celem nie jest wygrana z czasem lub przeciwnikiem, a doświadczenie estetyczne. Czy jedna z pierwszych „czystych” gier artystycznych – „Italiani Brava Gente” Antonio Riello z 1997 roku, gdzie dzielni Włosi bronią swojego wybrzeża przed łodziami pełnymi uchodźców z Albanii, serwując na powitanie salwy z wielkiego działa. O tak, można się nastrzelać do woli. Czy wreszcie wspominana w Polsce „Everyday the same dream” grupy Molleindustria, używająca częstego w grach motywu przechodzenia lokacji wielokrotnie (backtracking), w celu pokazania monotonii pracy w korporacyjnym molochu i nieuchronnego buntu.

Włosi robią TO lepiej?

„Italiani Brava Gente” Antonio Riello (1997)

Te produkcje dobrze reprezentują stan włoskiej sceny gier niezależnych, ale też problemy gier artystycznych. W Italii brakuje dziś dużych studiów deweloperskich, na czele stoi chyba mediolańskie Milestone, od lat 90. seryjnie tworzące gry wyścigowe. Polska to w porównaniu z Włochami gigant w wysokobudżetowych tytułach. Z drugiej strony jest wrodzona włoska wrażliwość, niepokój o losy kraju – potęgi przemysłowej i artystycznej, która pod rządami Berlusconiego zapadła w zły sen. To rodzi naturalny sprzeciw i miejsce na niewielkie inicjatywy artystyczne, także związane z grami. Neoludica i organizowane przez nią wystawy czy wymienione powyżej minigry są przejawami. Nawet w wiodącym włoskim tygodniku opinii „l’Espresso” regularnie można znaleźć notki o grach niezależnych i edukacyjnych, a ostatnio wywiad z Jane McGonigal. Chciałbym zobaczyć coś podobnego w „Polityce” czy „Wprost”.

Ale jest i smutniejsza strona – wiele prób kończy się niepowodzeniem. Opublikowany ponad dwa lata temu na blogu AdventureGamer.pl tekst o włoskich grach przygodowych kreślił świetlaną przyszłość będących w produkcji odważnych tytułów. Z zapowiadanych gier nie ukazała się dotąd żadna. 10th Art Studio być może doprowadzi do finiszu projekt „Ethan 2068”. Tymczasem twierdząca odpowiedź szefa studia na zadane na ich stronie pytanie: „Can videogame be considered 10th art?”, bez potwierdzenia w czynach, wygląda zwyczajnie przykro.

Bittanti i Quaranta przyznają, że tytuł włoskiej części weneckiej wystawy –  „Italians do it Better” – to gorzki żart, sygnalizujący zapaść game-devu i włoskiej sztuki współczesnej. Na wystawie mogę też zagrać w „The Path”, która przy włoskich propozycjach wygląda jak Behemot – wyświetlana z projektora na pół ściany, złożona, wieloznaczna, kompletna. To przypomnienie, że zrobienie zaawansowanej technicznie gry artystycznej dla szerszej publiczności jest nie lada wyzwaniem – koncepcyjnym, organizacyjnym, finansowym. Zasady stają się nagle analogiczne jak w mainstreamie – bunt i garaż to dobry początek, ale by stanowić liczącą się alternatywę, trzeba umieć przeskakiwać wyższe poprzeczki.

„The Path” na „Neoludica”, wraz ze wspomagającym „Game Artem”. Harvey i Samyn zachowali słuszne proporcje.

Make Art Games, not Game Art

Wenecka wystawa pozwala zrozumieć różnice pomiędzy Game Artem a grami artystycznymi, poznać przekrój dokonań. Pod tym względem jest sukcesem. Nie ukrywam jednak, że w tym starciu staję po stronie Art Games. Przy naiwnym wciskaniu motywów z gier w obce ramy, same gry zaczynają błyszczeć. Z pozoru nudnie wyglądające stanowiska z wyświetlaczem, kontrolerem i słuchawkami wnoszą świeżość do galerii. Stanowią drzwi do innych światów w sposób wreszcie odmienny od starszych form przekazu. Byle tylko światy były niebanalne i inspirujące. A tych się przez lata trochę nagromadziło.

Chciałbym dożyć wystawy, na której przy projektorach i ekranach można by zagrać w cały ciąg produkcji artystycznych – od małych form Jasona Rohrera czy Freebird Games do długich fragmentów z Ice Pick Lodge, od klasyki w „Bad Day On the Midway” i „Dark Eye” po najnowszy projekt Tale of Tales, od dominacji treści w „Façade” do czystej formy „Flower” i „From Dust”. Mam dziwną nadzieję, że taka ekspozycja mogłaby stanowić atrakcję zarówno dla graczy, chcących poznać inną ścieżkę dla ich codziennej ucieczki, jak i bywalców galerii spoglądających z odrazą na gros gier, ale otwartych na wartościowe przeżycia, skądkolwiek by pochodziły.

A Game Art? Na pewno przyda się otoczka w formie dobrych zdjęć, projekcji czy instalacji. Byle nie przysłaniały monitorów.

Inicjatywy Neoludica już wyglądają jak moja propozycja. Tylko co tam robi „Uncharted”?

PS. Wystawa „Neoludica” w Wenecji trwa już tylko do końca listopada. Można za to obejrzeć włoski reportaż na YouTube.

4 odpowiedzi do “Art Games vs Game Art

  1. Michał Gancarski

    Problem z grami jako eksponatami jest również taki, że wiele z nich wymaga poświęcenia większej ilości czasu by je docenić. Eksponaty natomiast rzadko są kontemplowane dłużej, chyba że przez osoby zainteresowane bardzo konkretną rzeczą. Stąd w galeriach sprawdzają się obrazy, filmowe shorty, rzeźby czy instalacje ale książki już nie (co najwyżej w roli przedmiotów, bez względu na ich treść).

    Narracyjną warstwę „Portala” ciężko docenić bez przejścia gry w całości. Podobnie – wielopoziomową złożoność tworów takich jak „Wiedźmin 2” czy seria „Mass Effect” (że wymienię ostatnio ukończone) chłonąć trzeba dość długo by dać się jej owładnąć. To jest nie do zrobienia w ramach tradycyjnej ekspozycji. Na potrzeby galerii doskonałe są z kolei miniaturki typu „Hide”, które można w pełni docenić w przeciągu dziesięciu minut.

    Odpowiedz
  2. Dawid Walerych Autor tekstu

    @ mrrruczit – stara, to znaczy jaka? Że wstawiono ją do kilku serwisków wcześniej w tym roku? Na dodatek najczęściej bez podania nazwiska autora, już o linku do strony nie mówię (http://gamearthritis.org/). Wystawa obejmowała kilkanaście ostatnich lat (na plakacie wręcz 1966-2011), a więc „Game Athritis” była akurat jedną z najnowszych.
    Reklama? Jeśli tak, to chciałbym zobaczyć taką reklamę pasty do zębów czy chipsów.
    Akurat te zdjęcia różniły się od wielu innych na wystawie pewną odwagą, prowokowały, były dość proste do odczytu, ale za to mocne. Pewnie zresztą dlatego zauważyły je serwisy branżowe. Tymczasem większość pozostałych zdjęć na wystawie to raczej bierne unoszenie się na fali tego co akurat mainstream podsunie.

    @ Michał – masz sporo racji co do długości doświadczania gier. Jest problem, że nie bardzo daje się gry „wystawić” gdziekolwiek – do kina się raczej nie nadają, więc odpada „festiwal filmowy”, do galerii lepsze są naturalnie sztuki typowo wizualne. Ale przyznaję, iż byłem zaskoczony, bo na „Neoludice” podobały mi się bardziej gry. Idąc tam myślałem, że będzie odwrotnie. Tymczasem nawet krótki fragment z większej gry, jeśli jest dobrze dobrany, potrafi ciekawie reprezentować projekt. Na podobnej zasadzie jak na targach gier – przecież tam też są niewielkie grywalne fragmenty, aby pokazać i zareklamować. Na wystawie gier mogłyby zaskoczyć i prowokować. Ba – reklamować też: Przecież „The Path” w Wenecji też się właściwie reklamowała, pełną grę trzeba kupić. Wystarczyłyby 1-2 ciekawe sale z Portala, by odbierający zrozumieli jaka jest estetyka, idea, i że to część dłuższej historii. Chodzi o zmianę atmosfery i typowej wymowy targów, na sytuacje bliższą wydarzeniu artystycznemu. Naturalnie nic na siłę – i z tego powodu „Wiedźmina” i „Mass Effect” bym akurat trzymał z daleka. To fajne gry, ale ich już jest wystarczająco w każdej lodówce ;)

    Odpowiedz
    1. Michał Gancarski

      @
      „Naturalnie nic na siłę – i z tego powodu „Wiedźmina” i „Mass Effect” bym akurat trzymał z daleka. To fajne gry, ale ich już jest wystarczająco w każdej lodówce ;)”

      No tak tak, nie wstawiałbym ich na takie imprezy, jedynie podawałem jako przykład :-)

      Odpowiedz

Skomentuj mrrruczit Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *