Tak to jest. Człowiek przez chwilę coś zaniedbuje, myśli, że jeszcze do tego wróci, czas mija, zajmujemy się innymi rzeczami, a po pewnym czasie okazuje się, że nie ma już do czego wracać. Porzucona przez nas sprawa już zniknęła. Głupio nam, żeśmy się na czas nie wyrobili. Możemy co najwyżej powzdychać trochę nad wspomnieniami. Cykl „Pełne zanurzenie” o grach z gatunku immersive sim zamierzałem pisać w porządku chronologicznym. Zaniedbałem się. Dawno już nie było kolejnych jego odcinków. Do zajęcia się „STALKEREM” pozostawało jeszcze sporo czasu – tyle ważnych tytułów przed nim! Aż w końcu okazało się, że „STALKERA” już nie ma. Firma GSC Gameworld, która go (s)tworzyła, już nie istnieje. To jedna z najsmutniejszych wiadomości ze świata gier w mijającym roku. Spróbuję jednak nie lamentować, tylko spokojnie się zastanowić, co to właściwie oznacza.
Najwcześniejsze wrażenia z pierwszego „STALKERA”? Pierwsze: jestem w świecie, który rozpada się i niszczeje pięknie jak żaden inny. Zachwycam się każdą spróchniałą deską w ścianie chałupy i każdym cieniem, który rzuca oświetlane w nocy latarką drzewo. Drugie: nigdy tu sobie nie poradzę. Mam przejść przez nasyp kolejowy? Przecież żołnierze pod nim zabijają mnie kilkoma strzałami. Jest inne przejście? Napromieniowane tak, że po drugiej stronie zwymiotuję, jeśli w ogóle tam dojdę. Chcę uciekać? Rozsadza mnie anomalia. Atakuje mnie mutant? Właśnie skończyła się amunicja.
Tak było raz za razem. Agroprom. Dzicz. Czerwony Las. Elektrownia. Za każdym razem wydawało mi się, że tym razem na pewno nie dam rady. I jakimś cudem dawałem. Trudności, które się przede mną piętrzyły, nie były takie, jak w wielu grach, gdzie horda zombiaków wyskakujących nagle zza rogu jest straszna tylko na pierwszy rzut oka, a potem daje się błyskawicznie roznieść, żeby gracz miał poczucie, że dokonał czegoś wielkiego. Nie były też takie, jak w wielu innych tytułach, gdzie grający wciąż pozostaje na granicy życia i śmierci, a wyzwanie jest zawsze odrobinę większe niż jego umiejętności. W „STALKERZE” nie jestem ani lokalnym bogiem mordującym skinieniem palca, ani obserwowanym przez złośliwe bóstwo nieszczęśnikiem wciąż wystawianym na próbę. W Zonie nie ma bóstw. A przynajmniej nie ma takich, którym chciałoby się kogoś na bieżąco obserwować i obdarzać szczególnymi mocami. W Zonie jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Jeśli jesteś cwany i umiesz się ustawić, dasz radę. Jeśli nie – będziesz kilkanaście razy próbował przedrzeć się przez takie czy inne kazamaty, bo zapomniałeś, że amunicji czasem może zabraknąć i warto jej wcześniej nazbierać, ile się da.
Podstawowe skojarzenie z serią „STALKER” – nieprzyjazna. Pod bardzo wieloma względami. Podstawowa rzecz – to powyższe. Nie ma tu miejsca na dawanie graczowi forów. W (skądinąd świetnym) „Deus Ex: Human Revolution” co krok dostajemy miły prezencik od projektantów map. „Szanowny Graczu, dla Twojej wygody umieściliśmy w tej sali stoliki w odległościach, które pozwalają na skuteczne przekradanie się pomiędzy strażnikami. Jeśli jednak nie odpowiada Ci taka forma rozgrywki, pamiętaj, że ukryliśmy specjalnie dla Ciebie wejście do kanału wentylacyjnego, które pozwoli Ci na bezpieczne przejście przez trzy następne pomieszczenia. Pamiętaj – zwykle jest za automatem z napojami!”.
W „STALKERZE” projektanci map mówią nam „A pocałuj się w nos i radź sobie sam”. Radzenie sobie samemu w kolejnych „STALKERACH” uwielbiam. Szukanie kryjówek. Wspinanie się na górkę, z której ja widzę wroga, a on mnie jeszcze nie. Chowanie się za rogiem. Ataki paniki. Co najważniejsze – wszystko to niegłupie, bo strzelaniny w „STALKERZE” to inteligentna walka z ciekawym przeciwnikiem. Czasem trzeba w nich myśleć jak w grze taktycznej w rodzaju „Jagged Alliance” – gdzie się ukryć, jak się przekraść, kiedy otworzyć ogień, za którą ścianą się schować w zależności od tego, skąd strzelają, bez łatwego, mechanicznego schematu rodem z „Gears of War”.
Brzydsza strona nieprzyjazności „STALKERÓW” to oczywiście błędy i niedoróbki. Wrogowie materializujący się znienacka w powietrzu. Questy bez sensu i bez zakończenia. Śmierci bez powodu. Za każdym razem chce się powiedzieć – to niesprawiedliwe. W porządnej grze takie sprawy nie powinny się zdarzać. Zwłaszcza w pionierskich dniach gry w pierwszego „STALKERA”, przy najwcześniejszych wypadach do Zony, anomalie programistyczne bywały nie mniej kłopotliwe od anomalii w świecie gry.
Te dwa rodzaje nieprzyjazności łączą mi się dzisiaj we wspomnieniach w jedno. Seria „STALKER” pozostaje dla mnie wzorcem gry nieprowadzącej gracza za rączkę. Jej twórcy nie tworzyli wspaniałej historii z ciekawymi postaciami, tylko wspaniały świat, w którym trzeba sobie poradzić. To widać – fabuła w „STALKERACH” jest zwykle prowadzona wyjątkowo nieporadnie, a postaci są tak do siebie podobne, że z trudem się je odróżnia. Trzeba się trochę nagimnastykować, żeby takiej opowieści i takim postaciom dać się porwać. Skomplikowanie i urok „STALKER”owego świata są tak duże, że twórcy bardzo długo (aż do „Zewu Prypeci”) uczyli się naprawdę panować nad swoim dziełem. Paskudne błędy, choć nie dziwię się wściekłym na nie graczom, były konsekwencją poglądu, że własną wizję warto przekazać nawet, kiedy trochę brakuje na nią środków. W końcu w tworzeniu światów nie chodzi o to, żeby były doskonałe i przytulne. Chodzi o to, żeby dawało się w nie uwierzyć, a w świat „STALKERA” wierzy się już od pierwszego napotkanego drzewa i pierwszej nadpalonej chałupy. Mało jest w historii gier bardziej uwodzących i wciągających w swoją fikcję tytułów. To jedna z gier, w których człowiekowi od razu zimniej, kiedy pada deszcz.
Kiedy „STALKERA” już nie ma, myślę sobie, że to może jedna z ostatnich z linii gier nieprzyjaznych. A to piękna linia, w której immersive sim pełni pierwszorzędną rolę. Przypomnijcie sobie pierwsze potyczki z „Thiefem” czy „System Shockiem 2”. Pierwszego „Deus Eksa” na wyższych poziomach trudności. W każdej z tych gier miało się poczucie, że mało co w nich powstało z myślą o nas, po to, żeby się nam podlizać.
Jeżeli po odejściu „STALKERA” naczelnym przykładem immersive sim (i zapewne wyznacznikiem tego, co przyjdzie) pozostaje „Deus Ex: Human Revolution”, trzeba się chyba nastawić na gry przyjazne. Czytelnie pokazujące fabułę, silnie działające na emocje (to niemal mantra dzisiejszych twórców!), budujące mapy tak, żeby dawały się w nich wyczuć intencje dobrotliwego demiurga. Dające poczucie, że jako gracze jesteśmy traktowani z szacunkiem i sprawiedliwie.
To nic złego, bo w końcu nie gramy po to, żeby się użerać z bugami i trafiać przez własne niedbalstwo w sytuacje bez wyjścia. Ale czuję, że w zalewie gier ładnie uśmiechniętych nie raz jeszcze zatęsknimy za szorstkim, niedopracowanym, niezbalansowanym światem „STALKERA”. Mało kto będzie chyba chciał takie światy tworzyć. Kiedyś przodowali w tym programiści zza naszej wschodniej granicy, nie przejmujący się tym, czy nie będzie za trudno (bez funduszy na rozległe betatesty nie mogli się nawet tym przejmować; testem bywało rosyjskie/ukraińskie wydanie gry, w którą czasem nie dawało się wygrać). Zdarzało im się (od czasu do czasu) tworzyć cudeńka – Evil Islands, Soldiers/Men of War, Space Rangers, Pathologic. Teraz chyba będą mieli dużo mniej odwagi, bo okazało się, że nawet najgłośniejsze tak działające studio nie było w stanie się utrzymać. Pozostanie im wynajmowanie się firmom z Zachodu.
Mam nadzieję, że się mylę, ale wydaje mi się, że i dla immersive sim, i dla gier z krajów byłego ZSRR skończyła się pewna epoka. Myślę, że tak jak „Thief”, „STALKER” będzie grą długo jeszcze podziwianą, ale pozbawioną naśladowców i dalszych konsekwencji.
Na pożegnanie dla GSC: bywają gry mądre, ciekawe, ekscytujące, nudnawe, za trudne i za łatwe. Różne. Ale Wasze, te nieprzyjazne i niedopracowane, są dla mnie trochę obok tych kategorii. Zapamiętam je nie jako gry, ale jako miejsca,w których sam byłem i których nie zapomnę. Dziękuję.
Piękny tekst. Ja sam do pierwszego STALKERa podchodziłem dwa razy – i oba razy byłem po prostu zachwycony tym unikalnym klimatem rozpadającego się świata, w którym nie ma żadnej iskierki nadziei, tylko kolejne, coraz mniej przyjazna środowiska, w których wszyscy strzelają do wszystkich, wszystkiego jest mało, a przeżycie samo w sobie jest wyzwaniem. I choć nigdy nie ukończyłem tej niezwykłej podróży, to jednak pozostanie ona w moim growym sercu na zawsze.
@Misiael – u mnie było podobnie, tyle że trzy razy… Więc tym bardziej radzę dokończyć. Tym bardziej, że stopniowo robi się nie tylko coraz nieprzyjaźniej, ale i coraz dziwaczniej. Kiedy docierasz do elektrowni, masz miłą świadomość, że przedarłeś się przez piekło i jesteś w miejscu, gdzie nie żyje już nic rozsądnego. I jest pięknie.
Przynajmniej scena moderska daje radę i seria modów „Complete” naprawia błędy, usprawnia, jeszcze upiększa. A że nie będzie dwójki? Smutek. Może ktoś kiedyś podniesie i dokończy.
Czy to oznacza, że nie będzie STALKERA 2? Przecież prace są już chyba zaawansowane…
Błedy, ciekawy świat z nieciekawymi postaciami. Jaką grę wam to przypomina?
Ja grając w STALKERA cały czas miałem skojajrzenia z Morrowindem. Są bardzo różne, a jednocześnie tak bardzo podobne (przynajmniej dla mnie).
Zresztą, sami twórcy przyznawali się do inspiracji serią Elder Scrolls.
Naprawdę szkoda, zarówno studia jak i gry.
Na pożegnanie dla GSC miło i smutno jeszcze raz posłuchać STALKERowego songu:
http://www.youtube.com/watch?v=INw6IC3lVK0
Ale na wschodnioeuropejskich, pięknie niedoskonałych immersive simach nie stawiajmy jeszcze krzyżyka. Bohemia jeszcze żywa i jeszcze czeska.
Nie uważam też, że „Thief” czy „STALKER” są i będą pozbawione konsekwencji – nie wszystkie konsekwencje muszą polegać na bezpośrednich kontynuacjach, odwołaniach i naśladowaniu. A wręcz te dla mnie najcenniejsze nie polegają.
@Dawid – Tak, w Bohemię zawsze wierzyłem i wierzył będę.
A jeśli o konsekwencje idzie – jak kiedyś zauważyłem, że chociaż wszyscy trąbią hasło „Thief ojcem skradanek”, dzisiejsze skradanki naśladują masowo nie Thiefa, tylko MGS. Nawet ciągła popularność starych Thiefów pokazuje, że nie pojawiło się nic, co mogłoby się z naszymi kochanymi emerytami zrównać. Myślę, że ze STALKEREM będzie podobnie. Najwyżej ktoś będzie robił w grach ukłony w stronę STALKERowej atmosfery.
Oczywiście, jest też rosnąca seria „Metro”, bardzo STALKERowa, ale już broń Boże nie mająca wiele wspólnego z immersive sim.
@ Paweł – jakoś mam pecha co do tematu „Theifa”, bo jak przy poprzednim Twoim tekście, tak i tu zabrakło mi czasu by od razu skomentować. Teraz spróbuję, póki temat nie odpłynął za daleko.
Po pierwsze masz absolutną rację, że dosłownych kontynuacji mechaniki „Theifa” było, poza sequelami, właściwie zero. Mechanika MGSa zdominowała scenę. Ale to nie do końca dla mnie oznacza, że użycie sformułowania, że „Thief” jest ojcem „skradanek” (o rany, jak ja nie lubię tego słowa) jest nieuprawnione. To była chyba pierwsza tak duża gra, którą aby przejść, TRZEBA było stosować taktykę ukrywania się. Pod tym względem jest to pierwowzór, i pod tym względem ma ona więcej wspólnego nawet z grami TPP typu „Kameleon” czy „Velvet Assassin”, niż seria MGS, którą (ukończyłem MGS 1,2 i 4), można „przestrzelać” gdy ukrywanie się zawiedzie lub nie podoba się.
Ale dla mnie osobiście ważniejsza jest jeszcze innego rodzaju spuścizna „Thiefa”: Ta konieczność ukrywania się w najbardziej konserwatywnych skradankach zawsze mnie odstręczała – nie ukończyłem całkowicie żadnej części „Thief” (grałem we wszystkie 3) czy „Splinter Cell” czy nawet „Commandos”, dlatego właśnie, że byłem zmuszany do ukrywania się oraz sama fabuła miała w nich bardziej marginalne znaczenie niż właśnie choćby w MGS. Natomiast, co ciekawe, w grach dających wybór – czy skradać się, czy rozmawiać, czy uciekać, czy walczyć – stosowanie taktyki rodem z „Thiefa” sprawia mi sporą satysfakcję (nie trzeba absurdalnie strzelać!). Dlatego ja bardzo cieszę się, że odłamki mechaniki i atmosfery „Thiefa” znalazłem zarówno w pierwszych dwóch „DeusEx” czy nowych częściach „Fallout”/”Elder Scrolls”, ale także w grach akcji typu pierwszy „Crysis” (najwyższy poziom trudności) lub „Chronicles of Riddick”, których nie ukończyłbym, gdyby polegały tylko na bieganiu i strzelaniu typu CoD. Największą satysfakcję sprawiało mi jednak ukrywanie się a la „Thief” w grach Frictional Games: „Penumbra” i „Amnesia”. Ten strach, to nasłuchiwanie! Tu co prawda nie było alternatywy w postaci walki czy dialogu, ale za to istniała bogata fabuła i cała, dodatkowa warstwa mechaniki – zagadki logiczne i przestrzenne. I tak wolę aby zostało. Uważam, że pewne dzieła, jak w literaturze, filmie, malarstwie, muzyce, tak w grach, są zbyt szczególne by je się po prostu dało kontynuować serią klonów. I cieszę się, że „Thiefa” to nie spotkało. To pewien wyróżnik wybitych osiągnięć – są po prostu niepowtarzalne, a ich wpływy bardziej subtelne. Podobnie ze „STALKERem”. Nigdy byś nie zgadł jaki wpływ STAKLERa uważam za najbardziej unikalny i intrygujący. To rosyjskojęzyczne piosenki i melodie komponowane przez fanów, inspirowanych atmosferą gry (http://stalker-game.ru/en/?page=soundtrack, na dole strony). A jest jeszcze arcyważne pokazanie, iż tworzenie dużej, technicznie zaawansowanej gry o lokalnym temacie, związanym z historią ważną i zrozumiałą przede wszystkim dla własnego podwórka (w tym przypadku Ukrainy i Europy Wschodniej) może się udać i może spopularyzować temat na całym świecie.
Dajmy pewnym utworom odejść fizycznie, a ich obecność „duchowa”, ta między wierszami, stanie się jeszcze bardziej wpływowa.
No masz, i znów przekręciłem litery gdzieniegdzie (Thief, STALKER). Jak zwykle przepraszam i jak zwykle nie obiecuję poprawy ;)
Może jeszcze nie wszystko stracone:
http://www.cdaction.pl/news-24013/tworcy-stalker-a-2-robimy-wszystko-zeby-przetrwac.html
A dla miłośników prawdziwej zony, wizyta w TYM reaktorze (i nie tylko):
http://www.podniesinski.pl/portal/?p=4197
Niesamowite zdjęcia…
Szkoda S.T.A.L.K.E.R.A, choć go dopiero napoczęłam (ech, to nadrabianie zaległości), już zdążyłam poczuć pierwsze ciarki na plecach.
Otwarta beta Stalker Online (MMO) – niestety, tylko dla czytających cyrylicę…
http://forum.stalker-online.co/viewtopic.php?p=141110&lng=ru#p141110
Przypomniała mi się sytuacja, w której mój bohater został zapędzony prze kilku(nastu?) uzbrojonych po zęby drabów do małej, położonej na wzgórzu, opuszczonej chatki. Nie miałem ani jednego magazynka, ani jednego pocisku. Zgraja otoczyła chatkę i dalejże, podkradać się. Postawiłem wszystko na jedną kartę – zrzuciłem z grzbietu większość nagromadzonego ekwipunku, coby mi nie krępował ruchów, złapałem za majchra, sprintem wybiegłem z chatki, zadźgałem najbliższego draba, odebrałem mu kałacha i w podskokach wróciłem na poprzednią pozycję. Przysięgam, że podczas tej trwającej może osiem sekund akcji rzucałem w stronę monitora rosyjskimi przekleństwami (z nieśmiertelnym twoju mat’ na czele) i spociłem się jak mysz kościelna, jakbym to ja sam cudem uniósł głowę spod ostrzału. Coś niesamowitego – ani przedtem, ani potem nie odczułem takich emocji w żadnym innym FPSie.