Teksty konkursowe: Mały świat, wielu ninja & Niedzielni gracze

 Jawnosnowy konkurs dawno już przeminął, ale dzisiaj proponujemy Wam jeszcze jedno spotkanie z jego uczestnikami. Dawid Walerych zapamiętał z konkursowych zmagań dwa teksty młodej autorki o pseudonimie Zmora i poprosił o ich umieszczenie na JS. Dzisiaj – dwa nadesłane na konkurs teksty Zmory, a w najbliższym czasie – przemyślenia, do których skłoniły Dawida. Miłej lektury!

 

Mały świat, wielu ninja

Czy po wyłączeniu komputera i powrocie do realnego świata, nie miałeś czasem wrażenia, że wśród otaczających cię osób naprawdę mało jest takich, które podzielałyby twoje zainteresowania? Owszem, można to odeprzeć argumentem, że przecież na tym polega przyjaźń, a prawdziwych przyjaciół zawsze jest niewielu. Jednak takie myślenie właściwie niczego nie wyjaśnia. Gdzie w realnym świecie podziali się ci wszyscy zabójcy0212, BigBang’i, asasyni93 itd. Przecież w świecie wirtualnym aż się od nich roi. Cóż, możliwe są dwie wersje.

Pierwsza jest właściwie oczywista. Internet pozwala ludziom z całego świata w znaleźć się w jednym miejscu, dlatego wokół ciebie nie ma zbyt wielu innych graczy, choć on-line znajdujesz ich mnóstwo.

Druga jest już odrobinę bardziej skomplikowana. A mianowicie: część graczy przyswoiła sobie kodeks ninja: kamuflaż zapewnia przeżycie w społeczeństwie.

"Mini Ninjas"

Tak, ninja są wśród nas i ukrywają się naprawdę świetnie przed wzrokiem przeciętnych obywateli. Takie porównanie może zakrawać na lekką przesadę, ale myślę, że dzisiejsza społeczna mentalność nie różni się zbytnio od zasady funkcjonowania kraju w filmie „V jak Vendetta” na ten przykład. Z tą tylko różnicą, że tam zachowanie było narzucane przez rząd, a u nas wynika ono z ogólnego wyobrażenia jak zachowanie takiej a takiej osoby, w takim a takim wieku, winno wyglądać. Problemem tylko pozostaje fakt, że gry nie są wliczane w standardowe zachowanie osób w żadnym wieku. Oczywiście, w różnych regionach wygląda to różnie, na różnych ludzi można trafić. To zależy już tylko i wyłącznie od szczęścia.

"The Last Ninja"

Przyznam się bez bicia: wciąż pozostaję na łasce polskiego, publicznego szkolnictwa, choć na szczęście ostatni już rok. Panuje w nim obecnie problem, zwłaszcza w liceach, tak zwanych „bananów”, czyli osób, które ubierają się jak dokładne kopie gwiazd z magazynów mody i uważają się za lepsze od innych. Sprawę potęguje fakt, że często mają oni spory posłuch wśród reszty gawiedzi i mało kto otwarcie sprzeciwia się wyznaczanym przez nich normom, bo skończyć się to może tragicznie. Hasła sugerujące utopienie mnie przy najbliższej okazji i magiczne słowa „zamknij się”, gdy tylko się odezwę słyszałam już nie raz i nie dwa. Zawsze uważali mnie za nieco odstającą od reszty, ale odkąd wiedzą o moim fanatycznym wręcz zainteresowaniu grami, złośliwości osiągnęły swe apogeum.

Ale oczywiście, sprawa nie jest tak banalna. „Normalni”, że tak to określę, ludzie też często mają problemy z zaakceptowaniem faktu, że ich znajomi grają. Czasem wydaje mi się, że traktują mnie jak osobę uzależnioną, która ma problemy, a nie jak kogoś, kto po prostu ma inne hobby. Chyba nigdy nie zapomnę, gdy jedna dziewczyna krzyknęła „Gracie w gry komputerowe?!” tonem Hanki, wyjaśniającej jak poprawnie odmieniać słowo „skype”. Nie jestem w stanie zrozumieć tego zdziwienia. Jakoś sama nigdy nie krzyczę, gdy ktoś mi powie, że, na przykład, czytuje romansidła.

"Tenchu - Shadow Assassins"

Szczególny problem, mają w tej kwestii dziewczyny. Jednak świat kobiet pod względem zachowań jest dużo bardziej restrykcyjny od męskiego, dlatego dziewczyna-gracz wciąż niesamowicie szokuje osoby z mojego środowiska, choć przecież ja osobiście znam takich kilka. Przekroczenie wzorcu „makijaż plus rozmowa o koncercie” jest zawsze odbierane jako anormalne i kwitowane zdaniem „No weź, nie żartuj”.

Dlatego też setki osób, nie tylko graczy, zatajają część prawdy o sobie, by nie wylecieć z hukiem „ze stada”. Jednakże sądzę, że gry zasługują tu na osobna kategorię, bo jest to zjawisko masowe. Co gorsza, bardzo często nawet jeśli to my jesteśmy w większości w danej grupie, to i tak to my się korzymy, gdy niegrająca większość próbuje nas wyśmiać. Zupełnie jakby to było coś wstydliwego.

"Total War Shogun 2"

Jednak, na szczęście,  gracz gracza niemal zawsze może rozpoznać, bo prawdziwi fanatycy nie są w stanie oddzielić się całkowicie zostawić tematu gier w domu, a że bractw Asasynów już nie ma, zakony ninja też już praktycznie nie istnieją, więc kamuflaż tym bardziej nie jest idealny.  Ja zostałam wykryta przez teczkę z Wiedźminem. Można powiedzieć, że to dość oczywisty dowód mej „winy”, ale ja po prostu nigdy się specjalnie nie kamuflowałam. Kolega zdradził się trzymaniem jednej z typowych gazet dla graczy w plecaku. Zainteresowania innej dziewczyny wyszły na jaw się na imprezie Halloweenowej. Za kogo się przebrała? Wielu powiedziałoby, że za jakąś księżniczkę z dziwnymi przywieszkami przy sukni. Mało kto poznał, że był to strój Triss Merigold. Szybko też się się okazało, że ma pół szafy strojów różnych postaci z gier. Ba, dwóm wcześniej wspomnianym „bananom” wymsknęło się, że grywają w weekendy, choć wcale to nie poprawiło naszych relacji.

Nie, nie będę tu nawoływać do zaprzestania ukrywania się, bo po prostu zniszczyłabym tym ludziom życie. Chciałam jednak przedstawić wygląd rzeczywistości z mojego punktu widzenia i podkreślić, że gdzieś są podobni Ci ludzie, na których przypadkiem kiedyś może trafisz. Niestety nie mogę dać też większej nadziei na tolerancyjność społeczeństwa wobec graczy. Pomimo głosów, że dzieci żyją w świecie multimedialnym, to nie sądzę, żeby pokolenia wychowane na Hannie Montanie były bardziej podatne na nowe poglądy, niż te wychowane na Puchatku oraz Żwirku i Muchomorku. Na razie zapowiada się tylko większy wylew „bananów”, poczynając już od młodszych szkół. Sytuacja jest ciężka, ale przecież fani „Battlefielda” i „Call of Duty” już nie z takim sprawami sobie radzili.

A ninja są wszędzie.

"Ninja Gaiden"

Niedzielni gracze, strzeżcie się

Zwykle zaczyna się banalnie. Masz dwanaście lat, gdy któryś z członków rodziny podrzuca Ci pod świąteczną choinkę, w imieniu Mikołaja, jakąś banalną, kolorową grę, ale w przeciwieństwie do gier o Reksiu i Kubusiu Puchatku, zawierającą już co nieco przemocy. I co ciekawsze, całkiem Ci się ona podoba.

Albo z drugiej strony: ktoś z twojej rodziny kupuje sobie grę za dwie dychy, twierdząc, że zawsze chciał w nią zagrać. Potem jednak nigdy nie wyjmuje jej nawet z pudełka, aż pewnego dnia ty, nudząc się, znajdujesz ją w szafce i z myślą „a co mi szkodzi” – włączasz ją.

Nie? To może pożyczasz grę od kolegi czy koleżanki, którzy nie wierzą, że nawet o niej nie słyszałeś. Albo wujek-zapalony gracz Ci ją daje?

Też nie? Cóż, liczba różnych scenariuszy nie ma końca, bo prawda jest taka, że każdy z nas, każdy, kto śmie się tytułować graczem, kiedyś zaczynał w mniej lub bardziej widowiskowy sposób. Jedni po jakimś czasie wymiękli, dorośli (czy jakkolwiek by tego nie nazwać) i rzucili gry. Inni, do których, jak sądzę, się zaliczam, dalej grają. Nieważne czy raz na tydzień, miesiąc, czy codziennie od świtu do zmierzchu.

Myślę też, że uczciwie mogę stwierdzić, iż każdy przechodził przez fazę tzw. „niedzielnego gracza”. Ot, przechodzenie tej pierwszej gierki po kawałku, raz na jakiś czas. Nic szczególnego, można by stwierdzić. Potem kolejną i kolejną, jedną lepszą, drugą gorszą, czasem już wtedy zaczyna cię uzależniać, czasem nie. Nawet jeśli, to powoli i tylko jeśli kilka razy pod rząd trafisz na „dobrą” grę.

Czasem jednak wystarczy dostać porządnego kopa o nazwie „O mój Boże! To najlepsza rzecz na świecie!”. I dopiero wtedy zaczynasz rozumieć, że twój kolega twierdząc, że spędza przed ekranem osiem godzin, wcale nie kłamał.

Szczerze mówiąc, mój początek przygody z grami nie był zbyt imponujący. Oczywiście trafiały się czasem jakieś bardziej „poważne” tytuły jak stare „Age of Mythology”, „Heroes III” później także „The Settlers” (jedna z tych starszych wersji, gdzie grafika nie jest jeszcze tak „baśniowa”) i gdzieś pod koniec etapu I, „Wiedźmin”, lecz wszystko to przesiąkało wytworami typu „The Sims” oraz gierkami, w których skacze się krasnalem lub chodzi strzelającym bańkami dinozaurem. O wcześniejszych grach nawet wspominać nie warto, bo były to platformówki w rodzaju „Król Lew” na ps1, ale w sumie czego wymagać od ośmiolatki?

"Age of Mythology". Czy mnie jeszcze pamiętasz...?

Tak, w tamtym okresie mogłabym się nazywać „niedzielnym graczem”, gdybym nie uważała tego miana za śmieszne. Zwrot nastąpił pod koniec, wcześniej już wspomnianego, pierwszego etapu mojej przygody z grami, w momencie gdy skończyłam „Wiedźmina”. Podobno rodzice widząc, jak szybko go pochłonęłam (a było to dla mnie wtedy jeszcze dość niezwykłe), pomyśleli, że kupią mi inna grę na gwiazdkę. Co się okazało? Że teraz wszystkie gry potrzebują procesorów dwurdzeniowych. Oczywiście nasz rzęch, zwany czasem komputerem, nie spełniał tych wymagań, a wymienienie procesora w jego przypadku wiązało by się z wymienieniem całego jego wnętrza, ze względu na dość podeszły już wiek części. Tym oto sposobem Mikołaj pod choinkę, tamtego roku, podrzucił mi PS3. Nie, to jeszcze nie rozpoczęło etapu II, tj. czystego fanatyzmu, choć przyznam szczerze, że dość szybko przeszłam gry dołączone do zestawu, pomimo faktu, że strasznie się przy nich wynudziłam (pewnie kwestia większego ekranu i wygodnej kanapy). Oczywiście fakt ten nie przeszedł niezauważony przez resztę rodziny i szybko się okazało, że jeden z wujków ma całą kolekcję gier na każdą możliwą platformę.

Pierwszą grą, którą mi pożyczył było „Star Wars: The Force Unleashed”. Reakcja: ok.

Drugą: „Assassin’s Creed”. Reakcja? Tak, właśnie ta wspomniana reakcja z „O mój Boże! To najlepsza rzecz na świecie!”, którą wcześniej obdarowywałam tylko książki. I tu się zaczął mój czysty fanatyzm, etap II.

Altair Ibn-La'Ahad - miłość od pierwszego wejrzenia.

O „Assassin’s Creed” wcześniej, prawdę mówiąc, w ogóle nie słyszałam nic poza nazwą. Niezmiennie kojarzyła mi się ona z taką grą o ninja, latającym po lesie, z tragiczną grafiką. Może dlatego jak w nią zagrałam od razu mnie oszołomiła? Nie wiem, wiem jednak, że pomimo strasznej monotonności fabuły, zakochałam się w niej. I jako, że było to w roku premiery „Brotherhooda”, dość szybko zaopatrzyłam się we wszystkie trzy części.

Jakie są tego efekty na dzień dzisiejszy, spytacie po przeczytaniu tego monologu? Jak już wspominałam, czysty fanatyzm, bo bez myślenia o tej grze dzień dla mnie nie istnieje. Zawsze jakieś małe zdarzenie mi o niej przypomina, zwłaszcza przy zbliżającym się wielkimi krokami dniem premiery kolejnej już jej odsłony, którą zresztą mam zamówioną już od paru miesięcy.

Jak więc moje życie wygląda? Pomijając fakt, że stałam się pełnoetatowym graczem, regularnie śledzącym strony typu CD-Action i Gamezilla, żeby wiedzieć, co tam w elektronicznym świecie piszczy, to przecież chociażby na zwykle nudnawych lekcjach historii nie mogłam spokojnie usiedzieć, gdy zaczynaliśmy temat o krucjatach, a potem o renesansie. Ba, co więcej, parę dni temu musiałam kupić parę nowych zimowych butów. Wynik? Dwadzieścia minut przechadzałam się w pewnych wysokich kozakach, bo jak twierdziłam byłyby idealne do stroju Asasyna, do którego uszycia się powoli przymierzam. Codziennie też zaglądam na strony poświęcone tej grze, oglądam filmiki na youtube i zanudzam w szkolę kolegę peanami na temat wyższości Altaira nad Ezio. Czytuję książki na podstawie gier, choć nie są specjalnie udane stylistycznie i na które bym nawet nie spojrzała, gdyby nie były na podstawie „Assassin’s Creed” właśnie. Facebookowe gry, mające promować markę, też nie uchroniły się przed moim wzrokiem, a z głośników co rusz leci soundtrack którejś z części.

Co chcę przez to wszystko powiedzieć? Dokładnie to, co przekazuje tytuł tego tekstu. Każdy, kto dalej sięga po gry, z zamiarem włączania ich tylko od święta do święta, nie jest bezpieczny. Kiedyś być może trafi jak ja na „AC”, jak moi znajomi na „Wiedźmina” czy „Devil May Cry” i „Uncharted”. Gra cię opęta i nim się zorientujesz, wszędzie będziesz widział jej elementy, a portfel Ci opustoszeje, gdy twoja wolna wola ugnie się pod reklamą nowej części.

Tak, ta historia wydarzyła się naprawdę, a ja jestem zdrowo uzależniona, co, przyznam szczerze, na dłuższą metę zaczyna być męczące. I choć teraz gram o niebo rzadziej niż przeciętny niedzielny gracz, to wciąż nie uważam, żebym znów nim była. Kwestia zmienionej już mentalności.

Na koniec dodam jeszcze, że pewnie gdybym zagrała chociażby w „Uncharted” przed „AC”, to on by został tą „grą przełomową”. Ale wyszło inaczej.

A więc, Drogi Niedzielny Graczu, strzeż się, jeśli potrafisz. Ale wiedz, że porzucenie gier nic nie da. To samo może się stać z filmem, książką, gazetą. Nie ma ucieczki, a przestając grać, tylko popsujesz sobie dobry humor.

Nikt nie ucieknie, nikt nie jest bezpieczny.

Nic nie jest prawdą, wszystko jest dozwolone.

18 odpowiedzi do “Teksty konkursowe: Mały świat, wielu ninja & Niedzielni gracze

  1. Rei

    Oho, przyroda nie znosi pustki.

    —– CIACH —–

    Przypominam podstawową zasadę obowiązującą na JS – nie używamy argumentów ad personam.

    Paweł Schreiber

    Odpowiedz
    1. Bartłomiej Nagórski

      Witamy na Jawnych Snach.

      Wprawdzie jeśli utrzymasz ten ton konwersacji, to obawiam się że długo tu nie zagościsz, ale witamy.

      [Jako że ciąg dalszy odnosił się bezpośrednio do powyższego – chyba już go tu nie trzeba – PS]

      Odpowiedz
  2. Aleksander Borszowski

    [Rei wspomniał w swoim komentarzu o sytuacji, w której na JS pojawił się tekst sławiący mangowe bijatyki, w których już nie gustuje – a Aleksander przypomniał sobie właśnie, o który tekst chodzi.]

    Obstawiam, że chodzi mu o całe dwie linijki mojego tekstu powitalnego. Szczerze przyznam, że nie rozumiem zupełnie podejścia „jestem zbyt dojrzały na bijatyki” i chciałbym, żeby mi je wyjaśniono. I co jest złego z „mangową konwencją”? To tylko styl graficzny.

    Ale cieszę się, że już wiem, co wywołało wtedy jadowite komcie pod moim tekstem i jakoś lepiej się z tym czuję.

    Odpowiedz
    1. Michał Ochnik

      @Aleksander

      „I co jest złego z „mangową konwencją”? To tylko styl graficzny.”

      Oj, tu bym się kłócił. Przynajmniej ja frazę „mangowa konwencja” uznaję nie tyle za styl graficzny (choć, ma się rozumieć, to jedna ze składowych), co pewien dość ścisły kanon prowadzenia fabuły, operowanie charakterystyczną poetyką (choćby niebywale mnie irytujące super deformed), sposobem przedstawiania opowieści i tak dalej. Ale może nadinterpretuję (sam jestem bowiem mangowym-z-malutkimi-wyjątkami-haterem).

      Odpowiedz
      1. Aleksander Borszowski

        Och, rozumiem, czemu ktoś taki jak Ty nie mógłby grać w stugodzinnego jRPGa, ale poetyka czy prowadzenie fabuły nie mają w bijatykach znaczenia. W takim Tekkenie, który ma zwolenników nawet wśród hejterów japońskiego designu – najwięcej kopii sprzedaje się zresztą w Europie – możliwa jest co prawda walka różowowłosej robotodziewczynki z pandą w kolorowym wdzianku ( http://www.youtube.com/watch?v=ICoSQ9YS0E8 ), ale znacznie łatwiej trafić na zwykłe starcie dwóch speców od taekwondo ( http://www.youtube.com/watch?v=8ICVAi-Bh4M ), które jest znacznie mniej przesadzone od szaleństw w nowym Mortal Kombat.

        Ja tak naprawdę oczekuję tylko dobrego systemu walki, styl graficzny jest dla mnie drugorzędny. Nie musi być „mangowy”, czekam obecnie na pecetową wersję zachodniego Skullgirls, które jest inspirowane głównie Texem Averym i Maxem Fleischerem, choć japońskie inspiracje też są w nim mocno widoczne. Może grałbym i w Mortal Kombat, gdyby twórcy zamiast skupiać się na nudzącym mnie gore porn postarali się o ciekawszy gameplay.

        Odpowiedz
  3. agrafek

    Gry grami, ale jestem wstrząśnięty, opisem szkoły, w której najwyraźniej panuje już podział na quasi celebrytów i ukrywających się pre geeków. Sądziłem, że taka rzeczywistość obecna jest tylko w amerykańskich serialach.

    Po lekturze pierwszego tekstu mam wrażenie, że pokolenia wychowane na Kubusiu Puchatku oraz „Opowieściach z mchu i paproci” (to te od Żwirka i Muchomorka) były jednak ciut (ale naprawdę tylko ciut) tolerancyjniejsze. Albo to ja miałem szczęście.

    Odpowiedz
    1. Michał Ochnik

      @agrafek
      „Gry grami, ale jestem wstrząśnięty, opisem szkoły, w której najwyraźniej panuje już podział na quasi celebrytów i ukrywających się pre geeków.”

      O, właśnie, mnie też to strasznie uderzyło, miałem bowiem diametralnie inne wspomnienia ze swojego liceum, tam proporcje były bardziej wyważone, najzwyczajniej w świecie każdy mógł odnaleźć swój mikroklimat i nie zwracać uwagi na pozostałe. Dotychczas byłem przekonany, że takie status quo to raczej norma.

      Odpowiedz
      1. Aleksander Borszowski

        Yup. W pewnym momencie stanęły mi przed oczami obrazy bogatych zadufków z produkcji pokroju „Sali samobójców”, z której się momentami na głos śmiałem, bo nie wierzyłem, że tak ograniczone osoby chodzą gdzieś do liceów. Zupełnie nie potrafię się do tego odnieść, mimo, że u mnie w klasie nikt nie grał w gry (może poza okazjonalną partią w Counter-Strike’a).

        Pamiętam pewną osobę z mojego liceum, która próbowała wykreować się w TVN-owskim programie na taką szkolną celebrytkę – poniosła sromotną klęskę.

        Odpowiedz
  4. Paweł Schreiber

    @Rei – Przepraszam, ale byłem zmuszony ciachnąć Twój komentarz. Rozumiem, że i styl pisania Zmory, i jej zasób doświadczeń są bardzo różne od Twojego – tak bywa. Jasne, że to, co i jak Zmora pisze, jest zupełnie inne niż styl JS – bo jest pisane przez innego rodzaju gracza dla innego rodzaju odbiorców (a tekst Zmory znajduje się w dziale „występy gościnne”). Zupełnie nie rozumiem, czemu ma to być powód do złośliwości. W tekstach Zmory można znaleźć sporo ciekawych spostrzeżeń. Na tyle ciekawych, że zainteresowały Dawida Walerycha, który zaraz dorzuci swój tekst na temat tego, o czym Zmora pisze. Utrzymany w zupełnie innym tonie i konwencji.

    @Zmora – Z dużym zaciekawieniem przeczytałem „Mały świat, wielu ninja”. Właśnie z tego względu, na który zwraca uwagę agrafek – mocnego rozwarstwienia klasowego w szkole, gdzie każdy musi się wpisać w jakąś kategorię, a jeśli do niej nie pasuje (bo jest nie dość, że graczem, to jeszcze dziewczyną), musi się na różne sposoby kamuflować. Pokolenie „Opowieści z mchu i paproci” było chyba rzeczywiście mniej rozdarte, choć ja pamiętam z wczesnej podstawówki bardzo silny kontrast między dzieciakami, których rodzice jeździli do Niemiec i tymi, których rodzice siedzieli w Polsce. U nas w klasie ta pierwsza grupa była nie tylko najlepiej ubrana, ale też dostawała najlepsze oceny i była (bez względu na faktyczne zachowanie) przedstawiana jako najgrzeczniejsza.
    A marzyłoby się człowiekowi, żeby po pokoleniu Żwirka i Muchomorka przyszło pokolenie nie Hanny Montany, tylko „Botaniculi”…
    Ale znajomi donoszą mi, że dzieci w przedszkolach wyśmiewają się z tych, które nie mają markowych ciuchów. Takie czasy!

    Odpowiedz
    1. iwan

      Hej Pawle S., zaglądam ostatnio na waszego bloga i skoro pojawił się temat szkolny, to zapytam – czy nie chodziłeś do IV LO w Toruniu? Pamiętam, że to nazwisko u mnie w szkole się pojawiało… ;)

      Odpowiedz
      1. Paweł Schreiber

        Ha, oczywiście, że chodziłem! Za późnej dyrektury pani Krawczyk. Załapałem się też na legendarną Arę – czyli p. Urszulę Pietrucień. A Ty z którego Czwórkowego pokolenia?

        Odpowiedz
        1. iwan

          Ja kończyłem w 2001 roku – Ty zdaje się byłeś parę lat wyżej? I wydaje mi się, że Twoje nazwisko padało gdzieś tam w kontekście zwycięzców olimpiad – dobrze pamiętam? ;) W każdym razie ja też byłem w okresie późnej Krawczyk i późnej Ary. Czytając Jawne Sny zastanawiałem się, czy to nie nasi robią, hehe.

          Odpowiedz
          1. Paweł Schreiber

            Ha, oczywiści, że nasi! IV LO będzie kiedyś rządzić światem!
            Ja kończyłem w drugiej połowie lat 90-tych, więc jakiś czas przed Tobą (a potem jeszcze przez chwilę miałem praktyki – angielski u p. Bandrowskiej). Olimpiady – albo ja, albo mój brat (ja obsługiwałem humanistyczne, a on matematykę i informatykę, bo zawsze był mądrzejszy :) ).

          2. iwan

            No dobra, to już jestem w domu. Wydaje mi się, że miałem z Tobą te praktyki. Puszczałeś uczniom „Four Yourkshire Men” Monty Pythona?

          3. Paweł Schreiber

            Tak jest! I co drugie zdanie mówiłem „Right?”. Że Toruń jest paskudnie mały, wiem od dawna. Dzisiaj się dowiaduję, że internet też :). Ech. Mały świat, wielu (czwórkowych) ninja. (nota bene beznadziejny był ze mnie praktykant – za co wszystkich zainteresowanych serdecznie w tym miejscu przepraszam)

          4. iwan

            Tak, internet jest bardzo mały :D Mam nadzieję, że mi wierzysz, że nie jestem internetowym stalkerem i zupełnie przypadkiem to wszystko poskładało się do kupy ;) Pozostaje mi tylko pogratulować wysokiej próby bloga. Szkoda tylko, że na granie coraz mniej czasu. Pozdrawiam i wracam do lurkowania ;)

Skomentuj Aleksander Borszowski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *