Innego końca świata nie będzie

„Little Inferno”. Naczekałem się, doczekałem się, przeszedłem, piszę. Problem w tym, że trzeba się pilnować, ile się o tej grze napisze, żeby niczego nie popsuć. Najlepiej postąpić tak, jak jej twórcy – nie mówić graczom NIC i po prostu pozwolić zagrać. Chciałbym mieć taki luksus, ale przecież tu do naszych obowiązków należy dzielenie się wrażeniami z gier, a ja czuję, że swoimi z „Little Inferno” muszę się podzielić (nie dają mi spokoju). Więc spróbuję. Będzie trochę dziwnie, ale to też dziwna gra.

I.

II. Chyba każdy, kto miał u dziadków/rodziców/u siebie piec kaflowy, czasem świetnie się bawił patrząc, jak różne rzeczy się w nim palą.

Chyba każdy czasem czuł się potem trochę nieswojo. Na przykład na myśl, że rzeczy, które jeszcze przed chwilą trzymało się w dłoniach, w połowie wychodzą z dymem z komina, a w połowie rozpadają się w proch. Jak wiele innych rzeczy. Jak wszystko inne.

III. Przyjemnie było palić.
Szczególną przyjemność sprawiało patrzenie, jak ogień pożera wszystko, jak wszystko czernieje i się zmienia. Gdy wielki wąż pluł jadowitą naftą na świat, Montag zaciskał pięści na  mosiężnym okuciu, krew huczała mu w głowie, a jego dłonie były dłońmi jakiegoś cudownego dyrygenta prowadzącego symfonie płomieni i pożarów, by niszczyć  strzępy i zwęglone ruiny historii.

/Ray Bradbury, 451 stopni Fahrenheita/

 

A jeśli ktoś nadal nie wie, czy zagrać – – –

IV. Czy to gra na miarę „World of Goo”, poprzedniej gry Kyle’a Gablera? Stanowczo nie. Rozgrywka polega na powtarzaniu podobnych czynności – wrzucaniu do ognia kolejnych zabawek. Każda z nich reaguje nieco inaczej, łączą się też w combosy, oparte na surrealistycznych skojarzeniach, więc bywa bardzo zaskakująco i bardzo zabawnie, ale efekt zaskoczenia szybko mija. Nie mija uciecha z palenia – ogień jest odwzorowany po prostu niesamowicie. Ale to sprawia, że „Little Inferno” jest raczej pobudzającym do myślenia wirtualnym kominkiem, w który można się gapić, podtrzymując ogień, niż grą stawiającą przed graczem prawdziwe wyzwania.

Ale nic w tym dziwnego, bo „Little Inferno” to – kolejna – (anty)gra próbująca zabrać głos na temat tego, czym jest granie i jaki jest jego związek z rzeczywistością poza monitorem. Jak na Kyle’a Gablera i Kyle’a Graya przystało, to ważny i błyskotliwy głos. Tak, panie Molyneux, mądrzejszy od pańskiego wodzącego ludzi za nos „Curiosity”, choć może trochę podobny. Świat, który pokazali twóry „Little Inferno” – w którym kupuję nowe towary, czekam na nie, zużywam, wymiatam popiół i znów kupuję, żeby znów spalić i znów kupić, znam aż za dobrze. Pokazują go pięknie – aż ciarki przechodzą. I, jak zwykle u Gablera, mnóstwo tu dziecięcej wyobraźni stojącej na granicy między uroczą baśnią a sadystycznym koszmarem i kwestii bardzo poważnych omawianych między atakami chichotu. A do tego, chociaż właściwie prawie nie wychodzimy poza wnętrze rozgrzanego pieca, wspaniała fabuła – niby głupkowata, ale w najmniej spodziewanych miejscach przejmująca, w jeszcze mniej spodziewanych mądra, a w sumie po prostu piękna na sposób, jaki rzadko się pojawia w grach wideo. Jedyny w ostatnim czasie pomysł na jednocześnie przeestetyzowany i przerażający obraz świata gry, który daje się porównać z „Little Inferno” to „Hotline Miami”. Chociaż, oczywiście, te gry stoją na dwóch przeciwnych biegunach.

Króciutko – jako GRA „Little Inferno” to rozczarowanie – jest krótka, łatwa i brak w niej różnorodności (co zaskakuje zwłaszcza po genialnym „World of Goo”). Ale jako artystyczne doświadczenie wykorzystujące język gier i grania – to jedna z najciekawszych rzeczy na rynku, która może sobie spokojnie stanąć obok choćby „Dear Esther” czy „Fatale”, ale pewnie nie stanie, bo wszyscy stwierdzą, że za mało tu powagi, chociaż przecież wcale nie za mało, a powaga podana komicznie bywa jeszcze poważniejsza od powagi poważnej.

Bardzo proszę, niech wszystkie gry artystyczne wyglądają jak „Little Inferno”, z takim poziomem dopieszczenia i pomyślunku.

I muszę powiedzieć, że czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałem. Ale cóż, od dawna można było przeczuwać, że świat fajnych gier na tablety byłby dla Gablera i Graya trochę za ciasny.

V. To nie jest gra dla dzieci.

VI. Koniecznie dotrwajcie do zakończenia.

 

8 odpowiedzi do “Innego końca świata nie będzie

  1. Sad Statue

    To już wyszło? Słyszałem o tym raz, potem zupełna cisza, a tu nagle „bum!”.
    Co zaś do samego tekstu -„World of Goo” mnie zmiażdżyło klimatem i mechaniką. Tutaj widzę, że z grywalnością będzie gorzej, ale uwielbiam artystyczne, nietuzinkowe produkcje. Jeśli takowa poruszy mnie w jakiś sposób i tak będę czerpał ogromną przyjemność z obcowania z nią. Wspomniany „Dear Esther” mnie zachwycił, o „World of Goo” już wspominałem, więc i w „Little Inferno” znajdę coś dla siebie.

    Odpowiedz
  2. Dycu

    Liczyłem na trochę więcej rozgrywki, a mniej artyzmu. Ale za sam sposób prezentowania fabuły podobny do „World of Goo” jest to pozycja obowiązkowa do sprawdzenia.

    Odpowiedz
  3. mrrruczit

    Ha, znowu świetnie opisałeś moje odczucia!
    Wprawdzie wolę się nie zgadzać i dyskutować niż przyklaskiwać, ale cóż, nie zawsze dzień dziecka (w sumie na JS bardzo rzadko).
    Uśmiałem się nieźle (uśmiewam nadal, bo jeszcze nie skończyłem), ale przez to tworzy się potężny kontrast w niektórych momentach.

    Odpowiedz
  4. GameBoy

    Przeszedłem dziś za jednym (no prawie, bo musiałem skoczyć się do sklepu) podejściem, mimo głupkowatej rozgrywki, która przypomina wszystkie gry pokroju Farmville, co jest zresztą pewnym prztyczkiem w nos dla tychże produkcji.
    Ogień faktycznie odwzorowany został świetnie. Pewnie jeszcze wrócę do tej gry popatrzeć sobie w płomienie.

    PS. http://tomorrowcorporation.com/little-inferno-soundtrack za darmo.

    Odpowiedz

Skomentuj Dr Judym Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *