(Wydaje się jakbym dopiero co pisał podsumowanie 2011, a tu już przychodzi pożegnać się z 2012. Przerażające, jak ten czas leci.)
Co niezbyt zaskakujące, po zeszłorocznym szaleństwie, w tym roku grałem mniej. Doprecyzowując: kupiłem tyle samo gier, ale pograłem w mniejszą liczbę tytułów, także godzinowo per saldo chyba jednak krócej. Po części wiąże się to ze zmianą pracy (naprawdę dużo godzin spędzam w robocie i mam mniej czasu na granie), a po części z tym, że zachłysnąwszy się PlayStation 3 w zeszłym roku, w tym już trochę ochłonąłem.
Jeśli miałbym mijający rok 2012 podsumować pod kątem gier, to powiedziałbym jedno: tak udanego roku z punktu widzenia gracza nie było już dawno. Mnóstwo wspaniałych tytułów, nadzwyczajny urodzaj na świetne gry niezależne, kilka naprawdę świeżych pomysłów – w skrócie, bawiłem się jak Zorba Grek, a na dodatek zostało mi jeszcze parę pudełek na kolejny rok, bo po prostu nie dałem rady ograć wszystkiego. Trendy doskonale podsumował Paweł Schreiber w swoim tekście, ja zaś pozwolę sobie podzielić osobistymi wspominkami o moim graniu A.D. 2012 (“Dad, no one wants to hear your stupid Vietnam stories!”) oraz planach na kolejny rok. Blogasek mode on.
W pierwszych miesiącach tego roku uparcie piłowałem “Demon’s Souls” i “Deus Ex: Human Revolution”. Obie na początku mnie nie zachwyciły, z oboma dosyć długo się zmagałem, by dopiero później dać się wciągnąć i uznać ich wielkość. Po części usprawiedliwiają mnie okoliczności: na przełomie listopada i grudnia zeszłego roku pożegnałem się z pięknym Krakowem i wylądowałem na zsyłce w brudnej, ponurej i mrocznej Łodzi. Zmiana pracy okazała się strzałem w dziesiątkę, ale wiązała się z długimi godzinami, zmęczeniem oraz zawirowaniami w życiu osobistym. “Demon’s Souls” to nie najlepsza gra na pocieszenie, kiedy człowiek siedzi samotnie w pustym mieszkaniu, odcięty od internetu, a za oknami tylko mrok, ziąb i okrzyki lokalnego marginesu…
Odsuwając jednak martyrologię na bok, kiedy już się przełamałem się, obie gry bardzo mi podeszły i obie przeszedłem do samego końca. “Deus Ex” w zasadzie już dokańczałem i tu nie było większych problemów, finałowa lokalizacja podobała mi się szalenie i grę zostawiłem sobie na półce. “Demon’s Souls” początkowo szło mi jak po grudzie, ale w końcu sięgnąłem po podpowiedzi, przeszedłem cholerną Dolinę Plugastwa (czego pokłosiem jest historia panny Astraei), stworzyłem Miecz Błękitnej Krwi i poszło z górki. Przyznaję, że końcowego bossa pokonałem używając exploitu i była to najmniej emocjonująca walka z bossem z moim życiu: puścić chmurkę trucizny, poczekać dziesięć minut, puścić chmurkę trucizny, poczekać kolejne dziesięć minut, spłukać, powtórzyć. Cóż, bez zażenowania wykorzystywałem błędy i glitche, bo poziom trudności usprawiedliwiał mnie w moich własnych oczach. Pomimo to nie sposób zapomnieć lęku towarzyszącego zagłębianiu się w mroczne korytarze, paniki, gdy w moją stronę ruszał czarny rycerz, dyszący jak Darth Vader, złości, gdy po raz kolejny wykoślawione gobliny z Doliny Plugastwa strącały mnie włóczniami w przepaść, serca w gardle podczas potyczek z gargulcami o płonących oczach pośród ciemności na szczytach wieży Latrii…
Tak, “Demon’s Souls” na zawsze zostanie w mojej pamięci i zapewne byłoby pretendentem do tytułu mojej gry roku – gdyby nie “Dark Souls”. Szczerze powiedziawszy, w “Demon’s Souls” grać zacząłem głównie dlatego, że “Dark Souls” było drogie, a legendy o poziomie trudności spowodowały, że bałem się wyrzucić w błoto sto kilkadziesiąt złotych (religia zabrania mi kupować gier droższych niż sto złotych, dlatego zawsze jestem trochę do tyłu z aktualnościami). No, ale “Demon’s Souls” pękło w końcu, chciałem więcej, a zatem przyszło wysupłać plik banknotów i sięgnąć po pudełko z edycją kolekcjonerską, soundtrackiem i albumikiem z obrazkami. Zanim to nastąpiło, miałem jeszcze krótki romans ze “Skyrimem” – kupiłem tę grę swojej dziewczynie, która akurat wylądowała wtedy na bezrobociu (czy mówiłem już, że Łódź to parszywe miasto?). Uwielbiała kiedyś “Morrowinda”, grywała w “Obliviona”, a teraz siedziała smutna w naszym pustym mieszkaniu, więc żeby urozmaicić jej jakoś przerwy w poszukiwaniu pracy… sami rozumiecie. Również poeksplorowałem trochę śnieżną krainę, wspiąłem się na szczyt góry, porozmawiałem z pustelnikami – ale potem kupiłem “Dark Souls”, a kto raz pokosztował Lordran, ten nie wróci już do Skyrim.
“Dark Souls” jest jedną z trzech najlepszych gier w jakie grałem w 2012 i jedną z najlepszych gier w jakie grałem w ogóle w życiu. Wizualnie piękna, pełna spektakularnych lokacji, przeciwników, bohaterów, sekretów, historii, ociekająca klimatem, mroczna i wciągająca… mogę tak długo wymieniać. Z tego zachwytu urodziła się okolicznościowa retrospekcja na Gamezilli, a przy okazji także poradnik dla początkujących i – sporo później – recenzja dodatku “Artorias of the Abyss”. Cóż mogę powiedzieć, to jest po prostu miłość. Co prawda, trochę o posmaku sado-maso, bo granie w “Dark Souls” ma posmak relacji kata i ofiary, ale jednak – głębokie uczucie.
Tag #dziennikgier na blipie relacjonuje historię tego romansu: na początku marca zaczynam przygodę z “Dark Souls” i jeszcze trochę waham się czy to, czy “Skyrim”. Dwa tygodnie później wsiąkłem już po uszy i przeklinając brnę przez bagna Blight Town. Pod koniec marca zacinam się trochę na Queelag, ale po paru dniach pajęczyca pada, z rozpędu pokonuję też Hydrę z jeziora w ogrodzie Darkroot i wkraczam do Fortecy Sena. Na początku kwietnia drogę zagradzają mi Ornstein i Smough i tu niestety blokuję się na dłużej, podobnie jak Łukasz Orbitowski. Po około dwóch tygodniach wreszcie udaje mi się pokonać złowrogi duet, potem ruszam dalej. Katakumby Gigantów, Archiwa Diuka, aż wreszcie czwartego maja przy wtórze smutnej muzyki staję twarzą w twarz z Lordem Gwynem, wygrywam walkę pośród popiołów Kiln, dotykam ognia i uzyskuję zakończenie Link The Fire, oficjalnie kończąc przygodę z “Dark Souls”. Teraz mogę wreszcie zainstalować patcha i zacząć grać online – przeszedłem bowiem grę w wersji 1.0, bez niczyjego wsparcia. Początkowo wymuszone to było warunkami zewnętrznymi, to znaczy brakiem internetu, później był to świadomy wybór, by dojść do końca w wersji bez złagodzenia. Ból po całości, żadnych ułatwień, maszeruj albo zdychaj – mówiłem, że związek z tą grą jest nieco sado-maso.
Czy napisałem powyżej “kończąc przygodę z “Dark Souls””?… To tylko takie powiedzenie, oczywiście, że w rzeczywistości grałem dalej, bo “Dark Souls” nie wypuszcza tak łatwo ze swoich szponów. Najpierw biegałem drugą postacią, rudowłosą piromantką (ponieważ niechcący zabiłem Laurentiusa, za pierwszym razem całą grę przeszedłem bez piromancji), radośnie korzystając z wsparcia innych w trybie online, potem wstąpiłem do kowenantu Warriors of Sunlight i jako SunBro (a w zasadzie SunSis), wspomagałem nowych przybyszy w krainie Lordran. Potem eksperymentowałem z Cudami, potem eksplorowałem miejsca, które ominąłem w pierwszym podejściu, potem… to jest właśnie problem z “Dark Souls”, tu zawsze jest coś jeszcze do zrobienia: pomaganie bądź szkodzenie innym, pojedynki, cyzelowanie broni i ekwipunku, zwiedzanie ukrytych lokacji, odkrywanie sekretów, próby zmiany niektórych linii fabularnych.
Kolejną grą na tapecie, a zarazem underdogiem roku 2012, było “Binary Domain”. Żeby nie Aleksander Borszowski, którego doskonała recenzja do spółki z klimatycznym trailerem namówiły mnie na danie szansy temu tytułowi, jak nic przegapiłbym “Binary Domain”. Szczerze mówiąc, jakoś pomyliłem ją z “Hard Resetem”, obie gry zlały mi się w jedno. Początkowo szło mi dosyć ciężko, dlatego rozumiem zastrzeżenia osób, którym “Binary Domain” się nie spodobało – sterowanie wydawało mi się toporne, pierwsze plansze – monotonne i wtórne, a broń zupełnie nie pozwalała poczuć siły ognia. Do tego te postaci, klisza na kliszy, a najgorszy – sztampowy czarny twardziel. Gdyby nie ogniste przekonanie Aleksandra, emanujące z recenzji, oraz słowa wsparcia w trakcie, pewnie odpadłbym po paru godzinach. Na szczęście im dalej, tym “Binarna Domena” robi się lepsza – postaci zaczynają zdradzać ludzkie odruchy, przerywniki nabierają poloru, bossowie charakteru, a fabuła, cóż, fabuła nigdy nie wykracza poza wannabe dickowskie anime, ale robi to z wdziękiem. Dlatego, pomimo że przepłaciłem, nie sprzedałem później “Binary Domain” – to jedna z gier które zachowam sobie na półce, by czasem zerkając na nią, przypomnieć sobie przygody Rust Crew, a może i odpalić na chwilę, by pogapić się na futurystyczne Tokio.
Zanim jednak skończyłem “Binary Domain”, miewaliśmy z grą ciche dni, podczas których wracałem do krainy Lordran, aby zamienić dwa słowa z Solairem, wspomóc Siegmeyera w jego wędrówkach, czy też własną złotą piersią osłonić jakąś biedną duszę przez mrocznym widmem. Na którąś z wspomnianych przerw przypadła jedna z licznych wyprzedaży na PSNie, podczas której znienacka wzbogaciłem się o sporo gier z PSXa (kilka zaległych “Final Fantasy”, “Vagrant Story” i tak dalej), ale też i naprawdę wielką grę, a mianowicie “Journey”. Odpaliłem na chwilę, ot tak, żeby przespacerować się po pustyni i posłuchać muzyki – po czym wsiąkłem do reszty, wynurzyłem po kilku godzinach, otarłem łezkę z kącika oka i z uznaniem dołączyłem do kolekcji najlepszych tytułów w jakie dane mi było zagrać w życiu. Ta niepozorna gra, co do której miałem nadzieję na po prostu dobrą rzecz, może ciut lepszą niż poprzednie dzieło ThatGameCompany, okazała się kolejnym objawieniem 2012 roku. Powinienem napisać kiedyś o niej dłuższy tekst i wytłumaczyć dokładniej na czym polega wielkość “Journey” – ale na razie poprzestańmy na tym, że w pewnym konkretnym momencie (już za śnieżycą i po… wol… ny… mi… krokami) miałem łzy w oczach i ściśnięte gardło, co w grach zdarza mi się naprawdę rzadko. Genialne wykorzystanie mechaniki, piękne wizualia, szaleństwo emocji, interesujące i nienachalne przesłanie… Powtórzę: “Journey” to pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego, kto myśli o sobie jako o graczu. Jeśli nie graliście w “Journey”, to coś Was w życiu ominęło.
Kolejnym objawieniem 2012 roku było “Spec Ops: The Line”, o którym również napiszę więcej, zwłaszcza że jak widać z tekstów Olafa i Aleksandra, na Jawnych Snach należę do mniejszości, której ta gra się podobała i to bardzo. Zrujnowany Dubaj był piękny, muzyka towarzysząca rzeźni rewelacyjna, klimat doskonały, rozgrywka wciągająca, a przesłanie wcale nie tak płaskie, jak można by to wnosić z niektórych opinii. Najważniejsza jednak była przemiana głównych bohaterów z wesołych jankeskich sołdatów w coraz bardziej odklejających się od rzeczywistości zbrodniarzy wojennych. I to, że rzeczone staczanie w otchłań szaleństwa nie było opcjonalne, a wprost przeciwnie, absolutnie nieuniknione, doskonale pasowało mi do tego, co o wojnie mówią ludzie znacznie ode mnie mądrzejsi, jak na przykład Perez-Reverte, Sapkowski czy Pratchett: że wojna mieli ludzi w swoich trybach, wyciąga z nich to, co najgorsze, nieodwracalnie spacza i krzywi psychikę, a później wypluwa wypalone, szalone wraki ludzkie. “Spec Ops: The Line” jest grą, która ma coś do powiedzenia i jest inna niż większość tego, co znajdziemy na rynku. Wracam do niej myślami i nie mogę niektórych scen wypchnąć z umysłu – choćby odnotowanego także przez Aleksandra wyboru między winnym cywilem i winnym żołnierzem. Poleciłem tę grę już kilkunastu różnym ludziom i wszyscy po jej ukończeniu kiwali głowami i mówili “mocna rzecz, dzięki stary, że mi to podrzuciłeś”. Bardziej szczegółową laurkę i uzasadnienie napiszę później w tym roku, bo uważam, że jest to tytuł wyjątkowy i czepianie się go za niedociągnięcia jest malkontenctwem i szukaniem dziury w całym.
Z innych rzeczy, odhaczyłem wreszcie “Dear Esther”, które mnie nie zachwyciło, ale doceniam ambitną próbę nieco innego wykorzystania medium. Pobawiłem się trochę “Dungeons of Dredmor”, przyjemnym rogalikiem w komicznym klimacie, ale mi się znudziło. Powalczyłem z “NieRem” i odpadłem, zacząłem “Alpha Protocol” i też odpadłem – widać z tego, że gry które dostają słabsze oceny, jednak nie dostają ich bez powodu. Śmiertelnie znudziło mnie “L.A. Noire”, co boli o tyle, że klimat świetny – ale rozgrywka to jak naciskanie co jakiś czas klawisza “Continue” plus okazjonalne przesłuchania, w których małpia mimika ma być podstawą do wglądu w psychikę podejrzanych. Rozczarował mnie “Max Payne 3” – gameplay jest powtarzalny i jakiś taki monotonny. Pograłem też trochę w dema “Papo & Yo” oraz “X-COM” i na pewno je sobie kupię, jak tylko będę miał trochę więcej czasu. Zaś pod koniec roku niespodziewanie uzależniłem się od gry na PSP, a konkretnie od “Tactics Ogre”, do którego pierwsze podejście wykonałem na początku 2011 roku. Wtedy jakoś nie chwyciło i odpuściłem sobie ten tytuł, ba, nawet odrzuciłem propozycję płatnej recenzji, bo nie chciało mi się weń grać na tyle, by cokolwiek sensownego napisać. Teraz jednak przez Olafa, który zaraził mnie tą grą podczas MFKiG w Łodzi, dałem jej drugą szansę i wsiąkłem po uszy. Pomogło to, że chorowałem i nie miałem pary na nic więcej niż klikanie na konsoli przenośnej, a duże ilości grindowania pomagały zabić czas. I to w zasadzie kończy moją przygodę z graniem w 2012 roku.
Plany na 2013? Mam, a jakże. Na początek dokończyć “Tactics Ogre” na PSP, bo już mi do końca bliżej niż dalej, a wytraciłem trochę rozpęd, a nie chciałbym odpaść przed finałem. Chciałbym też zagrać w “X-COM”, “Papo & Yo”, “Dishonored”, “Walking Dead”, “Okami” i “Mass Effect” – bo wyglądają mi na dokładnie takie gry jak lubię, a z różnych względów (czas, pieniądze) nie miałem okazji skosztować ich w 2012. Do kompletu dojdzie jeszcze “Catherine”, które już czeka na półeczce na swoją kolej, a także “NieR” i “Alpha Protocol”, bo trzeba wreszcie je przejść i wyrazić opinię.
Co do pisania, to szykuję pewne niespodzianki – ale w tym momencie publicznie mogę jedynie zobowiązać do czterech tekstów na Jawnych Snach (po jednym na kwartał). Po pierwsze, mam już częściowo napisany krótki artykuł o różnym rozumieniu słowa “praworządność” na Wschodzie i Zachodzie, w kontekście “Tactics Ogre”. Po drugie, chciałbym dołączyć swój głos do dyskusji o “Spec Ops: The Line” (pochwalny, jak to już wcześniej zaznaczyłem). Po trzecie, dokończyć wspomnienie o nieżyjącym już koledze, który w mojej pamięci już na zawsze będzie związany z pewną grą. Po czwarte zaś, podzielić się kolejną gropowieścią, tym razem z uniwersum “Dark Souls”: szykowałem ją na premierę “Prepare To Die Edition”, potem na premierę “Artorias of the Abyss”, aż w końcu obsunęła się w otchłań – i czas ją wreszcie z tej otchłani wyciągnąć i pokazać światu. Poza tym zwyczajowo można mnie przeczytać w różnych innych miejscach, polecam śledzenie blipa / twittera / plusa, co tam wolicie.
Z obwieszczeń okołogrowych podzielę się też z pt. czytelnikami informacją, że za kulisami zaczynam nieśmiałe prace nad moją pierwszą grą komputerową. W założeniu miał to być prosty projekt, obecnie obrasta różnymi kwestiami, od uzgodnienia sprawy praw autorskich do materiału źródłowego, po przekonanie grafika, którego twórczość bardzo chciałbym zobaczyć w tym projekcie, żeby znalazł czas na pracę nad nim. Nie pomaga fakt, że ostatni raz kodowałem w 2010 roku, a i wtedy nie najlepiej. Niemniej jest to moje drugie publiczne zobowiązanie – jeśli do 31 grudnia 2013 roku nic nie usłyszycie o rzeczonej grze, to znaczy że haniebnie poległem i trzeba obrzucić mnie zgniłymi pomidorami, błotem i łajnem.
Miejmy nadzieję, że po fantatycznym z punktu widzenia gracza roku 2012, także 2013 stanie na wysokości zadania i okaże się nie gorszy niż poprzednik. A jeśli nie – to samych zaległości z zeszłego roku starczy na wiele miesięcy grania.
” na przełomie listopada i grudnia zeszłego roku pożegnałem się z pięknym Krakowem i wylądowałem na zsyłce w brudnej, ponurej i mrocznej Łodzi.”
Szczerzę współczuję. Łódź tylko raz wyglądała dla mnie „fajnie”, a było to jak wracałem o 3 nad ranem z sylwestra przez zamglone, ośnieżone i opustoszałe miasto. Zupełnie jak w Silent Hill, nawet tak samo niebezpiecznie (serio nie polecam nocnych spacerów po Łodzi), dobrze, że wracałem ze znajomymi autem.
To moje miasto rodzinne, ale i tak go nie lubię. Zeszła zima była niefajna również z innych względów. Mam nadzieję, że kiedyś wrócę do Krakowa.
Wracaj chłopie jak najszybciej.
Chciałbym.
No proszę, ambitnie, pamiętaj tylko, że doba ma 24 godziny i przydałoby się przynajmniej 6 odłożyć na spanie :) Btw. gra będzie w 3d czy 2d?
„pamiętaj tylko, że doba ma 24 godziny”
WIEM. Niestety. Dlatego się ciągle z czymś nie wyrabiam. Dlatego też złożyłem publiczne zobowiązanie – łatwiej dotrzymać, trudniej się usprawiedliwić. Ale w ten weekend nie napisałem ani linijki kodu… :/
„gra będzie w 3d czy 2d?”
Flaszówka, point’n’click, 2D. Krótka, nic specjalnego, ale mam fajny pomysł.
Pomysł jest najważniejszy :) Grafik 2d ze mnie żaden, z modelami 3d już trochę lepiej. Co prawda zrobiłem sobie przerwę od dłubania w 3d, ale jestem w stanie robić rzeczy mniej więcej na takim poziomie:
http://imageshack.us/photo/my-images/40/bench01i.jpg/
http://imageshack.us/photo/my-images/696/lantern01.jpg/
http://imageshack.us/photo/my-images/15/lantern01sheet.jpg/
http://imageshack.us/photo/my-images/821/bookcabinet01sheet.jpg/
O, nie doczytałem, że robisz grę.
Piszesz silnik od podstaw (nie polecam, za dużo czasu to zabiera), czy korzystasz z jakiegoś gotowego?
Gdybyś potrzebował trochę muzyki to z chęcią mogę skrobnąć kawałek, albo dwa, chyba że wybitnie mi się Twój pomysł nie spodoba. ;)
I tak, i nie. Usiłuję trochę oszukać i wykorzystać Flixel do zrobienia prostego engine’u point’n’click. Idzie mi opornie.
Co do muzyki, fpyte, masz gdzieś próbki? Myślałem wziąć ze dwa wolne kawałki z Incompetech, ale może coś Twojego da się wykorzystać.
https://soundcloud.com/skejt/improvisation-no-1
Jakaś tam improwizacja na pianinie.
https://www.box.com/shared/u4njb4meeb
Theme do mojej jedynej gry, do której się przyznaję. ;)
https://www.box.com/s/043308f4920e587dd6e4
Utwór do amatorskiego RPGa, który mam nadzieję, że się ukaże w tym roku.
https://www.box.com/shared/xnexjag4j9
Krótki, mroczny ambient.
https://www.box.com/shared/jpvtm3jzet
Utwór do platformówki, która nigdy się nie ukazała. Mam jeszcze 3 inne w podobnym klimacie.
Interesujące! Propozycja odnotowana, jak będę miał jakieś konkrety, coby się z nimi zgłosić – na pewno się zgłoszę.
„Your comment is awaiting moderation. ”
Mam nadzieję, że to z powodu nadmiernej ilości linków, bo dziś wkurzyłem się nieźle na forum RPS, gdzie 2 moje posty na temat miałkości wielu elementów serii The Elder Scrolls zostały zagubione w próżni.
Linki, w rzeczy samej.
@GameBoy
„Your comment is awaiting moderation. ”
Mam nadzieję, że to z powodu nadmiernej ilości linków
Filtr antyspamowy odsyła do moderacji każdy komentarz z podejrzanie dużą liczbą odnośników. I nie marudź, nie czekałeś prawie wcale! :)
Swoją drogą, to fantastyczne, jak wiele osób odwiedzających Sny ma ambicje (i kwalifikacje), by dłubać przy grach. Bartek, Doktor, Ty, by nie wychodzić poza niniejszy wątek. A wiem i o takich, którzy się jeszcze nie ujawnili ;)
To akurat zdarza się dosyć często – ktoś gry lubi, uwielbia, pisze o nich, analizuje, potem zaczyna mieć pomysł, próbuje go zrealizować i tak dalej, i tak dalej. Greg Kasavin i Bastion, żeby daleko nie szukać.
W moim przypadku liczę na to, że publiczne zobowiązanie wymusi postęp prac. :)
Dokładnie. Ręka w górę kto nie myślał nigdy po zagraniu w jakąś grę „ja bym ten fragment wykonał w inny sposób i rozbudował mechanikę X o Y, a Z wywalił, bo odrobinę psuje klimat”.
O dziwo podczas czytania książki albo oglądania filmu takie spostrzeżenia nachodzą mnie bardzo rzadko.
Wydaje mi się, że grę strasznie łatwo „popsuć” przez zmianę nawet jakiegoś, wydawałoby się drobnego, szczegółu w mechanice rozgrywki. Na pewno łatwiej niż film lub książkę, no ale z drugiej strony mechanika ciągnie się przez całą grę, kiedy w innych mediach większość potknięć istnieje w relatywnie krótkiej chwili. Pomijając oczywiście kompletne dziury logiczne w fabule. ;)
Na pierwszy oeiń idzie modowanie. Zwłaszcza gdy gra, jak Europa Universalis III jest do tego przygotowana. Mało wysiłku – szybkie efekty.
Inaczej jest gdy grę piszę bo rynek nie oferuje jej, a ja mam ochotę pograć w AI w komputerową wersję istniejącej gry.
Z filmem mam podobnie. Częśto nudny dwugodzinny film nadawałby się na świetny półgodzinny krótkometrażowy. Mam raczej pomysły co w filmie ciąć, niż dołożyć.
Ja jak zwykle spóźniony, bo tegoroczna wizyta duszpasterska w niepojęty sposób zepsuła internet. Ale zbaczam z tematu. Fajnie opisałeś ten rok nasz ostatni. Co do kodowania to nie bądź za skromny, każdy code review był wspaniałą przygodą coś jak Silent Hill ;-) Trzymam kciuki za projekt, ale życie to życie. Od 10 lat kibicuję pewnemu koledze by wydał swoje gry… tymczasem platformy na które pisał przyszły i odeszły a gry pozostają w stadium alfa. Będę zatem pingował o status niczym dobry PM. Powodzenia!
„Co do kodowania to nie bądź za skromny, każdy code review był wspaniałą przygodą coś jak Silent Hill ”
Też właśnie dlatego. A o status pinguj, pingujcie wszyscy, o to chodzi, żeby wstyd i poszturchiwanie mnie, nomen omen, zdopingowało.
pamiętając świetny tekst o Astrei czuję się w obowiązku skomentować. Demon’s Souls uważam za grę roku, splatynowałem ją i to sam, co prawda z pomocą wujka Youtube, ale za to bez pomocy innych graczy, którzy „dają potrzymać” – kto grał i próbował robić platynę wie o co chodzi. Dark już nie skończyłem, U mnie działa efekt nowości, Demon’s było pierwsze i zostanie pierwsze. Zresztą podobnie jest z serią Uncharted – wbrew wszystkim mnie najbardziej zapadła w pamięć i podobała się cześć pierwsza, zaś dwójka wychwalana pod niebiosy była dla mnie nudna. No i na koniec temat Łodzi, zgadzam się, w porównaniu do Krakowa jest brzydsza, pewnie mniej kulturalna i tak dalej. No, ale Polska nie może składać się z samych Krakowów. Uroki Łodzi odkrył Lynch. Mądre przysłowie mówi że nie powinno się kalać własnego gniazda. Łodziak
Dzięki za komentarz, Mack.
Z „Demon’s Souls” i „Dark Souls”, podobnie jak z „Uncharted” jeden i dwa, trochę mnie zaskoczyłeś. Większość osób – w tym i ja – ma odwrotnie, co oczywiście o niczym nie świadczy. W obu przypadkach bardziej do gustu przypadła mi druga część.
Co do tematu Łódź-Kraków, to jest on dla mnie o tyle przykry, że ja też pochodzę z Łodzi. Po prostu źle się czuję w tym mieście. Wolę Poznań, Wrocław, Warszawę, Trójmiasto – wszystkie są przyjemniejszymi miejscami do życia, a Łódź jest taką stop-klatką z lat dziewięćdziesiątych. Kraków zaś, podobnie jak Lyon czy Praga, to jedne z moich ulubionych europejskch miast, dobrze mi się tam mieszkało, spędziłem tam, jakkolwiek by to nie brzmiało, najlepsze lata mojego życia. Może dlatego jestem skrzywiony, ale duchowo czuję się bardziej krakusem niż łodzianinem.
To jeszcze poruszę temat grafiki Soulsów – moim skromnym zdaniem z uwagi na wydanie wieloplatformowe grafika w Dark Souls uległa pogorszeniu – vide lokacja Blighttown – niemiłosierne klatkowanie, a jak zobaczyłem pierwszego kowala w Dark – to się załamałem. Gdyby Sony nie wypuściło exclusiva to mogłoby być znacznie lepiej.
Z jednej strony – owszem, klatkowanie w Blight Town czy choćby Valley of Drakes, jak smoki zasuną błyskawicami, jest przykre. Z drugiej, oprawa graficzna „Dark Souls” wydaje się trochę bardziej stylowa i lepiej dopracowana. Żeby nie było, sam broniłem wizualiów „Demon’s Souls” w tekście na Wirtualnej Polsce, ale jednak większość bardziej zapamiętuje Duke’s Archives czy Firelink Shrine niż Tower of Latria czy Valley of Defilement.