Żegnaj, Rurouni Kenshinie

Rouroni_KenshinZobaczyłem to zdjęcie pierwszy raz półtora tygodnia temu. Niektórzy z Was być może znają je o wiele dłużej. Zostało upublicznione w roku 2007, gdy brytyjski fotograf Robbie Cooper wydał album „Alter Ego: Avatars and their creators” – owoc trzech lat podróży po kilku kontynentach. Zestawił w nim graczy i stworzone przez nich postacie, dzięki którym wchodzą w interakcje z awatarami innych bywalców sieciowych światów. Pod ramką ze zdjęciem i zapisanym w grze kadrem z awatarem widniało parę słów wyjaśnienia od gracza – lub graczy, bo czasami była to przygoda dla dwojga – skąd ta fascynacja wirtualnym światem równoległym.

Jeden z bohaterów projektu „Alter Ego” przykuwał szczególną uwagę. Jason Rowe, jako potężny wojownik Rurouni Kenshin szukający lepszego życia w galaktyce daleko, daleko stąd – tu, na planecie Ziemia walczył o każdy oddech słabnącymi płucami. Postępujący zanik mięśni nie pozwoliłby mu nawet siedzieć przed ekranem, gdyby nie sztywny, utrzymujący ciało w pionie gorset. Niemal zupełnie bezwładne dłonie wykluczały korzystanie z tradycyjnej klawiatury, mikrofon także nie mógł się przydać na nic. Jason, w „Star Wars Galaxies” snajper, zakuty w pancerz reprezentant rasy ludzkiej o imieniu pożyczonym od ronina z japońskiej mangi i serialu anime, kontaktował się z innymi graczami dzięki klawiaturze wyświetlanej na ekranie.

Po raz pierwszy wstąpił w silne i sprawne ciało Rurouniego Kenshina w 2003 roku – być może 26 czerwca, w dniu narodzin świata „Star Wars Galaxies”. Jako Rurouni Kenshin przebywał w nim 80 godzin tygodniowo. Odliczając czas na sen, więcej niż w tak zwanym prawdziwym życiu poza ekranem.

Jestem dotknięty mnóstwem fizycznych ułomności, ale w „Star Wars Galaxies” mogę latać imperialnym ścigaczem, walczyć z potworami lub po prostu przesiadywać z przyjaciółmi w barze tłumaczył. Gram w gry sieciowe, by kontaktować się z ludźmi. Ekran komputera jest moim oknem na świat.

Cieszył się z szansy anonimowości, jaką daje internet, gdzie nikt nie musi wiedzieć, jak naprawdę wygląda osoba po drugiej stronie ekranu. Bo, jak podkreślał, liczy się umysł i osobowość, a nie to, czy ktoś siedzi na inwalidzkim wózku. Jestem taki sam jak oni.

 

Jason_Rowe_Rurouni_Kenshin

 

Te słowa padły nie mniej niż sześć lat temu. 15 grudnia 2011 roku serwery „Star Wars Galaxies” zostały na zawsze zamknięte. Specjalizujący się w walce bronią dystansową Rurouni Kenshin, obywatel społeczności serwera Radiant, najpóźniej tego dnia przestał istnieć.

Chciałem wiedzieć, co to oznaczało dla Jasona Rowe’a. Czy przeniósł się do innej gry MMO? Z jego słów wynikało, że był weteranem gatunku; w 2002 roku pojawił się na zlocie graczy „Ultima Online” w Austin. Przede wszystkim chciałem się upewnić, że wciąż się jakoś trzyma, mimo postępującej choroby, na którą nie ma lekarstwa. Zdjęcie Jasona z rękami na gąbkach, te parę wzruszająco osobistych słów pod nim, być może w jakiejś mierze także moje własne doświadczenia z gier MMO sprawiły, że wydał mi się kimś bliskim. Jego los stał się dla mnie ważny.

Szukałem o nim wzmianek w sieci, bezskutecznie. Niemal wszystkie dotyczyły projektu „Alter Ego”. Jedyny późniejszy ślad znalazłem na wykasowanej już, ale na szczęście skopiowanej w archiwum Google’a stronie profilowej serwisu społecznościowego MyLife.com. Urodzony w roku 1974 (według albumu Coopera: w 1975) Jason P. Rowe, lat 38, mieszkaniec Humble w Teksasie, wcześniej żyjący w Crosby, spokrewniony jest z Sheilą Rowe (l. 65), Clarence’em Rowe (l. 68), a także Kevinem Rowe (l. 35).

Dobra wiadomość: w chwili, gdy strona była aktywna, według zawartych na niej informacji Jason miał 38 lat. 1974 + 38 = 2012. Nadzieja, że jeszcze w roku ubiegłym żył. Zła wiadomość: strona została skasowana. A sieć o Jasonie Rowe milczy.

 

I tak oto kończy się świat. 15 grudnia 2011 roku, ostatnie minuty „Star Wars Galaxies”.

Zwróciłem się do Robbie’ego Coopera. Od czasu, gdy zrobił Jasonowi zdjęcie do „Alter Ego: Avatars and their creators”, nie miał z nim kontaktu. Polecił mnie jednak Tracy’emu Spaightowi, z którym współpracował przy albumie. I poprosił, by dać znać, gdy coś ustalę. Przyznał, że także do niego Jason Rowe wraca w myślach. Miał złe przeczucia, długoterminowe prognozy przy dystrofiach mięśniowych na dają wielkich nadziei.

Tracy Spaight nie był w stanie pomóc. Ostatni raz kontaktował się z Jasonem w 2007, może 2008 roku, nie miał już jego danych. Potwierdził natomiast, że Rowe ze skasowanego profilu w MyLife.com i Rowe ze zdjęcia to ta sama osoba; pamiętał imiona rodziców. Tak jak Robbie Cooper, wyraził obawę, że Jason Rowe już nie żyje. Osoby z takim schorzeniem rzadko umykają śmierci równie długo.

Pokazałem zdjęcie żonie. Ania jest lekarką. Niestety, potwierdziła: szanse na to, że Jason dziś żyje, są niezwykle małe. Najprawdopodobniej pokonała go dystrofia mięśniowa Duchenne’a, już lata temu. Ofiary tej genetycznej klątwy umierają zwykle w wieku 25 – 28 lat. Przy najlepszej (najkosztowniejszej) opiece medycznej mogą żyć kilka lat dłużej. Prowizoryczne podpórki pod ręce widoczne na zdjęciu oraz brak w sieci jakichkolwiek śladów po aktywności rodziców Jasona nie dają nadziei na to, że Rowe’ów było stać na taką kurację.

Pozostaje kwestia strony na MyLife.com, czynnej jeszcze w ubiegłym roku. Prawdopodobnie skasowano ją dopiero po wieloletnim braku oznak aktywności. Chciałbym wierzyć, że jest inaczej, ale nie potrafię się łudzić.

Żegnaj, Rurouni Kenshinie.

***

Star_Wars_Galaxies_marksmanW całym tym smutku po utraconych nadziejach, w goryczy bezsilności wobec dramatu Jasona, który nie mógł nawet liczyć na cud ozdrowienia rzadki jak szóstka w totka, jedna myśl jest dla mnie szczególnie przykra. Dlaczego nie mogłem znaleźć w sieci ani jednej wzmianki o jego dalszych losach? Dlaczego przyjaciele Jasona z gildii, z którymi tak lubił przesiadywać w barze, polować na bestie, mknąć wspólnie na ścigaczach ponad piaskami obcych planet, nie dbali o to, co się z nim potem działo? Nie pytali się nawzajem na forum, co z facetem, który poświęcał im 80 godzin w tygodniu? Nie wspominali go po śmierci?

Nie mogli nie wiedzieć o jego koszmarach. Jason pewnie przyznał z czasem, kim jest, gdy już zdążyli się przekonać, „jaki jest naprawdę”. Gdy już poznali jego „umysł i osobowość”. Gdy już nabrali pewności, że „jest taki jak oni”. Przecież tego pragnął – akceptacji. A gdyby, co wydaje się nieprawdopodobne, przez wszystkie te lata milczał, musieli się dowiedzieć po premierze albumu Coopera.

To co – tyle tylko jest warta nasza przyjaźń w sieci? Wygasa wraz z zamknięciem serwera? I to nawet wtedy, gdy wiemy, że tamten człowiek ma tak naprawdę głównie nas, i właśnie nam oddaje te nieliczne chwile, które mu zostały?

Nikt z wirtualnych przyjaciół Rurouniego Kenshina nie dostrzegł, że pod pancerzem snajpera jest rozpaczliwie potrzebujący ich chory, spragniony bliskości człowiek?

To chyba najsmutniejsza historia ze świata społeczności graczy, jaką poznałem.

 

PS Jeśli traficie w sieci na jakiś ślad, że tak naprawdę to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, dajcie znać. Będę wdzięczny.

38 odpowiedzi do “Żegnaj, Rurouni Kenshinie

  1. Bartłomiej Nagórski

    Bardzo smutny tekst.

    Ale takich osób i historii jest więcej. Żeby daleko nie szukać – brat koleżanki choruje na zanik mięśni: http://www.youtube.com/watch?v=wUwJOuwlDdE oraz http://www.wykop.pl/link/1372953/ama-choruje-na-zanik-miesni/ Jak ktoś chciałby ich wspomóc 1%, to pod filmikiem jest namiar na KRS.

    W ogóle to chciałem kiedyś napisać taki tekst o graczach pełniej sprawnych, z kilkoma się skontaktowałem, ale magazyny o grach nie chcą takich historii – a chodziło mi właśnie o to, żeby się z tematem przebić szerzej, do szerokich grających mas, żeby im uświadomić, że i takie historie kryją się za niektórymi awatarami.

    Odpowiedz
    1. Olaf Szewczyk Autor tekstu

      @Bartłomiej

      W ogóle to chciałem kiedyś napisać taki tekst o graczach pełniej sprawnych, z kilkoma się skontaktowałem, ale magazyny o grach nie chcą takich historii

      Bardzo to przykre. I, mimo wszystko, zaskakujące.
      Może napisałbyś ten tekst dla nas?

      Odpowiedz
      1. Bartłomiej Nagórski

        Chciałem ten tekst zamieścić w takim miejscu, żeby przeczytało go jak najwięcej zwykłych graczy. Żeby zobaczyli, może zrozumieli. Celowałem w mainstream, mając na celu misję edukacyjną. Na Jawnych nie miałoby to zapewne takiego zasięgu – ale jeśli nic nie drgnie w temacie, to napiszę tu u nas.

        Prostując powyższą informację: Michał Mielcarek z Neo+ wyraził zainteresowanie, ale niedługo potem czasopismo przeszło na nieregularny tryb wydawniczy, by użyć eufemizmu.

        Odpowiedz
  2. Antares

    Olafie, bardzo się cieszę że poruszyłeś ten temat – po zobaczeniu zdjęcia sam go szukałem, lecz niestety zatrzymałem się na etapie skasowanej strony. Brak informacji ze strony jego znajomych z gry faktycznie jest smutny. Inna sprawa, że gdyby chodziło o „World of Warcraft” o zapamiętanie Kenshina zadbałby zapewne sam Blizzard.

    Odpowiedz
    1. Olaf Szewczyk Autor tekstu

      @Antares

      Inna sprawa, że gdyby chodziło o „World of Warcraft” o zapamiętanie Kenshina zadbałby zapewne sam Blizzard.

      Chrzanić Blizzard i jego pomniki. Co się stało z przyjaciółmi Jasona? Gdzie oni są? :/

      Odpowiedz
      1. Pita

        Nie byli przyjaciółmi. „Expili” razem, a czatowanie poza grą było za mało ekscytujące – bo oderwane od jej kontekstu. Widziałem coś podobnego w relacjach przy innej padającej grze na bazie znajomego. On i jego”e-przyjaciele” nigdy potem nie zamienili ze sobą słowa.

        Odpowiedz
        1. GameBoy

          Ja natomiast mam paru znajomych poznanych w internecie, z którymi czasem (bardzo rzadko) nawet się spotykam np. na różnych koncertach, albo 2 lata temu na Zjeździe Twórców Gier. No ale w sumie te znajomości narodziły się na kilku forach internetowych, nie w grze.
          Dosyć sporo piszę też z tymi znajomymi przy użyciu różnych komunikatorów, czy Facebooka.

          Jason musiał mieć sporego pecha trafiając na takich „przyjaciół”, którzy najwyraźniej poza grą nie chcieli mieć z nim do czynienia.

          Odpowiedz
          1. Pita

            Również mam kilku przyjaciół „z internetów”, z którymi świetnie przenieśliśmy relacje na „normalne życie”, więc absolutnie Cię rozumiem ;p. I wierze, że tacy również trafiają się przy grach wideo. Sam nie gram w MMO, więc oczywiście mogłem widzieć tylko dziwny przypadek, ale mam wrażenie, że jest różnica pomiędzy budowaniem więzi przez internet, a budowaniem więzi przez MMO.

  3. Zuhar

    „To co – tyle tylko jest warta nasza przyjaźń w sieci? Wygasa wraz z zamknięciem serwera? I to nawet wtedy, gdy wiemy, że tamten człowiek ma tak naprawdę głównie nas, i właśnie nam oddaje te nieliczne chwile, które mu zostały?”

    Internet nie jest miejscem na przyjaźnie. W Internecie jesteś tylko „nickiem”, czasem „awatarem”. Istniejesz, gdy ktoś postanowi odpalić przeglądarkę, czy innego klienta, potem już nie. Masz tę samą wartość co hamburger – po posiłku o nim zapominasz. Dlatego ważne jest pielęgnowanie więzi z ludźmi, a nie ich internetowymi „reprezentacjami”.

    Odpowiedz
    1. Jakub Gwóźdź

      „Internet nie jest miejscem na przyjaźnie”

      To jest jednak spora… niedokładność. Moje najpiękniejsze przyjaźnie (i to mam na myśli takie faktyczne przyjaźnie a nie friendowanie na naszejklasie czy fejsiku) zawsze rodziły się w internecie i stamtąd przechodziły do reala. Nie jestem na pewno wyjątkiem.

      Odpowiedz
    2. Charon

      Dokładnie tak samo na to patrzę. Tym bardziej, że zaliczyłem kilka gier, w jednym community byłem nawet dość aktywny przez jakieś 3-4 lata – i w długoterminowej perspektywie – to nie oznacza niczego konstruktywnego. Owszem, z kilkoma osobami nawet mam kontakt, ale to tylko dlatego, że poza tą samą grą, łączą nas skrawki wspólnych zainteresowań, podtrzymywane przez relacje zawodowe.

      Przyjaźń nie rodzi się ze wspólnego grania, a jeśli już, to w bardzo nielicznych przypadkach. Nie ma co mitologizować. Większości ludzi bardzo dobrze z tym, że mogą być anonimowi. Sam jestem takim przykładem – jakoś nie spieszy mi się z przenoszeniem siebie z reala do sieci i upublicznianiem siebie. To chyba typowe dla internautów z pewnego okresu, tego bardziej odległego – sprzed portali społecznościowych, komunikatorów i innego ustrojstwa, które „społecznościowe” jest tylko z nazwy.

      Umarła gra, umarły relacje, każdy wrócił „na moment” do swojej rzeczywistości. A że ta bywa brutalna – cóż, życie :P

      Odpowiedz
  4. kmh

    Ja na to patrzę z jeszcze innej strony. Cyfrowe światy nakładają na swoich twórców bardzo specyficzną, nie znaną innym producentom gier odpowiedzialność. Za wirtualne życia, jakie ludzie sobie w nich układają. Za każdy razem gdy słyszę, że firma X wyłączyła grę Y myślę sobie, że co im szkodziło uwolnić ten świat i przekazać zamieszkującej go społeczności na zasadach opensource?

    No cóż, czasami bywam niepoprawnym romantykiem.

    Pocieszające jest to, że mimo to są ludzie, którzy zadają sobie trud postawienia „pirackich” serwerów różnych gier MMO i nie robią tego w celu zarabiania kasy. W przyszłości będą oni ostatnią deską ratunku dla badaczy, którzy będą chcieli dowiedzieć się, co też ludzie kiedyś w tych grach widzieli. I samych graczy, którzy chcieliby przeżyć to cyfrowe życie raz jeszcze.

    Wiele osób obrazek z Rowem traktowało jako potwierdzenie, jakie to gry są wspaniałe, bo pozwalają być kimś innym. Nie chcę sobie wyobrażać rozmiaru smutku osób podobnych do Jasona, którym ktoś po tylu latach nagle pokazuje drzwi.

    Odpowiedz
    1. Jakub Gwóźdź

      @”co im szkodziło uwolnić ten świat”
      zapewne solidne kwoty jakie płacili lucasowi za prawa do świata?

      Odpowiedz
        1. Jakub Gwóźdź

          W każdym przypadku ktoś stworzył dane IP i zazwyczaj tych ktosiów jest legion, i każdy chce swoje tantiemy. A nawet jak nie chce żadnych royalties – to może akurat zgodził się udostępnienie swojej muzyki, grafiki, głosu, świata, whatevera konkretnej firmie, co do której wie, że będzie działała na jakichś w miarę jasnych zasadach.
          I teraz ten legion jednomyślnie musiałby się zgodzić na otwarcie kodu/zasobów. HA HA HA

          A jeszcze nawet nie doszliśmy do problemów prawnych związanych z przekazaniem tych wszystkich danych (aby gracze zachowali swoje postaci), w których przecież może być od groma np danych osobowych, bilingowych etc.

          Odpowiedz
          1. Void

            Tworzyło wiele osób, ale prawa majątkowe ma tylko parę ściśle określonych. Podwykonawcy takich projektów zazwyczaj przenoszą je w ramach umowy.

            Danych osobowych/ płatniczych nie trzeba przenosić, wystarczyłby adres e-mail do kontaktu, ostatecznie login i „sekretne pytanie”.

          2. Jakub Gwóźdź

            totalnie chciałbym, żeby wszystkie moje sekretne pytania, loginy i adresy emailowe zostały upublicznione po zamknięciu serwerów WoWa albo SW:TOR kiedyśtam w przyszłości.

          3. Void

            Dobra baza danych nie przetrzymuje samych odpowiedzi, a sam wynik funkcji skrótu.
            Jeśli nie chcesz się czymś dzielić, to nie podajesz WOWowi i innym.

          4. GameBoy

            Przecież nikt nie były tak głupi, by oddać całą bazę danych graczy.
            Deweloperzy udostępniliby co najwyżej narzędzie jakim jest aplikacja służąca do postawienia serwera, a gracze musieliby zaczynać całkowicie od nowa, czyli od stworzenia konta na którymś z powstałych dzięki tej aplikacji serwerów.

            Mimo wszystko to i tak lepsze rozwiązanie niż wyłączenie gry na amen.

    2. Borys

      Gorąco polecam nowelę pt. „Cykl życia oprogramowania” („The Lifecycle of Software Objects”) Teda Chianga. Autor poruszył tam między innymi temat wyłączania cyfrowych światów. Tekst dostępny jest legalnie i za darmo online.

      Odpowiedz
  5. Olaf Szewczyk Autor tekstu

    @Zuhar
    Internet nie jest miejscem na przyjaźnie. W Internecie jesteś tylko „nickiem”, czasem „awatarem”. Istniejesz, gdy ktoś postanowi odpalić przeglądarkę, czy innego klienta, potem już nie. Masz tę samą wartość co hamburger – po posiłku o nim zapominasz. Dlatego ważne jest pielęgnowanie więzi z ludźmi, a nie ich internetowymi „reprezentacjami”.

    @Pita
    Nie byli przyjaciółmi. „Expili” razem, a czatowanie poza grą było za mało ekscytujące – bo oderwane od jej kontekstu. Widziałem coś podobnego w relacjach przy innej padającej grze na bazie znajomego. On i jego”e-przyjaciele” nigdy potem nie zamienili ze sobą słowa.

    Nie musi tak być. Grałem kiedyś w „World of Warcraft”. Członkowie mojej gildii zżyli się ze sobą tak, że co jakiś czas organizowali zloty. Przyjeżdżali ludzie z całej Polski, czasami także z zagranicy. W czasie gry – a zdarzało się, że i bez logowania na serwerze – rozmawiano przez komunikatory głosowe typu TeamSpeak lub Ventrillo. Chyba najmniej o grze. Była typowa paplanina o rzyci Maryny, ale i rozmowy na osobiste tematy (ja, przyznaję, byłem raczej milczkiem – ale lubiłem słuchać, być z nimi „w tym samym pokoju”). Nawiązywały się bliższe lub luźniejsze relacje, ludzie nawzajem coś dla siebie znaczyli. Już po opuszczeniu „WoW” paczka najbardziej zżytych osób nadal trzymała się razem. Pisali na zamkniętym forum, które chyba działa do dziś. Nie wiem, bo robiąc sobie odwyk od MMORPG-ów celowo się odsunąłem.

    To było fajne. Do dziś ciepło myślę o tych ludziach. Niektórych naprawdę bardzo polubiłem i żałowałem, że mieszkają gdzieś daleko lub są tak pogrążeni innymi sprawami, że nie ma szansy, by zbliżyć się do siebie w tak zwanym realu.

    Jason trafił na gnojków.

    Odpowiedz
    1. Jakub Gwóźdź

      „Jason trafił na gnojków.”

      Olafie, jesteś niesprawiedliwy. Też miałem w WoWie kolegę dotkniętego ciężkimi przypadłościami, chociaż pewnie nie aż tak ciężkimi – spędzał jednak życie przed komputerem w grach, z braku możliwości „pójdę se pokopać piłkę”. Rajdowaliśmy przez kilka lat wieczór w wieczór 5 do 7 dni w tygodniu po ok 3h dziennie, siedzieliśmy razem na forum, ventrilo itd. On spędzał w grze dużo więcej czasu, bo w zasadzie od rana do wieczora pomnażał wirtualny majątek spekulując na action house na Shadowsongu.
      Ale:
      a) w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Mi WoW się znudził i poszedłem grać w Left4Dead, jemu się znudził i poszedł grać w Eve. Od czasu do czasu zagadywałem go potem jeszcze na Skype, ale nie było jakoś chęci na utrzymywanie kontaktów, bo po prostu nasze zainteresowania się rozmijały.
      b) nawet gdybyśmy ten kontakt utrzymali i nawet gdybym wiedział, co u niego słychać – przecież wcale nie wiem, czy on życzyłby sobie, aby ktoś rozwodził się nad nim w internecie w taki sposób.

      Czy w związku z tym można powiedzieć, że trafił na gnojka?

      Odpowiedz
    2. Charon

      No właśnie – czy któryś z nich dziś o Tobie pamięta? Szuka z Tobą kontaktu? Pewnie nie, bo przecież „każdy jest teraz zabiegany”. I to wcale nie oznacza, że jest gnojkiem.

      Na całą sprawę patrzysz przez pryzmat dramatu Jasona, o którym jedyne co wiadomo, to że był chory. No i miał taki, a nie inny nickname. I to wszystko. To jest naprawdę proste – znika gra, znika nickname, znika ślad.

      Odpowiedz
  6. Olaf Szewczyk Autor tekstu

    @kmh
    Ja na to patrzę z jeszcze innej strony. Cyfrowe światy nakładają na swoich twórców bardzo specyficzną, nie znaną innym producentom gier odpowiedzialność. Za wirtualne życia, jakie ludzie sobie w nich układają. Za każdy razem gdy słyszę, że firma X wyłączyła grę Y myślę sobie, że co im szkodziło uwolnić ten świat i przekazać zamieszkującej go społeczności na zasadach opensource?

    Chciałbym kiedyś wrócić do świata „World of Warcraft” z pierwszych jego lat, zanim zniszczył go kataklizm i nic już nie było takie samo. Znów przejść się słynną drogą przez The Barrens, przelecieć gryfem nad Deadwind Pass, zrobić na swoim śnieżnym koźle (mój pierwszy epic mount!) parę kółek po Ironforge. Nostalgia. Tak wiele wspomnień. Żałuję, że tak szybko to wszystko przemija.

    Odpowiedz
  7. Olaf Szewczyk Autor tekstu

    @Jakub
    „Jason trafił na gnojków.”
    Olafie, jesteś niesprawiedliwy.

    Nie. To nie są porównywalne sytuacje. Każda osoba w zaawansowanej fazie dystrofii mięśniowej Duchenne’a to osoba, która na naszych oczach umiera. Tak przynajmniej powinniśmy ją traktować, gotowi, że jutro już jej może nie być. To nie jest jakaś wiedza ezoteryczna, powinno to być jasne także dla przyjaciół (?) Jasona Rowe’a. Wnosząc jednak po braku jakichkolwiek śladów w sieci, guzik ich to wszystko obchodziło.

    Mocno mnie ta sprawa poruszyła, nie tylko z powodu osobistego dramatu Jasona. Jestem chyba/staram się być dość pryncypialny w kwestiach przyjaźni i koleżeństwa, a co za tym idzie, w kwestii nierozerwalnie związanej z nimi, elementarnej wartości w relacjach międzyludzkich – lojalności. Sprawa Jasona Rowe’a to drastyczny przypadek złamania lojalności człowieka wobec drugiego, upośledzonego człowieka jako istoty słabszej, w pełni zależnej od innych. Na to się nakłada złamanie lojalności kumpli wobec kumpla, i to w chwili, gdy najbardziej jej potrzebował. I to jest głęboko żałosne, Jakubie. Głęboko zasmucające.

    Odpowiedz
    1. Antares

      I tu pojawia się temat „pirackich” serwerów, o których wspomniał KMH. Na nich wciąż rządzi Król Lisz i panuje dawny klimat. Chociaż ostatnimi czasy znowu pogrywam w „WoW-a” i płacę abonament, mimo to potrafię czasem zajrzeć na taki „prywatny” serwer, powspominać, poczuć nostalgię. To w sumie dobry temat na artykuł (jak silnie nostalgia wpływa na przyjemność z gry) ale za posługiwanie się takim przykładem zostałbym nawyzywany od złodziei, więc sobie go darowałem ;)

      Odpowiedz
  8. Quidmor

    Kurczę, smutne. Coś w tym jednak jest, w grze nie zwracamy uwagi, że po drugiej stronie ekranu siedzi inny człowiek. Te relacje międzyludzkie się spłycają do napisania ,,good job” czy czegoś w tym stylu.

    Odpowiedz
  9. R

    Brakuje tu jednak komentarza jakieś osoby która znała Jasona w grze. To, że Google nie zna dalszego ciągu tej historii to nie oznacza, że został zapomniany czy opuszczony.

    Odpowiedz
    1. Jakub Gwóźdź

      dokładnie tak – nie wiemy, czy nie utrzymywali kontaktu na zamkniętym forum, czatach, skypie; nie wiemy też, czy nie utrzymywali w realu.

      to, że czegoś nie ma w googlu nie oznacza, że to nie istniało.

      Odpowiedz
  10. anonim

    Proponowalbym skontaktowac sie z hrabstwem Humble w Teksasie – zapewne nie podadza adresu ale jest szansa, ze powiedza czy taka osoba zamieszkuje w obrebie, ewentualnie ze zmarla. To juz jakis trop.
    Pozdrawiam

    Odpowiedz
  11. Andrzej

    G…o prawda,
    Sam grałem w WoW’a przez 3 lata w polskiej gildii semi-hardcore, ale dbaliśmy również o stronę socjalną, mieliśmy wspólny wypad do znajomych do UK na parę dni. Również spotkania w Polsce. Jeżeli Oficerowie nie robią nic w kierunku social to fakt zostaniesz hamburgerem.

    Odpowiedz
  12. Pingback: Internet, Papier, Nożyce #8 [10 lutego 2013] - Niezgrani.pl - o grach od innej strony.

  13. creagen

    Odgrzebuję stary temat ale ciężko nie potępić tekstu, gdzie się żegna żywą osobę. W pierwszych wynikach google pojawia się profil Jasona Rowe, porównując ze starym artykułem Alter Ego wszystkie dane się zgadzają. Brak rzetelności i łzawe teksty autora niestety są niesmaczne. Dla mniej wnikliwych polecam: https://www.facebook.com/Jason.P.Rowe , jeśli serce dalej boli można z Jasonem się skontaktować.

    Odpowiedz

Skomentuj anonim Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *