Przegrywamy: wygrywamy

cartlogoMiałem pisać o czymś innym – ale wstałem rano, zajrzałem do Internetu, żeby zobaczyć, co słychać na IGF-ie, i okazało się, że słychać coś, czego nie podejrzewałem w najbardziej wybujałych snach (chociaż po cichutku nie traciłem nadziei) – bank rozbiła ta gra, o której nikt przedtem nie słyszał. A więc nie „FTL” czy „Hotline Miami”, na które wszyscy pewnie po cichu stawiali. Nagrody Seumasa McNally’ego  (Grand Prix),  Nuovo (za innowacyjność) oraz nagroda za narrację trafiły w ręce twórcy „Cart Life” – Richarda Hofmeiera. I bardzo, bardzo, bardzo dobrze. Dlaczego?

1. Historia „Cart Life” świetnie pokazuje, jaki wielki problem mamy dzisiaj z wyłuskiwaniem świetnych tytułów z multum gier, które powstają. Po części oczywiście dlatego, że jest ich takie multum. A po części, niestety, dlatego, że na niektóre części tego multum pozostajemy zupełnie ślepi, bo z definicji nie zasługują na uwagę. „Cart Life”, najważniejsza gra niezależna roku 2012, ukazała się… w maju roku 2011. Problem w tym, że ukazała się w niszy – była grą stworzoną na silniku AGS, który powinno się traktować poważnie (powstały w nim m. in. „Gemini Rue” i „Primordia”), ale, w związku z tym, że większość powstających w nim gier to freeware, mało kto się nim przejmuje, wrzucając go do szufladki podpisanej „amatorszczyzna”. Na szersze wody gra wypłynęła w styczniu 2012, kiedy napisał o niej Adam Smith na Rock Paper Shotgun. Wtedy zacząłem w nią grać i okazało się, że to fascynująca sprawa. Tu pora, żebym uderzył się i we własne piersi – zamiar napisania o „Cart Life” zgłaszałem na Jawnych niecały rok temu, ale w końcu aż dotąd tego nie zrobiłem.

cartulica

Świat „Cart Life” piękny nie jest – podobnie, jak życie bohaterów.

Kiedy ogłoszono nominacje do nagród IGF, pojawienie się wśród nich „Cart Life” wywołało pewną konsternację. Co to jest? Skąd to się wzięło? Czemu taki dziwoląg? Czemu taka brzydka grafika? A prawdziwe pytanie brzmi: Czemu ludzie piszący o grach – i sami gracze – tak mało w tym momencie wiedzieli o „Cart Life”?

Tryumf „Cart Life” jest w pewnym sensie naszą klęską, brutalnym prztyczkiem w nos, pokazaniem, że w rzeczywistości alternatywnej żyją nie ci, co w „Cart Life” grali i o nim pisali, tylko ci, którzy tego nie robili, którzy pochylenie się nad takim szpetnym „indykiem” uznawaliby za zbytek łaski. I bardzo dobrze się stało.

2. „Cart Life” to tytuł, który doskonale utożsamia etos gier niezależnych. Myślałem, że temu etosowi dawno się już zmarło. Wciąż myślę, że obserwujemy jego ostatnie podrygi. Ale „Cart Life” to tytuł stworzony w 90% przez jednego człowieka na darmowym, staroświeckim silniku, sprzedawany chałupniczo przez Internet (dopóki nie trafił na Steama). Żeby było weselej, gra opowiada o takim właśnie modelu działania – o ludziach, którzy próbują zarobić na życie ciężką pracą, w świecie niewielkich sum i dużego wysiłku. Bez machiny reklamowej, bez komercyjnego połysku. „Cart Life” to gra arcyniezależna, niezależna nawet od głównego nurtu gier niezależnych.

Kiedy ostatnio graliście takim bohaterem?

Kiedy ostatnio graliście takim bohaterem?

3. „Cart Life” to wreszcie gra świetnie opowiadająca o rzeczach bardzo ważnych. Gdybym miał ją przyporządkować gatunkowo, najbliżej byłoby jej do symulacji ekonomicznych (pożenionych z przygodówką). Tyle że o ile w różnej maści Tycoonach obracamy milionami dolarów, zmieniając obraz świata, w „Cart Life” próbujemy rozpaczliwie związać koniec z końcem, a każde przedsięwzięcie biznesowe to przede wszystkim głęboko ludzka historia. Weźmy pierwszą z brzegu – Andrus Poder, emigrant z Ukrainy, który próbuje zarobić na życie sprzedając gazety. Poznajemy jego życie ze wszystkimi szczegółami – widzimy, jak myje zęby, chodzi po zakupy, dokarmia kota, którego ukrywa przed właścicielem motelu w którym mieszka. Śniadanie – bajgle kupione u ulicznego sprzedawcy. Za każdym razem pytanie – na ile nas stać? Kupmy na razie te najtańsze. Smutne to śniadanie, smutne to życie. Potem – rozpakowywanie gazet. Żmudne ich składanie na stosiki (uwaga, można podrzeć!) – jedna po drugiej, jedna po drugiej. Sprzedawanie klientom (i okrutna minigierka z obliczaniem reszty). Ale z czasem się przyzwyczajamy. Zaczynamy zagadywać klientów. Najpierw o niczym, potem o pogodzie, potem o życiu. I szare życie staje się w końcu trochę znośniejsze. Byle pamiętać o kocie. I byle starczyło na papierosy. W smutnym życiu Andrusa też jest sens.

Bohaterów (a jest ich kilkoro) zawsze zostawiamy na progu nowego życia – kiedy już się ustatkowali. Kiedy Andrusa stać już na wynajęcie mieszkania. Kiedy młoda rozwódka Melanie udowodni sobie i innym, że umie prowadzić własny interes i jednocześnie zajmować się córką (żegnamy ją w momencie, kiedy wchodzi na rozprawę o przyznanie prawa do opieki). Kiedy za bardzo doświadczony życiem Vinny i jego wózek z bajglami stają się stałym elementem ulic Georgetown – może wreszcie pozostanie w jednym miejscu na stałe?

cartkot

Małe zwycięstwa, małe przyjaźnie. Andrus i jego kot.

„Cart Life” opowiada o małych zwycięstwach ludzi, o których w grach wideo się prawie nigdy nie opowiada. Okazuje się, że związanie końca z końcem i poradzenie sobie z przytłaczającą monotonią życia bywa dużo trudniejsze od uratowania świata przed taką czy inną zagładą. O tym wszystkim Hofmeier mówi pięknym, oszczędnym językiem – stylistyka, dla której określenie „retro” to o wiele za mało (nie dość, że kolosalne piksele, to jeszcze czarno-biały obraz), prosta i monotonna mechanika gry. Może właśnie dlatego „Cart Life” jest tak poruszające – opowiada o ludziach odrzuconych środkami, które z kolei bardzo często odrzuca świat gier i graczy.

/Muzyka w „Cart Life” to poezja dla miłośników gier retro/

4. Zwycięstwo „Cart Life” w IGF wydaje mi się równie ważne, jak niespodziewane tryumfy „Journey” – pokazuje, jak szeroki jest świat gier wideo i jak dużo jest tytułów oraz konwencji, których długo, długo nikt nie bierze poważnie, a potem wszystkim trochę wstyd. Szukamy obywatelów Kane’ów, pomstujemy na rzekomą infantylność „branży gier” (co by to nie było), płaczemy nad tym, że w grach za mało prawdziwych emocji, a potem okazuje się, że w dużej mierze dlatego, że byliśmy zbyt zajęci biadoleniem, żeby zauważyć „Cart Life” i jemu podobnych (np. takich, jak opisywana ostatnio przez Aleksandra gra „Papers, Please”). Niepozornych, oszczędnych, niedopiętych na ostatni guzik, a wspaniałych. To między nimi, a nie między „Heavy Rainem” a „Bioshockami”, toczy się prawdziwa gra o przyszłość gier.

Mamy wspaniały rok – najpierw „Journey”, teraz „Cart Life”… Widać, że coś się bardzo zmieniło nie tyle w grach (bo perełki są wśród nich od zawsze), co w myśleniu o nich.

GRAĆ! Jeśli kto się boi inwestować, to na stronie gry do ściągnięcia również darmowa wersja, pozwalająca zagrać dwiema z trzech postaci.

Myjcie ząbki!!!

Myjcie ząbki!!!

 

PS. Moim podstawowym problemem na samym początku było pytanie, gdzie się żywić. Oto odpowiedź samego Hofmeiera na forum Cart Life Basilica (gdzie polecam szukać otuchy). Warto tam zaglądać, bo w grze jeszcze sporo rzeczy nieoczywistych (np. czemu można się żywić batonikami, a bułkami do hot dogów już nie?; na szczęście z wersji na wersję jest coraz lepiej)

10 odpowiedzi do “Przegrywamy: wygrywamy

      1. Bartłomiej Nagórski

        Nie, no co Ty. Co najwyżej z melancholią wzdycham „kiedy ja w to zagram?” i idę dalej. Być może do NieRa nie dam rady się przymusić, Mother 3 też poczeka na zaś, natmiast na pewno Hotline Miami na Vicie będę katował. Na razie wszelakoż – też zresztą polecana przez Ciebie – Persona 4 (w wersji Golden), potem Guacamelee! a w międzyczasie Mass Effect 3 (PS+).

        Odpowiedz
    1. Aśka

      Hehe, niemal to samo pomyślałam. „Wreszcie gra o mnie i mnóstwie innych szczęśliwych mieszkańców zielonej wyspy”. Tyle że w wersji bliższej realiom polskim musiałaby się zaczynać od zerowych funduszy.

      Odpowiedz

Skomentuj Aśka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *