Commodore 64, czyli jak przestałem grać w The Last of Us i pokochałem głowicę

pixel_heaven_2013

Pixel Heaven, foto: Niezgrani.pl

Każdy mężczyzna musi się przygotować, że kiedyś nadejdzie kryzys wieku średniego. Ma on najróżniejsze oblicza. Jedni kupują motocykl, drudzy robią tatuaż skorpiona na plecach, a jeszcze inni rozwodzą się i porzucają dzieci, aby zacząć spotykać się z osiemnastolatkami. U mnie wyglądało to jeszcze inaczej.

Podczas pobytu na Pixel Heaven wiele razy przechadzałem się wzdłuż szpaleru rozłożonych, starych komputerów. Nic nie macałem, w nic nie grałem, ale co napatrzyłem się, to moje. I coś we mnie pękło. Coś zaczęło coraz bardziej intensywnie podpowiadać, że miło byłoby mieć taki stary komputer w domu. Odzyskać swoje dwa skarby: Atari 65XE oraz Amigę, a przede wszystkim wreszcie nadrobić Commodore 64 i ZX Spectrum, które zawsze tylko majaczyły na horyzoncie mojego dzieciństwa. Nowoczesne i superwygodne emulatory znudziły mi się zupełnie, zapragnąłem pełnego cofnięcia się do tamtych czasów.

Commodore 64 u bram

Po Pixel Heaven zaczęło się gorączkowe poszukiwanie dobrego zestawu na Allegro. Ostatecznie padło na Commodore 64C, z kartridżem Blackbox 3, z dwoma joystickami Quickshot QS-131, magnetofonem Commodore 1530 i zestawem kilkunastu kaset sprzed ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Akurat piękny komplet, aby od razu rzucić się w odmęty dawnych dziejów. Niestety, jak czas pokazał, zestaw nie był aż tak piękny, a cytat w aukcji „100% sprawny” pochodził z cyklu Bajek z mchu i paproci.

Ale nie wyprzedzajmy faktów. Na przybycie kuriera czekałem przebierając nogami, jakby to było co najmniej PlayStation 4. W końcu w czwartek wieczorem Commodore 64 szczęśliwie przekroczył próg mojego domu.

zestaw

Regulacja głowicy, jak to łatwo powiedzieć

Zanim Commodore 64 pojawił się w domu, przeczytałem i obejrzałem co tylko się dało o jego używaniu. Jednym z ciekawszych niuansów jest zabawa z regulacją nachylenia głowicy w magnetofonie, aby uruchomić gry zapisane w systemie Turbo (praktycznie wszystkie, jakie były w ówczesnym obrocie w Polsce). Jak to pierwszy raz zobaczyłem, to wybuchnąłem śmiechem, ale jednocześnie potarłem ręce z podniecenia – właśnie taką siermiężność chciałem poczuć.

Pomimo rad, instrukcji i filmików na początku nie wykazałem się nadmiarem inteligencji. Nie mogłem zupełnie zaskoczyć, jak to dokładnie się robi. Czy trzeba trzymać śrubokręt pod kątem czy prosto, jakiego rodzaju gwint ma śrubka, a tym samym jakiego najlepiej użyć śrubokrętu. Generalnie macanie i szukanie na ślepo szło mi niezwykle topornie. Ostatecznie niechcący odkręciłem śrubkę zupełnie, zluzowała się i mrugając na pożegnanie metalem, wpadła do samego wnętrza magnetofonu. Wpadła… i całe szczęście!

headfit

Całe szczęście? Dokładnie. Zmusiło mnie to do rozkręcania magnetofonu, a tam wszystko sobie obejrzałem. Jak działa śrubka, gdzie dokładnie się znajduje, w które dokładnie miejsce ustawia się po przesunięciu mechanizmu na skutek naciśnięcia Play. Po tej obserwacji dostrajanie głowicy stało się przyjemnością, a doprowadzenie jej do idealnego punktu G zaczęło zajmować mi – nie chwaląc się – około dwóch, trzech sekund. Pojawiła się pierwsza satysfakcja i frajda.

Magnetofon, czyli narodziny feniksa z popiołów

Ustawienie głowicy ustawieniem głowicy, ale niestety pierwszego wieczora i tak było daleko do euforii. Z kilkudziesięciu prób wgrania różnych gier uruchomiła mi się poprawnie tylko jedna. Poza tym spadła na mnie lawina napisów Load Error. Czyli nowe wyzwanie? A jakże. Zrobiłem rozpoznanie tematu na forach i znawcy precyzyjnie zdiagnozowali, że problemem jest magnetofon i przede mną zadanie przywrócenia mu sił witalnych.

Zgodnie ze zdobytymi informacjami, niczym w klasycznej przygodówce point & click, zacząłem poszerzać ekwipunek o pozornie niepotrzebne śmieci. Zdobyłem paski klinowe, gładkie szmatki, pędzelki i spirytus. Jako że na akcje „Użyj spirytus” moja postać reagowała jednoznacznym „Nie zrobię tego”, pozostało mi tylko rozebrać magnetofon. Umyłem pod prysznicem całą plastikową obudowę, pędzelkiem przetarłem z kurzu elektronikę i mechanikę, spirytusem wyczyściłem ruchome części oraz głowicę, wreszcie wymieniłem klinowe paski na nowe.

1530_magnetofon

Po złożeniu magnetofon przeszedł metamorfozę ze starca w młodzika. Niczym źrebak zaczął szybko brykać to w jedną, to w drugą stronę, przestał się samoistnie zatrzymywać, a zgodnie z wszelkimi zasadami poprawnego funkcjonowania automatycznie ruszał po wgraniu nagłówka gry. Co najważniejsze, proporcje się odwróciły – teraz 95% pozycji z kaset wgrywało się bez najmniejszych problemów (pozostałe 5% to rzeczy popsute na amen). Ogromna satysfakcja ogarnęła moje skołatane kryzysem wieku średniego serce.

Obraz – dobry, lepszy, najlepszy

Nie odkryję tutaj Ameryki jak powiem, że większość gier na Commodore 64 to dość prymitywna oprawa graficzna, w której tylko sporadycznie napotykamy styl godny współczesnego retro. Zresztą, tak na marginesie, zjawisko retro to jedno z większych matactw w historii gier, gdzie współczesne produkcje odwołują się do ośmiobitowych korzeni. W rzeczywistości wcale nie tak wiele mają z nimi wspólnego, czarując nas wspaniałą kolorystyką i ciekawymi efektami, a pikselami mamiąc dla niepoznaki. Spiesząc się jednak przed gwałtownie kończącym się akapitem, wyjaśnię, że nie posiadając telewizora CRT, chciałem wycisnąć ile tylko da się z LCD w kwestii jakości obrazu. A jak się okazało, da się wyciągnąć całkiem sporo.

Wraz z zakupionym zestawem dostałem kabel Euro – DIN8, czyli już coś lepszego niż standardowe złącze antenowe RF, które w dawnych czasach powszechnie było wykorzystywane. Jednak pomimo tego kabla obraz wciąż pozostawiał wiele do życzenia. W Internecie udało mi się zdobyć schemat idealnej konstrukcji, dzięki której była szansa wyciśnięcia na LCD najlepszej możliwej jakości. Diabeł tkwił w szczegółach, a mianowicie w oporniku i dobrym połączeniu przewodów. Rozebrałem swój kabel, aby sprawdzić, jaką metodą został wykonany i aż złapałem się za głowę. Jak się okazało, wykonał go jeszcze większy lajkonik ode mnie (a myślałem, że tacy nie porywają się za robienie kabli) i stanąłem twarzą w twarz z rodzeństwem „Pomieszanie z Poplątaniem”. Cud, że to w ogóle działało i nie uszkodziło mi telewizora albo mikrokomputera.

c64-scart-diagram

Posiłkując się pomocą ojca elektronika, poprawiłem istniejący kabel, obraz się poprawił i już był satysfakcjonujący. Osiągnąłem etap – „lepszy”. Jednocześnie zakupiłem końcówki oraz opornik, aby zrobić nowy kabel – etap „najlepszy”. Niestety, tutaj póki co efekty nie są zadowalające. Albo problemem jest sam telewizor, albo trzeba kabel jeszcze poprawić i odczepić resztą przewodów w Euro (niepotrzebnych), które zakłócają. Ewentualnie wchodzi w grę pofatygowanie się po telewizor CRT, który leży u ciotki w piwnicy, ale to rozwiązanie sprawy wydaje mi się zbyt prostackie.

Wielka draka wokół joysticków

Jak na początku wspominałem, w zestawie znalazły się dwa klasyczne i popularne swego czasu joysticki Quickshot QS-131. Niestety, za ich popularnością stała cena, a nie jakość. Nie dość, że miały niewygodny układ przycisków Fire – co w ośmiobitowcach jest arcyistotne, bo niemiłosiernie je wykorzystujemy, męcząc palce – to jeszcze miały gałki oparte o system gumek, rozwiązanie zawodne i mało precyzyjne, przez co postacie w grach i same joysticki miały krótki żywot.

Gdy patrzyłem na tych dwóch zawodników trzeciej ligi, zamarzył mi się lepszy, na przykład taki Competition Pro. Prosta, ale solidna i wygodna konstrukcja. Fajery możemy bezboleśnie bombardować drugą ręką, a gałka oparta jest na precyzyjnych i trwałych mikrostykach (i ten typowy dźwięk – niczym przy Diablo – Click, Click, Click). Na spełnienie marzeń nie trzeba było czekać, bo akurat w tej samej chwili pojawił się ktoś, kto wyprzedawał domową kolekcję. Tak na aukcji wylądował Competition Pro (albo jego podróba, bo nie posiada żadnych napisów na obudowie) i za 35 złotych cieszyłem się jak młody pelikan na widok ławicy ryb. Co więcej, dzikie farty występowały gromadnie niczym antylopy przy wodopoju, bo osoba sprzedająca joystick mieszkała kilkaset metrów od mojego domu, co przy rozpiętości Warszawy jest jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności. Tak właśnie Competition Pro wpadł w moje ręce i stał się moim pierwszoligowym joystickiem.

competitionpro

Nie mogłem jednak tak brutalnie porzucić rezerwowych Quickshotów. Zaproponowałem im weekend w SPA na koszt firmy. Otworzyłem je, gruntownie umyłem plastik, nałożyłem nowy smar na główne sprężyny, skleiłem połamaną plastikową część oraz gumki (tu bardziej profilaktycznie, bo raczej niewiele to da). Trzeba przyznać, że nie oczekiwałem cudów, ale od razu było widać, że kuracja znacząco im pomogła.

Wielka głębia kaset

Wszystkie moje weekendowe ekscesy żona początkowo ignorowała, następnie patrzyła z zaniepokojeniem, aż wreszcie palcem wskazującym zaczęła zakreślać charakterystyczne kółka wokół swojej skroni (zamiast się cieszyć, że nie uganiam się za osiemnastkami!). Na szczęście wiernego sojusznika znalazłem w sześcioletniej córce. W pierwotnym zestawie było kilkanaście kaset zapełnionych grami. Jak przystało na toporność całego zestawu, 80% opisów nie zgadzało się w żaden sposób z zawartością kasety. Z tej wady zrobiliśmy istotną zaletę. Mianowicie wcieliliśmy się z córką w szesnastowiecznych odkrywców mórz i oceanów, i zaczęliśmy eksplorować nieznane obszary magnetycznych nośników informacji. Krótko mówiąc, nigdy nie wiemy, co takiego wgra się na C-64. Frajda z niespodzianki jest niesamowita. Pracowicie notujemy sobie numery początkowych obrotów, chwilę gramy w każdą napotkaną pozycję i próbujemy następnej. Mówię bez cienia wątpliwości – zabawę mamy na całego.

kaseta1

Kończąc wywnętrzanie się o weekendowym amoku, dodam jeszcze, że sam komputer również gruntownie wymyłem, odkurzyłem i sprawdziłem od wewnątrz. W tym tygodniu przyjdzie nieco nowocześniejsza zabawka – SD2IEC, czyli urządzonko do C-64 udające stacje dyskietek, ale czytające karty SD. Na tym prace wokół Commodore prawdopodobnie finiszuję – pozostanie już sama przyjemność z korzystania.

To jednak nie koniec. W obserwowanych aukcjach bacznie śledzę kolejne komputery. Jak widać, jest to tylko początek fascynującej przygody z wehikułem czasu. Liczę, że czeka mnie jeszcze trochę niezapomnianych wrażeń i zaciętej, ale zwycięskiej walki z techniką lat 80/90. Innym zagrożonym kryzysem wieku średniego polecam też to hobby. Mniej niebezpieczne niż motocykl, mniej bolesne niż tatuaż i zdecydowanie mniej żałosne niż porzucenie rodziny i bieganie za spódniczkami, które właśnie kończą liceum.

23 odpowiedzi do “Commodore 64, czyli jak przestałem grać w The Last of Us i pokochałem głowicę

  1. Bartłomiej Nagórski

    Podziwiam samozaparcie, ja nie znoszę takiego gmerania w bebechach, jakby mnie to bawiło, to zostałbym majsterkowiczem. Za to efekt – godny pozazdroszczenia. Moje ZX Spectrum+ niestety nie nadaje się do użytku, nie mam umiejętności by je naprawić, a płacić za to większych pieniędzy nie zamierzam. Stąd też pozostaje mi granie na emulatorach na PSP: Spektruś, Atarynka, Komoda i Amsztrad w jednym małym pakiecie.

    Odpowiedz
    1. Marek Pańczyk Autor tekstu

      Majsterkowanie – tu się nie zgodzę, to tylko wymówka. Ze mnie majsterkowicz jak z koziej… no wiadomo co. Ówczesny sprzęt jest fajny, bo jest dość prymitywny w swojej architekturze. Obok elektroniki często mnóstwo mechaniki, a tą zawsze łatwo naprawić, wymienić, zrozumieć działanie. Większość sprzętu musiała też być na tyle prosta w budowie, aby niewykształceni pracownicy azjatyckich fabryk mogli złożyć ją ręcznie w jak najkrótszym czasie, bez użycia specjalistycznych maszyn. Stąd jak otworzy się C-64 czy magnetofon to aż zaskakuje jakie to proste w działaniu. Dodatkowo zainteresowanie tym sprzętem jest całkiem spore, tak więc znajdziemy mnóstwo aktywnych ludzi na dedykowanych forach (również polskojęzycznych), artykułów, samouczków na YT, rysunków, schematów. Kopalnia wiedzy. Przy twoim ZX Spectrum, jeżeli kompletnie nic się nie dzieje, to od razu strzelam, że zasilacz do wymiany i może będzie chodzić jak ulał. :)

      Czas, pieniądze – a tu się oczywiście zgadzam. Do współczesnych, super wygodnych emulatorów nie ma to żadnego startu. Kasy wiele się nie wydaje, ale na pewno trochę trzeba, na kable albo na elementy dla kabli, na różne pierdoły. Ale frajda jest, jak ze sklejania modeli (choć u mnie nawet większa, bo do modeli nigdy nie miałem smykałki i klej mi brzydko zostawał na elementach ;) )

      Odpowiedz
  2. mrrruczit

    Ustawianie głowicy w dwie sekundy? Z tego co pamiętam to zajmowało to o wiele dłużej, może faktycznie trzeba było wyczyścić magnetofon…
    Ciekawe czy mam jeszcze w komórce Atarynkę…

    Odpowiedz
    1. Marek Pańczyk Autor tekstu

      Poważnie. Jak już magnetofon zostanie odświeżony to jest to moment. Dla jednej kasety ustawisz idealny „tor”, to dla następnych wystarczy tylko mała korekcja, nie kręci się śrubką zwykle od sasa do lasa. Trochę wprawy i idzie jak z płatka.

      Odpowiedz
  3. Surin

    Podziwiam i gratuluję. Przy okazji – ogłoszenie o silnym zabarwieniu sentymentalnym. Jestem otwarty na propozycję sprzedaży „Pegasusa”, tzn. tego legendarnego modelu z lat 90. – nic współczesnego, nic klonującego wygląd NES’a lub Playstation2 (takich jest sporo obecnie na portalach aukcyjnych). Jakimś dziwnym zrządzeniem losu wyparował mi mój egzemplarz, wraz z potężnym zestawem kartridżów…

    Odpowiedz
    1. Bartłomiej Nagórski

      Once you see it you can’t unsee it!

      Bohaterski komandos
      Lis poluje na wroga
      Balansowanie na linie

      albo

      Atakujesz lecące meteoryty
      Bombardujesz flotę nieprzyjaciela
      Patrolowiec w walce

      Piękna, współczesna poezja!

      Odpowiedz
  4. Paweł Schreiber

    Marku, tekst wspaniały! Nie myślałem, że o grzebaniu w bebechach magnetofonu C64 mógłbym czytać z zapartym tchem (na Amstradzie CPC6128 się wychowałem i brak stacji dysków zawsze miał dla mnie pewien odcień masochizmu).

    Odpowiedz
    1. Marek Pańczyk Autor tekstu

      Dzięki. Magnetofon przy Atari to faktycznie było piekło, a stacja dysków jawiła się jak przejście z epoki kamiennej do rewolucji przemysłowej. Turbo przy Atari pojawiło się dość późno. Za tym nie tęsknie i jak będę bawił się w małe Atari to od razu z SIO2SD (czytnik kart SD dla Atari). Natomiast przy C-64 nie jest to już takie straszne. 30 obrotów (w stosunku do 100, 200 czy nawet 300 przy Atari) to małe piwo.

      Odpowiedz
  5. Don Simon

    Lepiej przyznaj, ze nie umiesz 18-tek poderwac i Ci tylko jakies stare magetofony zostaly 8).

    No i bys wiecej o samych grach napisal, bo poki co czuc nagrzanie na nowa zabawke, ktore szybko spowszednieje w obliczu miernoty gier…

    Co innego produkcje z Amigi albo NESa – tam moze byc jeszcze sporo miodu.

    Odpowiedz
    1. Marek Pańczyk Autor tekstu

      Szymon, dzień bez wbicia szpili to dzień stracony, co? :) Co do Amigi to poluję na nią, tak więc kiedyś też odzyskam mój ulubiony komputer. Ostatnio był ciekawy zestaw, wszystko co można sobie wyobrazić – twardy dysk, czytnik kart, Amiga 1200, nagrywarka płyt etc. etc. Niestety byli więksi maniacy ode mnie i płacili jak za zboże. :)

      Co do samych gier na C-64. Głównie bawiłem się w odświeżanie zestawu i eksplorację kaset, z co najwyżej którymi, szybkimi sesjami na granie. Większa zabawa dopiero przede mną. Dłużej pograłem tylko w niestarzejącego się Ricka Dangerousa I i II oraz Cybernoid. Poza tym żona – o dziwo – wczoraj mnie lekko poturbowała w International Karate + (niestety trzeci gracz jako bot nieatakujący kobiet i losowe walenie w przyciski przynosiło spore efekty).

      Odpowiedz
  6. Ian Giedrojć

    Świetny, kapitalnie napisany tekst. Osobiście wolę jednak emulatory, bo one eliminują to, czego w epoce 8/16 bit najbardziej nienawidziłem (nośniki i wgrywanie), a poza tym, czym jest te parę kaset w porównaniu z zasobami Internetu. Wreszcie łatwo mogę zobaczyć gry, których nigdy nie mogłem znaleźć, a mam je wypalone w mózgu np. po lekturze Top Secret.

    Jeszcze podziękowania za ilustrację – okładkę kasety. Opisy trzasnęły mnie w beret – tego emulatory rzeczywiście nie zapewniają… Piraci mieli wtedy całe wielkie katalogi, które składały się z nazw i takich właśnie opisów. Ach, teraz wiem co czuł Latarnik jak mu dowieźli „Pana Tadeusza” ; )

    Odpowiedz
    1. micnow

      Emulator nie da ci tego co prawdziwy sprzęt, bez „rozmycia sprzętowego” na CRT, bez joysticka, to wszystko jest inne, balans gry szlag trafia, odczucia inne. Zdecydowanie polecam wydać 40 zł na jakiś 14 calowy CRT, teraz w erze cyfryzacji łatwo na allegro o tani, mały telewizor kineskopowy. Wrażenia są zupełnie inne.

      Odpowiedz
  7. Jaro

    Po PixelHeaven mam identyczny plan ale jestem teraz zakopany w remoncie mieszkania więc retro sprzęt musi jeszcze z 1,5 miecha poczekać ;)

    Odpowiedz
  8. sunrrrise

    Moje C64 spoczywa w szufladzie, ale wierzę, że pewnego dnia bez większych problemów zostanie wskrzeszone.

    Natomiast od pewnego czasu zastanawiam się nad zakupem marzenia wczesnej podstawówki czyli Amigi 500:) I kiedyś ją sobie kupię! Teraz, po Hotline Miami*, niestraszne mi już są piksele, nawet na 32″ TV.

    *Hotline Miami pokazało mi, że nie tylko można (dobrze) bawić się bez oglądania tych co najmniej dwu milionów pikseli naraz. Udowodniło również, że wykorzystanie GPU znajdującego się w głowie też może być bardzo przyjemne :-)

    Odpowiedz
  9. Faust

    Podziwiam za rzut na głęboką wodę czyli na magnetofon (aczkolwiek zakup np. Atarki i magnetofonu bez turbo, to dopiero byłby prawdziwy masochizm;)) – z drugiej strony gry na kasetach w wypadku C64 to w większości wypadków taka sama pasjonująca zabawa jak oglądanie „Mody na sukces” od 1300 odcinka;) – spora część gier na kasetach w PL zawierała „zafreezowany” obraz z jednym poziomem:P

    Odpowiedz
  10. WuXeS

    Gratuluję dobrego tekstu. :)

    Regulowany śrubokrętem magnetofon C64 zawsze miał dla mnie w sobie coś mistycznego – również dlatego, że reprezentantem C64 był kolega z ławki, a ja w tym czasie wyznawałem Atari XE. U kolegi kręciliśmy śrubą, a u mnie trzymaliśmy klapkę (ewentualnie dociskaliśmy PLAY, jeśli sytuacja była szczególnie trudna i dziadostwo nie chciało się wgrywać).

    Pamiętam też, że kupowane przez mamę kasety z grami – wszystkie, bez wyjątku – waliły rybą. Do dziś nie wiem dlaczego, chociaż mam hipotezę: w importowym szale I połowy lat 90. w jednym kontenerze z Chin mogły nadciągać do III RP i ryby, i kasety…

    Odpowiedz
  11. Pingback: Restauracja Spektrumny, część pierwsza | Jawne Sny

Skomentuj sunrrrise Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *