Kiedy rok temu z okładem rozpocząłem przygodę z najtrudniejszą grą gasnącej generacji konsol, nie przypuszczałem, że tyle to potrwa. Ani że będzie tak wesoło. Swoje doświadczenia związane z przygodą raportowałem na bieżąco tutaj, na Jawnych Snach. Teraz je streszczę, gdyż, co nieskończenie smutne, nie ma jeszcze przymusu czytania Orbitowskiego.
Wpierw wypada przypomnieć, że jestem idiotą i do grania w gry nadaję się mniej więcej tak, jak prosię do jazdy figurowej na łyżwach. Jestem nieuważny, niecierpliwy i na wpół ślepy – nim dostrzegę wroga, ten rozkwasi mi głowę. Nie potrafię budować postaci ani prowadzić statystyk, czary są dla mnie za trudne, więc po prostu ich nie używam. W wizji wojownika, wyrąbującego sobie drogę przy pomocy zakrwawionej pały kryje się coś majestatycznie pięknego.
Grałem w kilkutygodniowych zrywach, po których następowały długie miesiące przerwy. Od początku szło mi fatalnie, głównie dlatego, że nie wpadłem na skorzystanie z automatycznego namierzania przeciwników. Po prostu nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Odkrycie tego cudownego rozwiązania rozbudziło we mnie falę entuzjazmu, która opadła jakoś w rejonach spotkania z następnym bossem. Ale parłem naprzód, grzęzłem w trzęsawisku, trącony wahadłem spadałem w mrok, miażdżyła mnie kula, uśmiercał najsłabszy nawet szkielet. Wypowiedziałem wiele brzydkich słów i uwierzyłem w Boga tylko dlatego, żeby móc mu złorzeczyć. Aż zdarzyli mi się Ornstein i Smough, dwóch facetów rezydujących w słonecznym Anor Londo. Cóż rzec, po dwudziestu godzinach bezowocnej walki podkuliłem ogon i chlipiąc, przyleciałem tutaj, po radę. Tę uzyskałem, lecz w międzyczasie popsułem magiczną pałę na pioruny, od której zależało moje zwycięstwo. Stało się to pod wpływem środków odurzających, co jest moim jedynym usprawiedliwieniem.
Do grania wróciłem jakieś dwa tygodnie temu, po półrocznej przerwie. Moja dziewczyna zapytała mnie „czemu nie grasz w Dark Souls”, zapewne w nadziei, że chwycę za pada i przestanę gadać dyrdymały na papierosie, w kuchni. No dobrze, pomyślałem sobie, dlaczego nie gram? Więc zagrałem. Stworzyłem nową postać, wzmocniłem, zadbałem o odpowiedni zapas środków leczących i, koniec końców, ponownie stanąłem naprzeciw Ornsteina oraz Smougha. Kolejne dwadzieścia godzin z głowy. W końcu padli. Zapytacie teraz, jaką taktykę zastosowałem? W jaki sposób udało mi się odnieść największy od lat sukces w moim życiu?
Otóż, kochani moi, ja ich po prostu zamęczyłem. Byłam jak małe dziecko wyrywające muszce po skrzydełku, przypominałem natrętnego żebraka snującego się przez całe miasto za jakimś nieszczęśnikiem i jojczącego o dwa złote, byłem niby sep czekający aż wędrowiec opadnie z sił. Po prostu ganiałem z tarczą i kłułem dzidą, ginąłem i zaczynałem od nowa, podejmując mniej więcej sześć wal dziennie. Trochę to trwało. Za mój sukces odpowiada, oczywiście, statystyka. Tego pada mogłaby dostać małpa, mogliby zawiązać mi oczy albo zgasić telewizor. Jak powiadali nasi dziadowie – raz na sto lat to i kura pierdnie.
Z rozpędu uśmierciłem jeszcze wielkiego wilka, usiadłem, otworzyłem wino i powtórzyłem zmodyfikowane pytanie, zadane niedawno przez moją dziewczynę: dlaczego gram w „Dark Souls”? Czemu to sobie zrobiłem?
W wizji człowieka, który poświęca bity tydzień, co do godziny, na przejście jakiejś gry jest coś niepokojącego, coś, co nie powinno się zdarzyć. Czuję to instynktownie, niemniej postąpiłem wbrew sobie. Z reguły dziesięć godzin to aż nadto, aby się grą nacieszyć. Jeśli dodamy do tego fakt, że prawie połowa tego czasu zleciała na walkę z jakimiś dwoma frajerami, na przechodzenie jednego, króciutkiego fragmentu, robi się naprawdę dziwnie. Coś ze mną było nie tak, coś uległo zaburzeniu, uległem niezrozumiałej dla siebie namiętności.
Być może istnieją dwa (przynajmniej) rodzaje ludzi grających. Pierwszy traktuje grę jako doświadczenie, pewnego rodzaju przeżycie. Nie chodzi o przejście od początku do końca, lecz o przeżycie przygody na własnych zasadach. Gdy mnie coś nudzi, odkładam pada i wszystko jest w porządku. Wydawało mi się zawsze, że zaliczam się właśnie do tej drużyny, a tu jednak nie. Druga grupa traktuje gry jako wyzwanie, gra jest przeciwnikiem, który musi zostać pokonany, niezależnie od kosztów. Ci ludzie gryzą wargi i wrzeszczą w kafejkach internetowych. Być może to podejście, technicznie rzecz biorąc, jest właściwsze. Gra jest po to, by wygrać. Piłkarze nie kopią piłki dla zdrowia, lecz chcą wbić więcej goli niż przeciwnicy. Za zwycięstwo coś dostają, medal i kasę. A co ja dostałem? Na pierwszy rzut oka, nic.
Jeśli mój wysiłek włożony w, bezsensowne przecież, zmagania z przeciwnikami, którzy nawet nie istnieją (albo istnieją w ten sposób, co Marcus Fenix, Hank Moody i Raskolnikow) to pozostaje mi domagać się prawa do tej bezsensowności. Bezsensowność bywa sensowna. Przecież w ciągu tych ponad stu godzin coś się we mnie wydarzyło, spotkałem się z emocjami, których nie znałem wcześniej, pojawiły się jakieś myśli, które wcześniej nie były skłonne, aby mnie odwiedzić. Uważam zresztą, że człowiek nie myśli, myśli same się myślą, my jesteśmy naczyniem.
Gdyby nawet to się nie wydarzyło, odrobina bezsensowności przydaje się w życiu, stawiającym postulat sensownego działania. Moje życie musi być sensowne, gdyż jeśli nim nie pokieruję w sensowny sposób, to żadnego życia nie będzie i tyle. W tym kontekście bezsensowność zostaje skojarzona z wolnością, stanowi zacną ucieczkę od przymusu. Sensowność oznacza poddanie się okolicznościom, na przykład wymogowi pracy, odpowiedzialności za bliskich i tak dalej, bezsensowność – palenie papierosów, miłość, a także zabicie Ornsteina i Smougha – stanowi mój wolny wybór i naprawdę należy do mnie. Muszę być sensowny. Wybieram sobie oazę bezsensowności, żeby tę sensowność jakoś znieść. Moja postać nazywa się Von Moltke. Nie wiem dlaczego.
Wszystko to jest niesłychanie zawiłe i raczej bezsensowne. Ale przygoda z „Dark Souls” jest jednym z najbardziej emocjonalnych kontaktów z kulturą, jakich kiedykolwiek doświadczyłem i, w jakimś sensie, czułem się trochę jak podczas prawdziwej walki. Biłem się na pięści za młodu, więc wiem, jak to jest, rozpoznaję ten rodzaj napięcia, kiedy nie spuszczamy oka z przeciwnika i próbujemy przewidzieć jego ruch, oceniamy siły własne i jego, no a potem trzeba się pozbierać z podłogi. Zabawa przywróciła to mocne wspomnienie. I tak jak bójka, doświadczenie z „Dark Souls” było przeżyciem czysto emocjonalnym, wyzutym z wszelkiej racjonalności. Przecież nic nie wiem o tym pięknym świecie, nie mam pojęcia co tam robię i skąd wziął się mój bohater. Walczę z maszynami, a moja wędrówka, pozwolę sobie przypuszczać, jest skazana na klęskę. Moi przeciwnicy nie cierpią. Sam wydaję z siebie tylko słaby jęk.
Mam jednak wrażenie, że „Dark Souls” oferuje emocje, które już nikną, a które były niegdyś treścią naszego życia. Mam na myśli doświadczenie wojownika i podróżnika. Oba należy rozpatrywać osobno. Co tu kryć, nie jesteśmy już wojownikami, a i do odkrywania pozostało raczej niewiele? Walka oferowana przez grę nie ma nic wspólnego z prawdziwym starciem, poza uczuciem, które budzi. Zwycięstwo daje okazję do zwiedzania przepięknego, ponurego świata, gdzie nic nie jest przypadkowe. Moim zdaniem zaprzeszłość świata „Dark Souls”, jego powolny rozpad, jego niekompletność podkreśla powyższą tezę. Ufam, że twórcy tak też myśleli. Te dwa doświadczenia – wojownika i podróżnika – nie byłyby równie mocne, gdyby grze towarzyszyła fabuła, choćby tak prosta jak w „Skyrim”, gdyby świat stał się wyjaśniany.
I last but not least, jestem idiotą grającym w grę nie dla idiotów. Twórcy „Dark Souls” uczynili wszystko, by idiota został wykluczony z uczestnictwa w przygotowanej przez nich zabawie. Sam fakt wzięcia udziału w czymś, co nie jest organicznie dla mnie, w czymś, co w żaden sposób nie jest mi przeznaczone sprawia niesłychaną radość. W ten sposób oceniam rozmiar własnego idiotyzmu, niejako pozwalam sobie poznać granice własnej głupoty. Każde moje zwycięstwo to tryumf idioty nad człowiekiem rozumnym. A więc warto się starać.
Ornstein i Smough nie żyją. Idiota idzie dalej. Będę raportował.
Też byłem idiotą podczas grania w Dark Souls, na szczęście z czasem stałem się weteranem.
Nadal jednak dziwi mnie jak ja to przeszedłem. Każdą inną grę już dawno wywaliłbym z dysku, albo laptop zmieniłby się w talerz latający i wyleciał przez okno w akompaniamencie okropnych przekleństw.
A jednak polecam zagłębić się w lore Dark Souls. Na przykład obejrzeć filmy na YT na ten temat. Po przejściu gry :)
Kilka miesięcy temu przeżywałem „pustkę” związaną z brakiem nowym, świeżych, zaskakujących tytułów. Zdarzają mi się takie „stany” raz na jakiś czas. W zasadzie nie wiem dlaczego, przecież dobrych tytułów jest zatrzęsienie…
Odechciewa mi się po prostu grać. Nie widzę sensu przechodzenia kolejnej strzelanki czy zaklikiwania przeciwników „na śmierć”…
Lekarstwem na całe zło okazało się Dark Souls. Lekarstwem, a zarazem zabójczą trucizną. Z jednej strony odzyskałem wiarę w twórców, w całe piękno gamingu. Z drugiej strony, uświadomiłem sobie, że po przejściu Dark Souls nic nie będzie już takie samo. Miałem to uczucie, które miawa się w momencie ukończenia najlepszej książki czy najlepszego filmu. Radość obcowania z czymś niesamowitym, satysfakcja z ukończenia przygody, a jednocześnie świadomość , że możemy nigdy czegoś podobnego już nie doświadczyć.
To nie jest najlepsza gra w jaką grałem (choć jest na pudle, w moim prywatnym rankingu wyprzedza ją tylko Okami i Metal Gear Solid 3). Ma masę mniejszych i większych błędów, ale… jest to najważniejsza gra w jaką grałem w całym moim życiu (a gram świadomie od około 20 lat). Podczas rozgrywki zadałem sobie pytanie… – Jeżeli miałbym wybór, żeby w całej historii gamingu pojawiła się tylko jedna gra, to jaka? Bez wahania – Dark Souls. Miażdży w każdym aspekcie. Jest produkcją skończoną. Jedną z niewielu.
BTW. Do walki z „Flipem i Flapem” przygotowywałem się psychicznie dwa dni. Podczas samej walki serce waliło mi jak na pierwszej randce… Sama walka zajęła mi około dwie-trzy godziny (kilkanaście podejść)… może troszkę więcej. Nie ma się co oszukiwać. Było to jedno z największych wyzwań jakie gra postawiła przede mną – graczem. Za drugim razem, na NG+, poszło zdecydowanie łatwiej. Za drugim, albo trzecim razem (zmieniłem kolejność likwidacji przeciwników, ponieważ Pierścień Lwa był bardzo kuszący).
Dla zainteresowanych – moja krótka recenzja/podsumowanie DSa znajduje się na forum Hypera – http://www.hyperplus.pl/forum/?topic/dark-souls_15-12242
post z 08.02.2013, 11:44 (i następnych), sorki, ale inaczej nie dało się umieścić odnośnika.
Na Teutatesa, będę cierpiał. Niby o tym wiedziałem, wciąż mam to z tyłu głowy, ale jednak.
Otóż wielkiego wilka, bo obstawiam, że jest w tym świecie jeden konkretny, pokonałem wczoraj. Cierpiałem, ale nie pomstuję już, nie wzywam zbawienia, szybko nauczyłem się kalkulować na zimno, osłaniać tarczą i nie atakować bez sensu we wściekłym amoku, kiedy choćby i najbardziej cherlawy ze szkieletów przecina moje puste ciało. Nie. Garda, tarcza, cokolwiek innego to pewna śmierć.
Wilk nie za bardzo mi na takie podejście pozwolił. Bezustannie szarżował, a ramię chroniące przed ciosami uginało się przy trzecim, czasem drugim, więc każdy atak pozostawiał mnie bez sił na choćby jedno draśnięcie. Do tego młynek mieczem, przed którym nie umiałem uciec. Blokowałem pierwszy zamach, na drugi nie miałem ani siły, ani pomysłu na ucieczkę, ani tym bardziej czasu na naukę.
No i zrobiłem coś kompletnie bezwstydnego. Gdziekolwiek indziej pewnie bym się wstydził, narzekał na głupią mechanikę, weźmy tego Skyrima, toż to podstawowa taktyka – bieg w tył. Nie chciałem do niego podchodzić. Wyciągnąłem magiczną lagę, załadowałem strzały od lekkich do ciężkich i uciekałem po obwodzie polany, pozwalając się trafić może raz. Wystrzelałem nawet te najpotężniejsze, to jest strzelające o centymetry od pyska rozjuszonego wilka, bo na tyle podchodził, kiedy zbierała się magiczna energia.
Więc nie. Skończyły mi się te wszystkie strzały. Czasem, drań, uskakiwał. Skończyły mi się te wszystkie strzały, a on biegał wciąż żwawo, choć maksymalnie z jedną czwartą żywotności. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Adrian Chmielarz, rozwodząc się nad plusami dodatnimi i ujemnymi Tekkena i Virtua Fightera, sugerował, że przeciwnik pozbawiony trzeciej części życia powinien się konkretnie słaniać i mocno tracić na bojowej wydolności. Ale, haha, to tylko gry, prawda? Na Teutatesa, dlaczego to jest tylko gra. Nie podchodź. Zmęcz się. Wykrwaw.
Przecież mam kuszę!
Przecież nie mam bełtów. Znaczy – mam. Dwa. On wciąż podchodzi. Tfu, podbiega, napiera.
Przecież mam łuk!
No tak. W plecaku. Nie zaryzykuję.
Wyciągnąłem miecz. Smoczy. Kolega mi o nim opowiedział, miał szczęście zahaczyć odpowiedni punkt halabardą. Serio. Ja zginąłem ze dwadzieścia razy, próbując to zrobić. No i to jest mój wierny miecz od wtedy. Wolałbym może ten Czarnego Rycerza, ale już go nie mam. Miałem go w pierwszej inkarnacji, ale ta pierwsza inkarnacja zahaczyła nim jakiegoś maga, nieumyślnie, ma się rozumieć. Nieborak stał w beczce. Albo obok. Teraz już zawsze się na nie turlam. Zahaczony oburzył się, więc go zdzieliłem jeszcze raz i drugi, trzeci może też, wcale nie trzeba było tak wiele. Po czym wcisnąłem alt i wcisnąłem f4. Żeby się nic nie zapisało, przecież on mówił, pewnie jest potrzebny. Cóż. Figa. Nie ma go. To zacznę od początku. I przy tym drugim początku czarny rycerz nie zostawił mi miecza.
Wyciągnąłem broń i zacząłem swoją szarżę. Nie zrobił młynka. Wbiegłem pod pysk i ciąłem. Raz, drugi, trzeci. Nie zrobił młynka. Ciąłem, odskoczył, daleko. Uff. Chwila oddechu.
Długa chwila. Widzę go tam w oddali i nie wierzę. Może tam jest taki gest, nie używałem jeszcze za bardzo gestów – przecierać oczy ze zdumienia. Bo on, rozumiecie, okulał. Podwinął łapę i zamiast na mnie napierać, ledwie co powłóczy nogami. Chyba nie ma siły trzymać swojego miecza, pewnie wolno mi ewentualnie podkoloryzować, że wlecze go po ziemi. Co, naturalnie, przeraża mnie do potęgi, bo z tylko gry robi się nie tylko gra. Ale wciąż gra – pewnie, kiedy podejdę, zrobi coś nowego. Coś niespodziewanego, rozbije tarczę, przechytrzy choćby i po raz ostatni. No chciałem się rozpłakać. Usiąść, nic nie robić, płakać. Ale do ogniska daleko, zresztą nie wyjdę, kiedy on żyje. Zapomniałem o bezpiecznym już chyba w tej sytuacji łuku. Podbiegłem i ciąłem, aż się rozpłynął. Przeżyłem.
Co mi pozostaje, pójdę dziś dalej, w nieznane – ponownie cierpieć poznanie.
Słyszeliście może te dowcipy o łotewskich chłopach? Chciałbym moda, który zamiast „you died” wyświetlałby „trud twój skończony”.
Podobał mi się wilk, wcześniej przy szefach starałem się krążyć, zachodzić od tyłu, czy z flanki, jeśli mieli niebezpieczny ogon. Tego za bardzo się nie dało. Obrzydliwy aligator (o! aligator… nerwowy chichot) z głębi przy pierwszym podejściu zabił mnie w trzy sekundy – tak się niefortunnie rozpędził – ale przynajmniej dawał się zajść jakoś przy drugim i trzecim. Wilk jeszcze raz nauczył pokory, kiedy to przestało działać. Ale i tak mnie, Łukaszu, przeraziłeś. Ornstein i Smough. Nie było mnie tam jeszcze. Jak to – że dwóch. Na raz?!
Z tym mieczem czarnego rycerza to nawet dobrze, ja znalazłem go stosunkowo wcześnie i nie zmieniałem już broni do końca gry.
Ornstein i Smough: Tak. Dwóch. Na raz. W dodatku przy tej walce kamera wali sobie jednego (bynajmniej nie estusa) z nerwów, bo zaczyna działać jakoś tak nieporadnie.
Na koniec fajna grafika, którą mi dziś kolega przysłał: http://i.imgur.com/C5t46Sd.jpg
Cóż, dam znać w stosownym czasie, jak poszło. Już Gargulce były ciężkie, a przecież drugi przybiegał dopiero, jak pierwszy ledwie zipiał. A i tak tam akurat miałem łatwo, bo zdarzyło mi się coś takiego:
http://www.youtube.com/watch?v=j0V5kV_m22c
I dostałem włócznię +4 z elektrycznym enchantem (sam do tej pory nie mam pojęcia, jak sobie umagicznić broń). Tu prawie płakałem ze szczęścia.
@grafika – i tam by była dobra praca kamery :)
Polecam poczytać (i to bardzo dokładnie) darksoulswiki, na temat craftingu, lore, magii, etc., w innym wypadku ucieknie Ci ogromna część świata DS. Serio. Chyba, że masz ochotę do wszystkiego dochodzić samemu… wtedy na NG+++++ może będziesz wiedział to, co należy.
Ja spędziłem na tej stronie dziesiątki godzin analizując poszczególne bronie, zbroje, magię… Mega pomocna strona. Jest tam wszystko.
Włócznia +4 z obrażeniami od elektryczności jest dobra mniej więcej do Sen’s Fortress. Później może być już z nią ciężko…
Broń „umagicznia” się u kowali… Spotkasz jeszcze kilku na swojej drodze. Nie będę Ci tu robił spoilerów – będziesz musiał „coś” znaleźć i dać określonemu kowalowi. Wtedy będzie mógł „umagicznić” twoją broń, ale tylko w określony sposób. Każdy będzie miał inne umiejętności.
> Polecam poczytać (i to bardzo dokładnie) darksoulswiki, na temat craftingu, lore, magii, etc., w innym wypadku ucieknie Ci ogromna część świata DS. Serio. Chyba, że masz ochotę do wszystkiego dochodzić samemu… wtedy na NG+++++ może będziesz wiedział to, co należy.
Czekaj, czyli w trakcie jednego, uważnego przejścia gry nie da się poznać całej opowieści i świata gry?
Da się, ale można łatwo przegapić. Np. dostać się do lokacji z DLC bez wiki jest strasznie ciężko – nie wiem czy gdziekolwiek w grze jest wzmianka jak to zrobić. Co prawda całość wymaga tylko zdobycia przedmiotu w jednym miejscu i zaniesieniu go do drugiego, ale bez wiedzy co i jak – nie da rady.
Potwierdzam.
Jako, że DS nie wybacza błędów duża część świata może przez przypadek (lub niewiedzę) zostać przed nami „ukryta”.
Wiem, że nie każdemu pasuje takie podejście, żeby podczas gry zaglądać do poradników, ale wyżej wspomniane „dostanie” się do DLC jest najlepszym przykładem, że czasem warto. Chyba, że ktoś ma czas na przechodzenie gry 7-8 razy i pozostawanie w świecie DS np. 1000 godzin (widziałem takich graczy na własne oczy) i zaglądanie w każdy kąt po kilka-kilkanaście razy w różnych etapach gry…
BTW. Jest kilka lokacji „nieobowiązkowych”, do których możemy dostać się w jakiś dziwny sposób… Ash Lake, Painted World of Ariamis (choć tu pewności nie mam).
Nie da się na 100%. Bo pewne wątki się rozdwajają. Poza tym początkujący gracz nie ma szans dotrzeć we wszystkie miejsca. Minimum dwa przejścia wg. mnie.
@jar3k
Dzięki, poszukam, właśnie Sen’s Fortress otworzyłem. Zdążyłem się już napatrzeć na różnokolorową rudę w ekwipunku i zorientować, że siekiera +5 to pewnie nawet nie połowa drogi jeśli chodzi o kowalstwo. Zresztą obrażeń mojej aktualnej broni nijak nie da się porównać do rzeczy, które widziałem na YT, to też jakoś naprowadza.
Na razie się wciągam i widzę potencjał na grę do grania, a nie do po prostu przejścia, więc mogę kiedyś być jednym z tych, którym pęknie tysiąc. Przy pierwszym podejściu pewnie ograniczę wiki do minimum, na kryzysy. Mam skłonność do szlajania się gdzie nie trzeba, więc może bardzo wiele nie przegapię. A później poszukam drogowskazów w sieci. Taki nawyk elder scrollsowy (ech, przed Skyrimem modliłem się na forach o jakiekolwiek lockowanie na przeciwnikach i przebudowę systemu walki, to podstawą marzeń odnośnie TES6 będzie DS) – pierwsze podejście na ślepo, a później wymiana opowieści. A że gram równolegle ze znajomym, to już teraz trochę sobie podpowiadamy. Zresztą jak społeczność jest dla DS istotna w trakcie rozgrywki i poza nią, to zdążyłem zauważyć, śledząc tutejsze komentarze. No i jak już gram, to widzę, że to faktycznie działa, nakręca i motywuje.
(ech, przed Skyrimem modliłem się na forach o jakiekolwiek lockowanie na przeciwnikach i przebudowę systemu walki, to podstawą marzeń odnośnie TES6 będzie DS
Patrząc po tempie zmian zachodzących w mechanice walki TESa to chyba są to marzenia odnośnie TES20.
Crafting to duża część rozgrywki. Zobaczysz jak się będziesz cieszył jak uda Ci się zrobić pierwszą broń z duszy bossa :). A takich cudeniek będzie kilka. Ja praktycznie całe NG+ przechodziłem z Claymorem +15 (+ wrzucałem na niego jakąś magię) i (genialnym) Cursed Sword of Artortias +5. Bardzo dobry na początek jest Drake Sword, który ma damage 200 i z którym na upartego da się przejść całą grę, a zdobywamy go w „dziwaczny” sposób po kilku godzinach zabawy…
Zwracaj uwagę na rozwój postaci. Nie zawsze najlepsza broń „na papierze” będzie najlepsza dla Ciebie, ponieważ bronie się skalują z umiejętnościami i ilością humanity (z reguły te robione z duszy bossów). Na przykałd – słabsza broń ze skalowaniem „A” dla zwiności będzie idealna dla szybko walczącego bohatera z rozwiniętymi umiejętnościami w tym właśnie kierunku. Obecna siła broni to jedno, a jej potencjał to drugie. Ze zbrojami jest identycznie (o czym świadczy genialność i uniwerslaność np. Elite Knight Armor… i kilku innych).
Smaczków i niuansów są tysiące. Samo zagłębienie się w multiplayer, covenanty to dziesiątki godzin spędzone na czytaniu i walce.
gargulce przechodziłem ok 3-4 tyg ponad 300 zgonów ale pokonałem,przede mną te dwa fajne pajacyki ale już widzę,ę ropie…klawkę chyba i monitor zanim to przejdę
Witaj na Jawnych Snach, Jerry.
Przepuściłem Twój komentarz, ale chciałem uprzedzić, że w dyskusjach u nas toczonych prosimy o przestrzeganie zasad gramatyki, ortografii, interpunkcji i ogólnego bon tonu. Czyli: stosujemy duże litery, używamy przecinków, kropek i spacji w odpowiednich miejscach, nie używamy wulgaryzmów. Dobrze by też było, żeby komentarz coś wnosił do dyskusji. To tak na przyszłość.
W DSII w jednej lokacji walczy się z czterema gargulcami. :)
Paradoksalnie był to jeden z nielicznych bossów w serii, którego pokonałem za pierwszym razem.
BTW, będzie jakiś tekst o DSII? Dla mnie ta część jest raczej rozczarowująca (jako Soulsy, bo gameplay jest nadal o kilka klas lepszy od wielu wydanych w ostatnich latach gier), brak w niej momentów zachwytu, o które wręcz potykałem się co krok w poprzedniczce.
O ile jedynka to (w moim mniemaniu) dzieło sztuki, tak dwójka jest „zaledwie” wyrobem bardzo utalentowanego rzemieślnika.
Mam dokładnie takie odczucia i chciałbym to ubrać w jakiś tekst, ale nie mam kiedy. Maj jest piekielnym miesiącem, za kulisami non-stop piszę artykuły, bo znienacka wszyscy się obudzili że by chcieli, w pracy jest overkill i nie wyrabiam się, mimo że siedzę po godzinach, dałem się wrobić w prowadzenie wykładów, a jeszcze muszę na parę dni wyjechać z kraju. Miesiąc mam rozpisany na godziny, żeby się ze wszystkim wyrobić…
Gracie na padzie, czy może na klawiaturze? Druga część ma sens na klawiaturze?
Ja gram na padzie. Nie wyobrażam sobie grania na klawiaturze i słyszałem, że na PC było to bardzo niewygodne.
O ile jedynkę przeszedłem przy użyciu myszy i klawiatury oraz beż żadnych fiksów, tak w dwójkę gram na padzie.
Domyślne sterowanie klawiaturą jest koszmarne, do tego ze względu na podpięcie ciężkiego ataku do podwójnego kliknięcia myszą pojawia się opóźnienie (w grze tego typu to porażka) lekkiego ataku.
Bez pada nie tykaj.
Fajna, to jakaś wersja na Nesa? Zagrałbym w DS w takiej wersji :D To tylko zdjęcie czy cała gra taka jest?
Jak już to SNES a nie NES. Oczywiście, że to tylko pojedyncza grafika zrobiona techniką pixelart.
Dobry tekst!
Zgadzam się zwłaszcza z tym fragmentem:
Pisałem o tym na Technopolis:
w Dark Souls zaś każdy znajdzie coś dla siebie. Typ wojownika (conqueror / killer) będzie walczył z potworami, brał udział w pojedynkach, bądź napadał innych graczy jako złowrogie widmo. Typ eksploratora (seeker / explorer) będzie czerpał radość ze zwiedzania pięknego i niebezpiecznego świata fantasy, z poznawania opowieści i historii krainy Lordran. Typ społeczny (socializer) będzie pomagał innym graczom dając się przyzywać i zostawiając rozmaite wskazówki. Typ nastawiony na osiągnięcia (achiever) będzie cyzelował broń i zbroję, zbierał czary, czy też próbował zmaksymalizować efektywność swojej postaci przez odpowiednie zoptymalizowanie jej charakterystyk.
I to jest tekst, po którego przeczytaniu wreszcie postanowiłem sięgnąć po tę grę. Jako że muszę się zadowolić wersją na PC, a słyszałem o niej wiele złego, to jakoś zawsze odwlekałem chwilę spotkania z Dark Souls. Teraz jestem gotów. Ornstein, Smough, nadchodzę!
DSFIx – wszytsko działa i wygląda pięknie. Dzięki tej łatce możesz spokojnie ustawić sobie Full HD i wiele, wiele innych bajerów. Gra na PC z tym modem wygląda bardzo dobrze.
Jeżeli chcesz grać na klawiaturze + mysz możesz ściągnąć sobie fixa odpowiedzialnego za sterowanie. Gra się wtedy jak w każdą inną grę. W innym przypadku pozostaje tylko pad…
BTW. Sam przechodziłem na padzie. Jest o wiele wygodniejszy. Mechanika walki jest stworzona pod pada.
Tu masz stronę gdzie znajdziesz wszystkie łatki… http://darksouls.nexusmods.com/mods/top//?
Sterowanie było robione pod pada, ale nie znaczy to, że na klawiaturze nie da się grać. Ja np. po przejściu Dark Souls podpiąłem pada, którego niedawno kupiłem i znów stałem się totalnym noobem. Najbardziej boli mnie brak jednoczesnego biegu i rozglądania się, bo wymaga to posiadania trzech rąk. Szybciutko wróciłem do myszy i klawiatury.
Grałem też bez graficznego patcha, powstały w ten sposób blur nadawał grze takiego lekko sennego klimatu. No ale jak ktoś ma większą rozdzielczość ekranu niż 1366×768 to rzeczywiście lepiej wgrać ten plik.
Dzięki! to się na pewno przyda. Czaję się jeszcze na jakąś promocję tego DS, jak się nie uda we wrześniu to trudno, będzie full price :)
Na Amazonie często chodzi po $5-7, ale tylko dla USA (wymagane podanie adresu bilingowego ze stanów).
Nikt nie zabroni Ci podania adresu z USA.
dokładnie tam znalazłem wczoraj, 7$, adres polskiej ambasady, DS spoczywa dziś na dysku oczekując na mój powrót z pracy :)
Zaczynam grać w wersję na PC. Trochę się boję. Jakieś porady na początek?
Po prostu zagraj. To typowo japońska, staroszkolna szkoła robienia gier, w której odkrywanie reguł rządzących grą na własną rękę to integralna część doświadczenia. Szukanie rad zostaw na później.
Zresztą DS naprawdę nie jest jakieś hipertrudne. Po prostu wymaga wytężonego skupienia, logiki i dobrego refleksu. http://img.pr0gramm.com/2012/09/1348634189830.jpg
Zainstaluj DSFixa. Jeżeli jesteś graczem, który ma za sobą „staroszkolny” rodowód to z łatwością sobie poradzisz. Piękno Dark Souls… brak handicapu dla przeciwników. Jeżeli walczysz z kimś to przegrywasz dlatego, że a) jest lepszy od Ciebie, b) nie rozgryzłeś jak go pokonać, a nie dlatego, że ma pasek energii 1500% większy od twojego i w krytycznym momencie zrobi coś nieprzewidzianego… Tu liczy się skill, a nie statystyki. Zresztą… jest masa osób, które przechodzą DSa na 1 poziomie, żeby udowodnić swoje umiejętności. Czyli da się…
Tak, to zdecydowanie tekst z tych, co to do gry zachęcają. Mam tylko pytanie (na które, obawiam się, ktoś już mógł tutaj udzielić odpowiedzi, wybaczcie): czy przed przygodą z Darks Souls wypada sprawdzić jego poprzednika? Czy Demon’s Souls jest łatwiejsze/trudniejsze/porównywalnie trudne?
Dla mnie było trudniejsze, ale to podobno każdy ma tak z pierwszym Soulsem ;p Sprawdzić wypada, ale to nie konieczność – jeżeli pokochasz Dark Souls to raczej co najmniej polubisz Demony.
@mat
Czy Demon’s Souls jest łatwiejsze/trudniejsze/porównywalnie trudne?
Bossowe są znacznie mniej wymagający. Niemal każdego da się pokonać bez trudu, właściwie z marszu, gdy zorientujemy się, co jest słabym punktem danego delikwenta (na niektórych po prostu wykonuje się wtedy egzekucje, nie zaliczając nawet draśnięcia). I nie jest do tego wymagana szczególna zręczność, perfekcyjny rytm działań etc. Dla mnie to akurat zaleta, bo nie przepadam za mozolnym siłowaniem się z bossami, dla Aleksandra, konesera wymagającej rozgrywki, być może przeciwnie – co kto lubi.
Ja bym zaczynał od „Demon’s Souls”, bo to świetna gra, a lepiej smakuje jako pierwsza. Notabene obecnie jest za darmo dla posiadaczy PS3 opłacających abonament.
czy przed przygodą z Darks Souls wypada sprawdzić jego poprzednika?
Niekoniecznie. Ja na ten przykład tak zrobiłem, ale to dlatego, że słyszałem legendy jakie te Soulsy niemożebnie trudne, panie, że ho-ho i jeju-jej, a Dark Souls wtedy jeszcze było drogie (140PLN). Kupiłem zatem po taniości Demon’s Souls i… wsiąkłem tak, że przeszedłem. Ale, przyznaję, nie było łatwo.
Czy Demon’s Souls jest łatwiejsze/trudniejsze/porównywalnie trudne?
Dla mnie subiektywnie jest trudniejsze. Więcej tam bardzo ciężkich kawałków, więcej instakillów, więcej momentów nie fair (Valley of Defilement, grrr), mniej chętnych do wsparcia w multiplayer (a prawie żadnych wspomagających NPC – chyba tylko Bjorn Two Fangs). Opresywny nastrój, więc jak grasz samemu i jesteś nie w sosie, to łatwiej się zniechęcić. W drugą stronę, jest to smutne i piekielnie klimatyczne fantasy, ociekające atmosferą i mrokiem, pełne pięknych widoków, zawierające jedną z najgenialniejszych lokacji ever (Nexus)… Sam musisz zdecydować, ale jeśli masz PS3 i dużo czasu, to śmiało próbuj.
O „Dark Souls” i „Demon’s Souls” pisałem trochę tutaj:
http://jawnesny.pl/2013/01/obowiazkowe-podsumowanie-2012/
O samym „Demon’s Souls” tu:
http://gry.wp.pl/artykul/felieton,skad-wzial-sie-szal-na-mroczne-dusze-o-demon-s-souls,6669,1.html
I tu:
http://www.gram.pl/artykul/2013/05/27/demons-souls-wezwanie-do-broni.shtml
A tu (trochę spojlerów, uwaga) smutna historia z „Demon’s Souls”:
http://jawnesny.pl/2012/07/gropowiesci-jadro-ciemnosci-czyli-o-swietej-ktora-stala-sie-demonem/
Co zaś do „Dark Souls”, to po samej liczbie tekstów widać, że jestem fanbojem:
http://gamezilla.komputerswiat.pl/publicystyka/2012/8/mroczne-dusze-mroczny-swiat-retrospekcja-dark-souls-na-czym-polega-fenomen-tej-gry
http://gamezilla.komputerswiat.pl/publicystyka/2012/8/w-krainie-lordran-za-garsc-dusz-poradnik-do-dark-souls
http://gamezilla.komputerswiat.pl/recenzje/2012/11/recenzja-artorias-of-the-abyss-dlc-do-dark-souls
http://technopolis.polityka.pl/2013/melancholijne-piekno-mrocznych-dusz-fenomen-dark-souls
http://www.gram.pl/artykul/2013/03/27/dark-souls-plus-plus.shtml
pita, Olaf, Bartłomiej – dzięki za odpowiedzi. Nawet jeżeli otrzymałem komunikaty trochę sprzeczne. ;) W takim razie zacznę chyba od Demon’s Souls – i wtedy dopiero, ale za to z wielką chęcią, przeczytam Twoje teksty o DS (tzn. te, których nie czytałem do tej pory). Planowane rozpoczęcie przygody – lato 2014; na takie gry chyba trzeba dużo czasu zagospodarować.
Ja Dark Souls przeszedłem w 65+ godzin rozłożonych na przestrzeni kilku miesięcy, więc tu masz 100% racji.
http://gamezilla.komputerswiat.pl/publicystyka/2013/09/podroz-do-mrocznej-duszy tak tylko względem Bartkowych tekstów linkuję do Gamezillowego przeglądu poprzednich gier From Software oraz http://www.niezgrani.pl/2013/08/23/gro-bowiec-2-planescape-ktorego-nie-bylo-kings-field-ktorego-zabraklo/?o=s1 powiązań pomiędzy Dark Souls oraz Planescape.
Mam nadzieję, że nie zostanie mi to uznane za spam.
Nie zostanie. Drugi tekst słabszy, ale pierwszy bardzo ciekawy! Gratuluję!
PS. Dopiero zauważyłem, że to z dzisiaj. :)
Drugi tekst mi nie działa: „Błąd łączenia się z bazą danych”. :(
Widzę że bardzo polecacie tę grę.
Czy ktoś z Was grał na PC? Czy ten port i klawiatura mają sens?
Polecam na PC z padem, czyli tak jak się powinno w nią grać. Można próbować klawiaturą ale gra jest zaprojektowana pod pada.
Ta gra jest jakoś szczególnie cięższa od klasycznych RPGów na trudniejszych poziomach – serii baldurs gate i icewind dale ?
(Zanim doczekamy się kolejnego raportu Łukasza, wrzucam swój, bo też tu w komentarzach obiecywałem)
Ornstein & Smough zajęli mi jakieś… pięć miesięcy. Pewnie można by się upierać przy odliczaniu czasu przeprowadzki, prawie dwóch miesięcy bez sieci (a gry bez pudełek się ściąga z niej), no ale nie ma sensu – było ciężko. Kiedy mogłem, to robiłem zryw co tydzień, dwa, a kiedy nie szło, to szedłem zwiedzać świat – zaliczyłem obraz, powrót do lokacji startowej, ale prawie na pewno nic z dodatku. To poczytam teraz, gdzie tego szukać. Ostatecznie z O&S pomógł mi Solaire, choć po drodze puściłem kilka uroczych wiązanek pod adresem radośnie najeżdżających mnie widm. Wiedzą, umieją, mają zaklęte maczugi, no dobra, bądźcie sobie lepsi w to PVP. Mnie w ogóle nie interesuje PVP. Mogę być supportem dla kogoś, ale PVP, brr. Ale. Ale żebyście mi się nie teleportowali tak! Lagi, ale cóż, to już urok mojego nowego miejsca zamieszkania, że taka sieć jest i inna nie będzie.
No a dalej, to już poszło z górki. To znaczy dokładnie tak jak przed O&S, czyli nie za łatwo, uczciwie po prostu. Było niebezpieczeństwo, że nic z tego nie będzie – bo przegoniłem z Firelink Shrine jedną taką poczwarę („wielkie, brzydkie, pewnie chce mnie zjeść, wystrzelam z łuku zanim w ogóle będzie miało szansę”). Na szczęście kiedy pochwaliłem się tym koledze, kazał skakać za nią.
Na nieszczęście za pierwszym razem skoczyłem ze złej strony.
No i wciąż sobie żadnej broni nie zakląłem. Ani nie zrobiłem żadnej z duszy bossa, choć przynajmniej to już wiem u kogo. Równo kosiłem Mieczem Czarnego Rycerza +5. W ogóle przegapiłem masę rzeczy. Że swoją flaszkę leczniczą mogę ulepszyć też zorientowałem się jakoś na dwóch bossów przed końcem i nagle zaczęła odnawiać prawie całe zdrowie, zamiast ćwierci. Albo że ruchliwość postaci to właściwie tylko equip load – 20 poziomów w dexa bez sensu.
Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że zrobiło się aż za łatwo i za przyjemnie. No bo kiedy ktoś mnie drasnął w początkowej lokacji, to schodził może procent paska. To tak ma być?
I kiedy wczoraj zmierzałem ku ostatniej potyczce, to kilku napotkanych po drodze przeciwników było czystą frajdą. Ja znam takich jak wy. Kiedyś robiłem pod siebie na sam wasz widok. Ale wiecie. Może teraz już by wypadało przemyśleć tę nieuzasadnioną agresję? Mam wasz miecz i potrafię wam go wsadzić w… plecy. Sam szef szefów może i nie był spacerkiem, ale cała podróż, a przede wszystkim O&S i kolumnowa sala, przygotowali mnie na niego. Kiedy padł, to czułem, że po prostu zasłużyłem.
Jak również prawie płakałem ze szczęścia na myśl o koledze, który tego samego dnia wróżył mi wielomiesięczną przeprawę. Wyzłośliwiał się, bo po O&S w miarę gładko zwalczyłem Four Kings, a on na nich zjadł wcześniej zęby. To niech ma.
Po czym odpaliłem od początku. Żeby się przekonać, czy to tak ma być. Tj. zrobiłem postać na pierwszym poziomie. No i kiedy takim półnagim pokrakiem z niezmodyfikowaną siekierką z początkowej miejscówki (bo lekka, bo equip load) pokonuję Czarnego Rycerza, to dopiero widzę, jaki kawał drogi przeszedłem.
Super! Bardzo mi się podobała Twoja opowieść.
Ja sam zaciąłem się na duecie Ornstein & Smough na jakieś dwa tygodnie grindowania, aż podlevelowałem postać i wykułem Queelag’s Furysword z duszy pajęczycy. Pisałem o tym tutaj: http://jawnesny.pl/2013/01/obowiazkowe-podsumowanie-2012/
Widać u Ciebie też to, o czym wspominałem w swoich recenzjach – to, że nie chodzi tu tylko o rozwój postaci, ale też o rozwój gracza. Na początku jest strach przed niektórymi bossami i przeciwnikami, potem nauka, szlifowanie umiejętności, aż wreszcie jesteś w stanie pokonać ich znacznie słabszą postacią – bo wiesz jak się ruszają, jak atakują i jak sobie z tym radzić.
Pierwsze przejście Dark Souls zajęło mi 60-80 godzin. Drugie – 40, a i to tylko z uwagi na multiplayer. Potem trochę postaci potworzyłem, poeksperymentowałem z buildami, a ostatnio bawię się w SL1 i biegam podstawową piromantką. W tej chwili właśnie padli Czterej Królowi. Przede mną O&S oraz Lord Nito.
Praise the Sun!
Ech, nie będę się łudził, że z każdym sobie poradzę słabszą postacią – a już na pewno nie z bossami.
Walki z mobami o wiele łatwiej się nauczyć – raz że na ogół nie zdejmują na hita, dwa że zanim człowiek wymyśli, żeby przez nich przebiegać w drodze do szefa, nieźle ich sobie ogrywa (a czy w ogóle da się przebiec przez tę sforę przed Gargulcami?). Z bossami za to, nie da się chyba ukryć, przy pierwszym podejściu do gry dużą rolę odgrywa szczęście. Pewnie przy drugim biegu jest łatwiej, ale do takiego faktycznego rozgryzienia schematów (przynajmniej mnie) wiele brakuje. Co zresztą pokazuje historia kilku potyczek – Smougha wystrzelałem z kuszy, biegając wokół kolumny, podobnie było z Sifem (Czy to może wilczyca? W każdym razie – patrz na te komentarze wyżej ;)) i w finale też właściwie tylko kryłem się za przeszkodami i zamachiwałem (no, przynajmniej tutaj nie strzelałem!), kiedy usiłował mnie złapać. I z jednej strony rozumiem, że cała ta mechanika przenika się z historią, z drugiej może szkoda, że żeby ponownie podejść do jakiegoś bossa, trzeba przechodzić całą grę. Pamiętam w DMC4 jaką miałem frajdę z ćwiczenia timingów na kontrowanie jednego z szefów w połowie, żeby ten-tam-nie-Dante odrzucał w niego anielską lancę. W DS chyba na dobrą sprawę nie da się ćwiczyć, bo źle wyczuty timing często załatwia postać na amen.
Do tego bardziej niż jakakolwiek porażka frustrowały mnie kolejne dwu-trzyminutowe sprinty między mobami. Chyba najbardziej w przypadku O&S (może było najdalej, może w realu się to najbardziej rozłożyło, a finalnie i tak przed wzywaniem Solaire’a czyściłem pomieszczenie), ale takie Bed of Chaos, które ogarniałem nikły ułamek czasu tamtej pary, też dało się we znaki. Z jednej strony dość oczywista zagadka z pokolorowanymi wyraźnie sferami do zniszczenia, a z drugiej czysta złośliwość, że otwiera Ci się pod nogami otchłań i musisz w każdą wpaść, żeby się nauczyć dobrej ścieżki. I nie ma że refleks – skok jest na dwa tapnięcia w przycisk! No to biegaj sobie od ogniska.
Oczywiście już znowu gram i dokładnie tak, jak piszesz – kombinuję, żeby inaczej. Wcześniej chciałem czarować, ale jakoś nie wyszło, więc czaruję teraz. Wcześniej majestatycznie kosiłem MCR+5, teraz złapałem za rapier, który na +5 robi mi 10% tego, co miałem, więc wreszcie zainteresuję się poważniej craftingiem. Może wyjdzie finezyjny fechmistrz z magicznymi armatami, a w kolejce czeka kleryk-piromanta.
No i przyjemnie się takie relacje czyta pewnie dlatego, że wszyscy przez to (czy to) przeszliśmy. Przecież to nie może być ani trochę zabawne dla kogoś, kto tego nie… hmm… przemarł. Dziś sam jestem dziadkiem.
(Żartuję, dziadek to dopiero te biegi na SL1 :)
Full circle: japko o DS 1 / 2 / 3
http://polygamia.pl/o-zawilosci-swiatow-czyli-gdzie-dark-souls-iii-powaznie-zawiodlo/