x = x

male_zycie_okladkaCześć! Wypada przecież się przywitać po dłuższej autorskiej nieobecności na Jawnych Snach. Od czasu ostatniej publikacji – kwiecień 2015 r. – zdążyłem m.in. zgubić w mieszkaniu pada (to niestety nie jest metafora). W efekcie zacząłem czytać grube powieści, w końcu imię jego powieść (niem. Roman), a księgozbiór w nazwisku zobowiązuje. Pad wypadł, ale wpadło np. „Małe życie” Hanyi Yanagihary. Uprzedzając kanoniczne pytanie mojego jawnośniącego kolegi: „co to ma wspólnego z grami?” (nasz odpowiednik „kto zabił polski komiks?”). Przyznaję, niewiele. Przypominam sobie tylko jeden adekwatny fragment: Jude St Francis, główny bohater powieści, aby mieć o czym rozmawiać z nieco autystycznym studentem informatyki (Jude sam studiuje wtedy matematykę i prawo), zapoznaje się z nowościami wśród gier wideo. I tyle.

Flaubert katapultowany
Dlaczego więc piszę o „Małym życiu”? Odpowiem pytaniem: dlaczego gram/grałem? Dla immersji, interaktywności, fabuły (choć w przypadku gier temat to grząski) i gry przestrzenią. „Małe życie” ma wszystkie wymienione elementy z wyjątkiem ostatniego. To zresztą bardzo ciekawe: przestrzeń zarysowano tam szczątkowo. Jest oczywiście klamrowa dla opowieści Lispenard Street w Nowym Jorku, ale bardziej funkcjonuje ona jako pewien etap życia/stan umysłów bohaterów. Poza tym przestrzeń głównie Wielkiego Jabłka sprowadzona jest do wnętrza bohaterów. Juliusz Kurkiewicz napisał o Flaubercie katapultowanym do posthistorycznego Nowego Jorku. „Małe życie” to baśń – nie jest więc przywiązana do konkretnego czasu historycznego.
Powieść zaczyna się jak, upraszczając, męska wersja „Seksu w wielkim mieście”, ale o 27lispenardstreetsigncharakterze inicjacyjnym. Czterech przyjaciół – Willem, JB, Malcolm i Jude – o różnym pochodzeniu i orientacji seksualnej próbuje ułożyć sobie życie po skończonych studiach (bardzo istotnym elementem powieści jest refleksja na temat przyjaźni). Po kilkudziesięciu stronach orientujemy się, że centralne miejsce opowieści zajmuje Jude, wokół którego niejako orbituje pozostała trójka i inne bliskie im osoby – co najważniejsze, postać ta skrywa przerażające doświadczenie. No właśnie, pozostając w obrębie gier stwierdziłbym, że rzecz startuje niczym niewinna rysowana przygodówka 2D, a kończy się – napisałbym krwawym i realistycznym shooterem FPS, ale koniec przynosi jednak ukojenie w stylu zen, więc przywołam tylko Counter Strike’a: Condition Zero, opisanego kiedyś przez Olafa Szewczyka. W powieści jest przynajmniej jeden bardzo brutalny fragment, którego lekturze towarzyszyło moje nerwowe przeczesywanie dłonią włosów. To był zresztą moment, kiedy przez chwilę pomyślałem, że jednak zrobię sobie dłuższą przerwę w obcowaniu z „Małym życiem”. Oczywiście to niemożliwe: Adrian Chmielarz wspomniał swego czasu, że trudno jest napisać książkę, która przykuwałaby do ekranu w ten sam niemal fizyczny sposób, co najprostsza gra wideo. No więc właśnie to jest taka powieść. Dziennikarz radiowej Trójki, Michał Nogaś, powiedział przy okazji wywiadu z Hanyą Yanagiharą, że to książka, która rozkochuje w sobie czytelnika, robiąc mu też krzywdę. Czytelnik wciągnięty w wewnętrzny świat bohaterów uświadamia sobie z czasem, że nie ma już gdzie uciec. Powolne rozpuszczanie się tej opowieści w czytelniku (początek o bardzo niskim progu wejścia) przypomina spotkanie z żywym człowiekiem, więc zakończeniu towarzyszy również coś na kształt żałoby. Jej „interaktywność” widzę w tym, że (i to rodzaj ostrzeżenia) powieść żywi się każdą traumą czytelnika – niczym nowotwór zdrową tkanką. Porównanie dwuznaczne, ale oddaje też pewną ambiwalencję w odbiorze książki sygnalizowaną przez niektóre osoby (wypada odnotować ów raport mniejszości).

Deus ex machina
Najciekawszymi dla mnie były fragmenty, które następowały po opisach fizyczno-emocjonalnych katastrof Jude’a: przejście z narracji trzecioosobowej na drugoosobową (znowu: jakby w grze dwuwymiarowej niespodziewanie pojawiał się trzeci wymiar). Nagle ktoś zaczyna mówić do kogoś i początkowo nie wiadomo nawet o kim. Odbierałem to jak bezpośrednie i nieoczekiwane pocieszenie wypowiadane z samego dna. Oczywiście wszystko to stanowiło integralną całość, ale opisywane początki są niezwykłe: trochę jakby książka zaczynała mówić wprost do czytelnika (czy pamiętasz grę, kiedy mówiła do Ciebie w nocy: „OK, that’s it, turn off your computer”?). Bezpośrednim skojarzeniem wydaje się słynny finał „Czterystu batów” François Truffauta:

Upadek
Co najbardziej fascynujące w tej powieści, to fakt, iż jej główny bohater przyjąwszy w życiu niewyobrażalną ilość zła, nie jest jego dalszym przekaźnikiem (a wręcz przeciwnie), za co zresztą w jakimś sensie płaci ogromną cenę – Yanagihara określiła go w cytowanym wyżej wywiadzie jako „control freak”. Przerażająca natomiast i trudna do zaakceptowania jest zasadnicza teza powieści: ludzie nie zmieniają się, a na pewno nie zmienia się ich wewnętrzne postrzeganie samego siebie. To przygnębiające w kontekście poznanych/kochanych osób, które, wydawałoby się, powinny owo postrzeganie zmienić – i nakłada na nie tym większą odpowiedzialność za drugiego człowieka (kluczowym słowem jest tu oczywiście empatia). Zanim więc dotrzemy do poruszającego finału, jedna z najbardziej brutalnych scen książki spuentowana jest refleksją, stanowiącą zapowiedź jeszcze większego UPADKU:

Aksjomat równości głosi, że x zawsze równa się x: zakłada, że jeśli mamy obiekt zwany x, obiekt ten musi być zawsze równy sobie, że ma w sobie swoistą unikatowość, że cechuje go coś tak nieredukowalnego, że trzeba przyjąć jego absolutną i niezmienną równość sobie po wsze czasy; jego istota nie może zostać odmieniona. Ale nie sposób tego udowodnić. Zawsze, absolutnie, nigdy: oto są słowa, które na równi z liczbami tworzą świat matematyki. Nie wszyscy lubili aksjomat równości – doktor Li nazwał go kiedyś kokieteryjnym i pretensjonalnym tańcem wachlarza – ale on zawsze cenił nieuchwytność i piękno tego równania nieustannie nękane próbami udowodnienia go. Był to ten rodzaj aksjomatu, od którego można dostać kręćka, który człowieka pochłania bez reszty, który łatwo może się stać treścią życia.
Ale teraz Jude wie już na pewno, jak słuszny jest aksjomat równości, gdyż on sam – jego własne życie – go udowodnił. Osoba Ja będzie zawsze osobą Ja. Kontekst może się zmienić: Jude może być w mieszkaniu, może mieć pracę, którą lubi i za którą mu dobrze płacą, może mieć rodziców i przyjaciół, których kocha. Może być szanowany, a w sądzie może nawet budzić lęk. Ale w swej istocie jest zawsze tą samą osobą, osobą, która budzi wstręt, osobą skazaną na nienawiść. I w tej mikrosekundzie, w której znajduje się zawieszony w powietrzu, pomiędzy ekstazą bycia w górze a spodziewanym lądowaniem, które, jak wie, będzie twarde, Jude rozumie, że x będzie się zawsze równać x, bez względu na to, co on zrobi, ile lat upłynie (…), bez względu na to, ile zarobi czy jak bardzo będzie się starał zapomnieć. To ostatnia jego myśl, zanim rąbnie ramieniem o beton i na ułamek sekundy świat w błogosławiony sposób usunie się spod niego: x = x, myśli. x = x, x = x.
(tłum. Jolanta Kozak)

2 odpowiedzi do “x = x

Skomentuj manus Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *