W latach osiemdziesiątych, u schyłku socjalistycznej Polski, po raz pierwszy zetknęliśmy się z ośmiobitowymi mikrokomputerami. W tamtej epoce, przywożone pokątnie zza granicy lub kupowane za dolary w Peweksach (sklepy dewizowe), pozwalały posmakować zachodniego zaawansowania technologicznego i stanowiły nieśmiałą zapowiedź zbliżającej się cyfrowej przyszłości. W latach dziewięćdziesiątych powoli wkraczały do nas pierwsze pecety, pojawiały się Amigi, Atari ST i inne “duże” komputery szesnastobitowe. Kogo jednak nie było stać na te nowości, ten podstawy informatyki poznawał właśnie na ośmiobitowcach: Atari, Amstradach, Commodore i Spectrum, jak również rzedziej spotykanych MSX-ach lub Timeksach. Tu i ówdzie ktoś bawił się oryginalnym Game Boyem od Nintendo, zaś olbrzymią popularność zdobył Pegasus, tajwański klon ośmiobitowego NES-a. Mijały lata, z czasem wszystkie te sprzęty naturalną rzeczy koleją trafiały na strych, na złom, do śmietnika – w skrócie, odeszły do lamusa.
Okazuje się jednak, że w XXI wieku ośmiobitowce wciąż mają się całkiem nieźle. Jak wiele różnych zjawisk, powróciły zza grobu gdy minęło wystarczająco dużo czasu, by przesunęły się z kategorii “stare i obciachowe” do kategorii “retro i stylowe”. Motywacje sięgających po ośmiobitowe sprzęty różniły się dość znacznie. Bardziej wiekowi użytkownicy, pamiętający lata ich świetności, najczęściej chcieli jeszcze raz wejść do tej samej rzeki i powrócić do czasów dzieciństwa. Młodsi zaś, którzy nigdy się z ośmiobitowcami nie zetknęli – zobaczyć czym bawili się kiedyś starzy ludzie, pouprawiać grową archeologię i sprawdzić jak pracowało się z pradawnymi urządzeniami. W niektórych przypadkach mamy wręcz do czynienia z międzypokoleniową sztafetą: grający rodzice przekazują dzieciom swoje hobby w odmianie retro. Na to wszystko nałożył się trend nostalgii za popkulturą lat osiemdziesiątych – a częścią owej kultury są też gry z epoki, o czym przypominają seriale i filmy w rodzaju “Bandersnatch”, “Stranger Things” czy “Ready Player One” (tak, wiem, najpierw była książka).
Jedną z pierwszych przeszkód na jakie nadziewają się użytkownicy ściągając z przysłowiowego pawlacza czy też po prostu wyciągając ze śmieci zakurzony i odrapany mikrokomputer jest kwestia nośników. Okazuje się, że istnieje multum formatów: klasyczne kasety magnetofonowe, różne wariacje w temacie dyskietek (HD, DD, trzy-i-pół-calowe, trzycalowe, pięć i jedna czwarta cala, a nawet ośmiocalowe), zaś niekiedy jeszcze dziwniejsze (amstradowe kartridże do Plusów i konsoli GX4000, spektrumowe Microdrive czy mikrokasety do komputerów Epson). Do tego w XXI wieku sprawiają one niesamowicie archaiczne wrażenie: powolne i niezgrabne w obsłudze, ciężkie do kupienia, a na domiar złego często w międzyczasie przechowywane na nich dane odparowały. Kiedy piszę “powolne” to jest to bardzo łagodny opis stanu faktycznego: wczytanie gier z dyskietek trwało długo, a z kaset – całą wieczność. Na ZX Spectrum około pięciu do siedmiu minut, ale przykładowo na Commodore niekiedy i pół godziny! Pamiętam, że niektóre gry były mniejsze, więc ładowały się krócej i czasami specjalnie wybierałem je pod tym kątem, żeby szybciej móc pograć. Z kolei niektóre kasety były gorszej jakości, więc częściej zdarzało się że jakiś tytuł się nie wczytał. Ba, kiedyś spuściłem lanie młodszemu bratu, bo ruszył kabel od magnetofonu i przez to gra się nie wgrała. Jako nastolatek zrobił potem czarny pas w karate, być może właśnie przez ten incydent.
Z tych powodów większość użytkowników ośmiobitowców rozpoczyna swoją nową przygodę z nimi od zastąpienia starożytnych czytników tudzież problematycznych nośników jakimś bardziej współczesnym rozwiązaniem. Zdarzają się pomysłowe kombinacje z gatunku chałupniczych, na przykład gra jako sygnał audio puszczony z odtwarzacza MP3, udającego magnetofon – to jest już chyba podwójne retro, kto w dzisiejszych czasach ma odtwarzacz MP3? Jednak praktycznie dla każdej platformy sprzętowej znajdziemy jakiś dynks (patrz także: wichajster), pozwalający na podpięcie już to karty CompactFlash, już to karty SD, już to pendrive’a USB. Korzyść z nich jest dwojaka: z jednej strony, czasy ładowania skracają się do wartości akceptowalnych w XXI wieku, z drugiej zaś o wiele łatwiej jest dodać nowe gry i programy ściągnięte z internetowych archiwów za pośrednictwem współczesnego sprzętu.
Posiadacze Atari mogą sięgnąć po SIDE2 albo SIO2SD, które produkuje Przemysław “Lotharek” Krawczyk w różnych wersjach, w tym i takiej, która nosi wdzięczną nazwę Biggus Dickus (fani Monty Pythona powinni rozpoznać to nawiązanie). Użytkownicy ZX Spectrum mogą zaopatrzyć się w DivIDE od tego samego producenta, albo DivMMC czy Just NANO SD, które z kolei wytwarza Piotr “Zaxxon” Bugaj. Właściciele Commodore mają do wyboru SD2IEC, UK1541 lub 1541 Ultimate II, zaś do Amstrada, w naszym kraju znanego też pod marką Schneider, znajdziemy ZAX Drive 3 (pasuje do CPC 6128, jak również do ZX Spectrum +3) oraz USB floppy emulator. Istnieją również rozwiązania dedykowane rzadziej spotykanym sprzętom w rodzaju Dragon Drive dla mikrokomputerów Dragon 32 i 64 czy Emu-FDC dla wspomnianych na początku MSX-ów.
Co ciekawe, nie tylko mikrokomputery zyskują drugą młodość na takich sprzętowych ingerencjach – podobnie dzieje się też w przypadku ośmiobitowych konsol. Mimo, że wczytywanie gier z kartridży było nieporównywalnie szybsze niż z nośników magnetycznych, takich jak dyskietki czy taśmy audio, to jednak po pierwsze wygodniej jest mieć wszystko na jednym kartridżu, a po drugie, dzisiaj z ich dostęnością też bywa różnie. Bo przecież kartridże, choć bardziej odporne na upływ czasu i wpływ środowiska, również ulegają rozkładowi i uszkodzeniom. Pamiętacie przedmuchiwanie styków gier na Pegasusa? A to był tylko kurz plus drobne zabrudzenia. Dlatego do popularnych konsol ośmiobitowych, takich jak Famicon / NES / Pegasus czy Sega Master System, także przenośnych w rodzaju Game Boya i, Game Gear dostępne są specjalne kartridże (ang. flashcart), które można zasilić dowolnymi grami. Podobnie jak w przypadku wymienionych powyżej komputerów ośmiobitowych istnieje wiele alternatyw, zbyt wiele by wymienić je tu wszystkie. Dla większości systemów znajdziemy stosowny kartridż Everdrive stworzony przez Igora “krikzz” Gołubowskiego – choć drogie, są one najlepszą opcją pod względem kompatybilności i łatwości obsługi. Cóż, za jakość się płaci.
Kolejną kwestią z którą trzeba się zmierzyć reanimując ośmiobitowy sprzęt jest połączenie go z ekranem, zaś w przypadku przenośnych konsolek – naprawienie lub poprawienie archaicznego wyświetlacza. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie proste: na przestrzeni ostatnich dekad zmieniły się gniazdka, wtyczki tudzież formaty sygnału wideo i znalezienie odpowiedniego monitora często bywa nie lada wyzwaniem. Najlepiej rzecz jasna sprawdza się telewizor z epoki, ale po pierwsze – trzeba takowy mieć pod ręką, a po drugie, są to dosyć duże i ciężkie przedmioty, nie każdy ma na nie dość miejsca w domu. Rozwiązań jest wiele, poczynając od znalezienia monitora LCD ze staroświeckim wejściem telewizyjnym (np. Samsung SyncMaster 710MP lub 910MP) lub starszego, ale w miarę współczesnego telewizora LCD bądź plazmowego (np. Panasonic TX-P50S20E). Kolejną opcją są rozmaite kable i przejściówki – stosunkowo łatwe do wykonania, jak przejściówka na złącze SCART dla Amstrada lub Amigi, czy przeróbka ZX Spectrum, polegająca drobnej ingerencji w modulator sygnału (przelutowanie jednego kabelka), by uzyskać sygnał composite video. Do ośmiobitowych Atari i Commodore można kupić stosowny kabel od Lotharka, alternatywą dla Spectrum jest ZX-VGA-JOY, dzięki któremu możemy podpiąć je do monitora VGA. Dalej przechodzimy bardziej skomplikowanych rozwiązań, to znaczy konwerterów i upscalerów (od ang. upscaling, czyli skalowania rozdzielczości), pozwalających podłączyć retro sprzęty do monitorów i telewizorów z interfejsem HDMI. Występują one w bardzo wielu wariantach i ich dokładny przegląd byłby tematem na oddzielny artykuł, wspomnę więc tylko o opcji ekonomicznej dla ośmiobitowych konsol czyli RAD2x Cables, legendarnym i piekielnie drogim urządzeniu Framemeister oraz mieszczącym się gdzieś pomiędzy nimi OSSC (Open Source Scan Converter).
Z kolei w przypadku konsol przenośnych okazuje się, że ich ekrany bazujące na technologiach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych bardzo brzydko się zestarzały. Brak podświetlenia oraz bezwładność ówczesnych wyświetlaczy ciekłokrystalicznych męczą wzrok i stanowią obciążenie dla oczu. Kiedyś pisałem na Jawnych Snach o tym, co można zrobić w przypadku oryginalnego Game Boya, ale było to cztery lata temu i od tego czasu pojawiły się nowe rozwiązania. Obecnie najlepsze ekrany zastępcze dla konsol Game Boy i Game Boy Color są oparte na matrycach IPS, a poza nimi znajdziemy też tańsze opcje z matrycami TFT. Posiadacze mniej popularnej Game Gear nie mają aż tylu możliwości, jednak i dla tej konsolki istnieją współczesne zamienniki.
Gdy podłączymy już wreszcie ekran lub zastąpimy go nowym, oraz zainstalujemy coś, co pozwoli nam w miarę wygodnie korzystać z biblioteki oprogramowania, nadejdzie czas, by nalać sobie szklaneczkę lub kieliszeczek czegoś dobrego, wygodnie zasiąść w ulubionym fotelu i uruchomić sprzęt, by w spokoju podelektować się jego uroczo archaicznymi możliwościami. Pierwszym krokiem jest zwykle uruchomienie gier zapamiętanych z dzieciństwa, potem tych polecanych jako najlepsze dla danej platformy, a na samym końcu nowych tytułów – bo takowe powstają po dziś dzień. To jednak temat na zupełnie inną notkę…
Jednoczesna publikacja z blogiem Nie Wszystek Ogram.
Zostawiam komentarz, żeby było wiadomo że co najmniej jedna osoba nadal ma Jawne Sny w RSSach i co jakiś czas sprawdza :)
Ze mną już dwie :)
Nerds!
A, to podbiję do trzech, będzie już tłok :)
Jak na Jawne, to tak, tłok.
Chciałem tylko powiedzieć, że jest mi bardzo miło i zawsze po publikacji wypatruję komentarzy jak kania dżdżu, a z każdego bardzo się cieszę.
Nareszcie pełnoprawny tekst. Dziękuję.
Z całego tego sprzętu miałem w rękach tylko Atari 65XE. Za to dekadę czekał na upgrade do 32 bitów.
Draconus na Atari 65XE rządził, Gyruss też bardzo dobrze się prezentował. Ech, były czasy…