Galeria Snów: Białe skarpetki

Duke Nukem. Jedna z najbardziej wyrazistych, a zarazem rysowanych najgrubszą kreską figur w grach wideo. W „Duke Nukem 3D” przerysowane do granic zgrywy było wszystko, i dzięki temu właśnie ta gra miała urok. Policjanci zmutowani w warchlaki, sam Książę napakowany niczym Pudzian, z kwadratową szczęką, niskim głosem twardziela rzucający rozbrajające bon moty (Nobody steals our chicks… and lives!). Karykaturalny, ale przez to sympatyczny übermacho. Bez tego przymrużenia oka byłby nieznośny. A tak, jako bohater pastiszu konwencji heroicznej – wyzwoliciel świata i pięknych, chętnych do rewanżu kobiet (Aww, come back to bed, Duke! I have ready for some action, nowww!) – stał się wspominaną z rozczuleniem ikoną.

Mam nadzieję, że w „Duke Nukem Forever” Książę nie będzie inny. Bezwstydny obrazek, który promuje tę grę, ogrywa najzupełniej bezczelnie i wprost klasyczny mokry sen pryszczatego nastolatka – ten o pełnej seksualnej dominacji nad niedostępnymi w realu koleżankami z klasy. Czysty samczy szowinizm wyrosły na pożywce kompleksów (z poczuciem niskiej wartości własnej na czele) i buzujących hormonów. Łaszące się u stóp swego pana dziewczęta sugerują pozą absolutne i ochocze seksualne niewolnictwo. Szkolne mundurki i przykładne, spokojne fryzury kontrastują z podwiązanymi nad pępkiem koszulami i obcasami zbyt wysokimi jak na obuwie grzecznych uczennic przystało. To zderzenie symboli oznacza przekroczenie granicy niewinności. Zwycięski Samiec Alfa zrywa garściami zakazane, niedojrzałe – do niedawna? wciąż jeszcze? – owoce. Niebezpieczny, lecz atrakcyjny w popkulturze motyw. Znany z filmów, książek, malowideł. Oraz, a jakże, z gier.

Głównym atrybutem niewinności są na tym obrazie białe skarpetki. Tak jak biały wianek (czy, na dalszym etapie, biały welon) symbolizują nieskalaną jeszcze aktem seksualnym czystość zakwitającego dziewczęcia. Co oczywiście, przez opozycję, daje im rangę potężnego erotycznego fetyszu.

Przyjrzyjmy się białym panieńskim skarpetkom bliżej. Nie, nie, panowie, złudne nadzieje – nie okiem rozpalonego samca bynajmniej, ale, za przeproszeniem, antropologa kultury.

Niebezpieczne związki dojrzałości i niewinności. Moralną dwuznaczność relacji dorosłego mężczyzny z nimfetką często próbowano rozbroić konwencją komediową. W polskim kinie zamaskowano tak film Ewa chce spać (1957) z 17-letnią Barbarą Kwiatkowską. Powyżej Cary Grant i nastoletnia Shirley Temple w komedii The Bachelor and the Bobby-Soxer (1947). Temple nie tylko wygląda jak nimfetka. W pamięci widzów to wciąż słodkie dziecko, aniołek z niedawno oglądanych filmów.

Dziewczęta w białych skarpetkach to nie jest bowiem figura nowa. I kojarzą się nie z trawioną dziwnym, nieznanym niepokojem niewinnością na brzegu Rubikonu nawet, ale z niewinnością już w trakcie przeprawy przez tę rzekę. To nastolatki ulegające erotycznej histerii w kontakcie ze Zwycięskim Samcem Alfa – mężczyzną budzącym powszechny podziw i pożądanie. Na tyle odległym i nieznanym, aby można było wypełnić tę formę własnymi, baśniowymi marzeniami

W kulturze anglo-amerykańskiej ukuto nawet, odnosząc się wprost do omawianego fragmentu dziewczęcej garderoby, termin „bobby-soxer”. Fenomen „bobby-soxers”, noszących białe skarpetki rozszlochanych małoletnich wielbicielek idoli popkultury, trwał przez dekady. Najbardziej spektakularne epizody tego obłędu miały miejsce podczas beatlemanii w latach 60. Wcześniej, w latach 50.,  „bobby-soxers” próbowały rozszarpać – z miłości i żądzy – na strzępy Elvisa. I często właśnie casus histerii małolat na punkcie „Króla” uważa się za narodziny zjawiska. Błąd. Wszystko zaczęło się od… nie, nie od Rudolfa Valentino. Owszem, był ogniskiem kobiecej histerii, ale „bobby-soxers” zadebiutowały później. Jeszcze przed Presleyem pokochały prawdziwego Króla muzyki rozrywkowej – Franka Sinatrę.

To były lata 40. O rany, co się wtedy działo. Reporter „The Guardian”, wydelegowany do USA, by przyjrzeć się dziwnemu zjawisku, relacjonował, wstrząśnięty, „masową histerię” młodych dziewcząt. Pękające pod naporem tłumów szyby wystawowe. Nastolatki koczujące dniami, w nadziei, że ujrzą – może dotkną! – młodego mistrza bel canto. Nic podobnego wcześniej nie miało miejsca.

Sinatra świetnie się nadawał do roli idola. W tamtych latach naprawdę był wielki. Miles Davis doradzał swoim muzykom, aby uczyli się frazowania właśnie od Franka Sinatry. Gdy przeczytałem o tym po raz pierwszy w autobiografii Milesa, byłem skonsternowany. Dopiero gdy wysłuchałem nagrań Sinatry z orkiestrą Tommy’ego Dorseya z czasów, gdy „The Voice” zaczynał mozolną wędrówkę na szczyt, zrozumiałem, dlaczego Davis cenił go tak wysoko. Trzypłytowa antologia z tamtego okresu to do dziś jedne z moich ulubionych nagrań. Chłopcy występowali wtedy dzień w dzień, dając często po parę koncertów z rzędu. Byli perfekcyjnie dotarci, rozumieli się jak telepaci. Cudowna muzyka, cudownie swingujący głosem młody jeszcze Sinatra.

Tak swingujący w muzyce pop wokalista zdarza się niezwykle rzadko. Wyróżniłbym może jeszcze Somerville’a, który na albumie Bronski Beat „The Age of Consent” robił głosem rzeczy magiczne.

Dość skoków w bok. Wracamy do Duke’a i nimfetek w białych skarpetkach – czas na puentę. Otóż epoka gwiazdorów estrady jako idoli dorastających chłopców marzących o seksualnych podbojach (lub choćby skromnej inicjacji, co łaska!) przemija. Dzieciaki już nie zbierają się w garażach z gitarami tak chętnie jak kiedyś. Status muzyka nie działa bowiem na koleżanki w białych skarpetkach równie skutecznie, jak przed laty. Dziś dominuje pragmatyzm, urok ubogiego artysty mocno się zdewaluował.

Skoro nie warto marzyć o byciu gwiazdą rocka, co pozostaje? Może łatwy substytut bycia kimś w królestwach interaktywnego wideo? Może rola Duke’a? Te parę godzin mruczenia pod nosem: „It’s time to kick ass and chew bubble gum”? Strzelania z fallicznych zabawek służących do ejakulacji ołowiem? Bezpieczne marzenia o zaimponowaniu wirtualnym „bobby-soxers”?

Oby przynajmniej gra była dobra.

4 odpowiedzi do “Galeria Snów: Białe skarpetki

  1. Antares

    Jestem pełen podziwu; świetnie wypłynąłeś z tematu dotyczącego postaci występującej w grach wideo, w meandry historii muzyki rozrywkowej i popkultury. Kłaniam się nisko i przyznam, że chciałbym kiedyś nauczyć się tak płynnie operować wątkami – wpis przeczytałem jednym tchem. I przede wszystkim dowiedziałem się czegoś ciekawego, bo dotychczas byłem przekonany, że nastoletnie grouppies pojawiły się po raz pierwszy w erze Elvisa. Pozdrawiam! :)

    Odpowiedz
    1. Olaf Szewczyk Autor tekstu

      @Antares

      Czerwieniąc się jak pensjonarka (w białych podkolanówkach), wdzięcznie dygam i ślicznie dziękuję za dobre słowo :)

      Odpowiedz
      1. Paweł Schreiber

        @Olaf No wiesz, jesteś w tej chwili pensjonariuszem pensjonatu, było nie było. Ale mam nadzieję, że te białe podkolanówki metaforyczne:).

        Odpowiedz
  2. Tetsuya

    Tylko, że gra właśnie nie jest dobra, jest cholernie „konsolowa” i gdyby nie to, może bym docenił bardziej jako jedyny fps na rynku z dużymi levelami, szukaniem kluczy i przejść, brakiem checkpointów, nielimitowaną ilością trzymanej broni (względnie tyle, na ile pozwala numerków na klawiaturze), itd. Po prostu takie jakie kiedyś były fps’y, no a oprócz tego Duke – wiadomo, dlatego tylko to ratuje Forever – jest Duke, wow – wyszedł w końcu. I tylko tyle – wyszedł…

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *