Gracz powszedni

Kim jest ten dżentelmen koło Maria?...

Niedawne sprawozdanie Olafa z zabawnego, zaskakującego spotkania w pociągu (swoją drogą, PKP powinno uwzględnić w akcji promocyjnej poprawiającej swój nadszarpnięty wizerunek możliwość odbycia niespodziewanych rozmów z nietuzinkowymi ludźmi) ponownie dało mi do myślenia na jeden z moich ulubionych tematów – wspaniałej, nieoczywistej różnorodności grupy zwanej „graczami”.

Nie minę się chyba zbytnio z prawdą stwierdzając, że każdy z nas spotkał choć raz osobę, o której nigdy w życiu nie pomyślałby, że gra. A potem, w toku rozmowy, okazywało się nagle, że przechodzi właśnie nowego StarCrafta na najwyższym poziomie trudności i ma więcej ukończonych części The Elder Scrolls niż my.

Zwykliśmy popadać w wygodne uproszczenie, dzieląc niemal odruchowo graczy na takich jak my – siedzących po uszy w temacie, zorientowanych w najnowszych wydarzeniach, głęboko zatroskanych aktualnym stanem branży – oraz całą resztę, czyli farmville’owo-singstarowo-bejeweledowską masę, która jedynie sztucznie zawyża statystyki demograficzne.

Tymczasem – niespodzianka! – większość graczy nie zalicza się ani do pierwszej, ani do drugiej kategorii. Wyświechtane, zdewaluowane pojęcia hardcore i casual sugerujące prostą, dwubiegunową wizję świata graczy mają niewiele wspólnego z rzeczywistością.

...Tak, to stwórca Maria! Akt kreacji zarejestrował TsaoShin. A swoją drogą - ile postaci rozpoznajecie? Gdy już wywiesicie białą flagę, rozwiązanie zagadki znajdziecie na dole strony.

Tyle klasyki. Dla porównania, poniżej bodaj najsłynniejsza wariacja na temat „Stworzenia Maria”. Nie te kolory, nie ta kreska, nie ten rozmach, niestety.

Teraz już wiecie, jakim dziełem inspirował się Michał Anioł, zamalowując sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej.

Kto zatem znajduje się pomiędzy dwoma skrajnościami? Dobiegający czterdziestki ojciec rodziny, który kupi i przejdzie Wiedźmina 2, ponieważ miło wspomina czytaną we wczesnej młodości prozę Sapkowskiego (ale bynajmniej nie z powodu ulepszonego systemu walki czy zwiększonej interakcji z otoczeniem). Pracownicy biurowi grający pod nieobecność szefa po sieci w Dooma 3, bo żadnej innej gry od sześciu lat nie zainstalowali. Pilot wojskowy, który po przejściu na przedwczesną emeryturę od dwóch dekad namiętnie gra w symulatory lotnicze – i nic poza nimi. Gimnazjalista, który znalazłszy w szafie starego peceta rodziców zachwycił się przygodówkami LucasArts z lat 90., podczas gdy koledzy w szkole mówią tylko o najnowszej odsłonie Call of Duty. Spotkana przez Olafa w pociągu leciwa, dystyngowana dama, miłośniczka serii Anno i Cywilizacja, w które – zgaduję – grywa, gdy dopada ją nuda, bo dzieci dawno się wyprowadziły, a mąż większość dnia spędza w pracy.

Wszyscy znamy takich graczy – nazwijmy ich „graczami powszednimi”. Niby tacy jak my, a jednak inni.

"Day of the Tentacle" - gra Tima Schafera wydana przez LucasArts w 1993 roku.

Nie są to bowiem osoby, które ekscytują się nieodległą premierą Portala 2 i obłędną mimiką aktorów, która czeka nas w L.A. Noire – głównie dlatego, że o tych grach w ogóle nie słyszeli. Mogą mieć w domu kilka tytułów z Mario w roli głównej, ale nie wiedzą, kim jest Shigeru Miyamoto. Nie zastanawiają się nad tym, czym zaowocuje wykupienie Bungie przez Activision ani jaki wpływ na branżę będzie mieć wprowadzenie kontrolerów ruchowych. Kontrowersje wokół Bulletstorm, które znów (ziew) wywołały dyskusję o interaktywnej przemocy, nie docierają do ich świata. Gdyby usłyszeli o tym, że Roger Ebert odmawia grom statusu sztuki, niespecjalnie by się tym przejęli.

Gracze powszedni nigdy nie czytają poświęconych grom serwisów ani magazynów. Nie interesują ich najświeższe newsy, które generują setki komentarzy internautów. Recenzje są dla nich nieprzydatne – dostarczyłyby im co prawda mnóstwa informacji na temat rozmaitych aspektów gry, ale nie powiedziały najważniejszego: czy im się spodoba. Wiedzę o grach czerpią głównie z dwóch źródeł: od podobnych im znajomych graczy oraz dzięki wizytom w sklepach, gdzie chodzą między półkami, oglądając okładki i uważnie czytając teksty na ich czwartej stronie – czego my nie robimy prawie nigdy, bo zawczasu wiemy wszystko co trzeba o grze, którą zamierzamy kupić.

"Full Throttle" (LucasArts, 1995). Przy grach Tima Schafera nie sposób było się nie śmiać.

Cała kultura grania, cały kontekst, w jakim postrzegamy je my, jest graczom powszednim obcy. Czy to znaczy, że odbierają gry w inny, w jakimś sensie uboższy sposób niż my? Śmiem twierdzić, że niekoniecznie – mogą umykać im liczne smaczki i niuanse, ale emocje i refleksje, jakich doświadczają w kontakcie z grami, nie różnią się w istocie od naszych.

Przeskoczmy na chwilę do innego, pod wieloma względami podobnego do gier medium – muzyki. Czy na nasz odbiór danej płyty wpływa tak naprawdę to, pod szyldem jakiej wytwórni została wydana, w jakim nakładzie się sprzedała i co napisali o niej krytycy z opiniotwórczych magazynów muzycznych? Czy zmieni go dużym stopniu wiedza o tym, w jakich zespołach grał wcześniej perkusista i jak ma na nazwisko artysta, który zaprojektował okładkę? Są to informacje ważne z punktu widzenia fana gatunku, ale przeżywanie muzyki jest od nich niezależne.

Tak samo przeżywanie gier na podstawowym poziomie, w bezpośredniej relacji gra – gracz, abstrahując od całej wiedzy na ich temat, którą wykorzystać można do późniejszej analizy – to jest doświadczenie demokratyczne, które dzielimy z graczami powszednimi. Niby innymi, a jednak takimi samymi jak my.

Więcej prac TsaoShina znajdziecie tutaj. A imiona wszystkich postaci widocznych na „Stworzeniu Maria”: o tu.

4 odpowiedzi do “Gracz powszedni

  1. Jakub Gwóźdź

    @”Full Throttle” (LucasArts, 1995). Przy grach Tima Schafera nie sposób było się nie śmiać.

    Męczy mnie to zdanie i nie daje spokoju. Czemu czas przeszły? :)

    Odpowiedz
  2. Olaf Szewczyk

    @Jakub Gwóźdź

    Dobre pytanie! I to ja muszę na nie odpowiedzieć, bo w niniejszym przypadku, podobnie jak to ma miejsce w prasie, nie autor, a redakcja odpowiada za ilustracje i podpisy. A zatem: pewnie dlatego czas przeszły, że mowa była o grach LucasArts z lat 90. – stąd takie a nie inne obrazki :).
    Ale, to fakt, pytanie ze wszech miar zasadne. Pełna zgoda z wyrażoną między słowami sugestią – Schafer wciąż potrafi rozśmieszyć. W „Brutal Legend” były momenty jak za dawnych lat. Pycha.

    Odpowiedz
  3. Paweł Schreiber

    Ciekawy tekst – i dobrze pokazujący duży problem ze społeczną recepcją gier wideo.
    1. My, gracze-snoby, nie przyjmujemy do wiadomości istnienia gracza powszedniego, bo wolimy uważać, że do grania potrzeba jakiegoś wtajemniczenia
    2. Idąc za nami, w gracza powszedniego nie wierzą niegrający: mnóstwo razy się spotkałem z reakcją „nie gram, bo to się trzeba znać”.
    Poza tym czekam, aż w ogóle wyjdzie z użycia w obecnym znaczeniu słowo „gracz”. Tak samo, jak nie mówi się „słuchacz muzyki” o każdym, kto czegoś słucha.
    A taka zmiana w myśleniu o grach wideo dokona się – albo już dokonuje – właśnie przez gracza powszedniego. Nie przez nas – graczy, co podkreślają, że są graczami.
    Jesteśmy dinozaurami… :)

    Odpowiedz
    1. Louvette

      Dziękuję Pawle. Myślę, że słowo „gracz” (bo przecież nie „ludoman” :) ma szansę stać się w przyszłości swego rodzaju odpowiednikiem słów „meloman” czy „kinoman” – określać będzie miłośnika i znawcę gier. Bo tak jak każdy teraz słucha muzyki i ogląda filmy, tak powoli każdy (no, prawie każdy) będzie w coś grał. I wówczas nie będzie potrzeby wyróżniać grających jako podzbioru uczestników kultury.

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *