Zen strzelania z deagle’a

Gram w „Counter-Strike’a” od ładnych paru lat. Z różnych powodów. Jeden, dość istotny, wyjaśniłem tu kiedyś i nie ma sensu do tego wracać. Kolejny jest tak oczywisty, że nie wymaga szerszego omówienia – to zbawcze iniekcje adrenaliny, czyszczące krew ze zmęczenia, gdy wracam wymięty późnym wieczorem z fabryki. Mapa, dwie i powieki przestają ciążyć ołowiem, mogę jeszcze funkcjonować przez chwilę. Nie mam też złudzeń – to oczywiste, że karmię w ten sposób pomniejsze demony atawizmów. Godzę się na te proste, niskie satysfakcje bez wyrzutów sumienia. Wierzę, że znając mechanizmy, nie pozwalam ewolucyjnym zaszłościom w swojej psychice na przejęcie kontroli. To nigdy nie jest do końca bezpieczna gra; niewykluczone, że zachowuję się jak „sportowy” narkoman przekonany, że racjonalnie odmierza dawki i wszystko ma pod kontrolą. Wychodzę z założenia, że gwarantem mego bezpieczeństwa jest w tym przypadku rozumienie przyczyn i znaczenia procesów, ale też nie jestem na tyle naiwny, by nie wiedzieć, że to spacer po wysoko zawieszonej linie. Niestety, lubię się zatracać i zbyt łatwo ignoruję ryzyko.

Ale to tylko dygresja. Chciałbym dziś spojrzeć na „Counter-Strike’a” pod innym, mniej oczywistym kątem.

Im dłużej obcuję z tym tytułem, tym bardziej postrzegam go jako doświadczenie zen. No jasne, ktoś mógłby tu przytomnie wtrącić, że przecież – sparafrazujmy Steda – „wszystko jest zen”, to bowiem zasadniczo kwestia postawy umysłu. Zgoda, ale „C-S” ma w sobie pewne cechy, które prowokują, by traktować ową grę w taki właśnie sposób: jako doświadczenie zen. Cechy, których nie ma ani „Call od Duty”, ani „Battlefield”.

Przede wszystkim „Counter-Strike” trwa, niezmienny. Nie dostajemy co roku od wydawcy kolejnej iteracji tej zabawy, z czasem – zwykle krótkim – uśmiercającej poprzednią grę z serii. Sieciówki w tym gatunku coraz bardziej przypominają taśmową produkcję z cyklu „FIFA”. Mają żywotność jętek.

Lubiłem „Battlefield 2142”. Niektóre plansze były znakomicie wymyślone. Kto dziś w to jeszcze gra?

W „C-S” mapy są aktualne od zawsze. A nowe wersje gry – raptem tylko dwie – nie uśmiercały poprzedniczek. „Source” nie odesłał w nicość 1.6 ani nawet powszechnie uważanego za potknięcie „Condition Zero”. Coś o tym wiem, bo grywam najchętniej właśnie w „CZ”. Podoba mi się optyczna czytelność tej gry. Wygląda zdecydowanie lepiej niż 1.6, to jasne. Ale też wolę ją od napisanego na nowocześniejszym kodzie „Source’a” – kwestia gustu, ale i łatwości w dostrzeganiu ruchu na jednorodnym zwykle tle. Mniej tu rozpraszających detali, które mylą i męczą oko.

Wiem, że grając w „Counter-Strike’a”, za pięć lat także będę mógł odnaleźć się na takich mapach, jak nieśmiertelny Aztec, Office, Prodigy, Dust_2, Inferno, Kabul, etc. Owszem, pojawiają się wariacje na temat tych plansz, ale najwyżej w cenie są oryginały. A owa stałość właśnie pozwala na doskonalenie wciąż tych samych elementów. To jak zen strzelania z łuku. Dochodzenie metodą za każdym razem tych samych ćwiczeń do optymalnej sekwencji ruchów. Efektywność dzięki płynności, perfekcyjnej harmonii intencji i akcji. Świadomości upunktowionej na „tu i teraz”, nierozproszonej niczym, skupionej na działaniu.

Nie planowałem tego. Z czasem jednak złapałem się na tym, że na danej mapie często obieram tę samą trasę lub obsadzam tę samą pozycję, szlifuję tę samą taktykę, sięgam po tę samą broń. Nie przejmuję się tym, że przeciwnik szybko to rozgryzie i za kolejnym razem będzie gotów, niwelując mą przewagę zaskoczenia. Przeciwnie, oczekuję tego. Bez jego postępów przecież moje nie będą możliwe. Czy wpadnie na to, by oślepić mnie granatem błyskowym? Spróbuje szarży pod osłoną dymu? Obejdzie pozycję? Ja doskonalę taktykę i – nomen omen – egzekucję, on doskonali taktykę i egzekucję, aż wreszcie ten stały fragment gry zaczyna swą precyzją, płynnością i elegancją przypominać taniec. Lubię intensywność i krystaliczną jednorodność tych doznań. Jest w tym coś upojnego, jakieś echo absolutu. Jak w grze na instrumencie, gdy wreszcie opanujemy morderczo trudną etiudę i już „gra się sama”. I nagle spada zasłona, a my po raz pierwszy dostrzegamy sens i piękno ukryte za nutami.

Cenię też w „Counter-Strike’u” jego matematyczną sprawiedliwość. Na tej szali wszystko jest uczciwie zważone, nic nie zapomniane lub przekreślone. Przeciwnik, któremu zadałem obrażenia zmniejszające jego żywotność o 46 procent, nie schowa się za murkiem, gdzie w cudowny sposób po paru chwilach powróci do pełni sił. Nawet jeśli mnie pokonał, do dalszej walki pójdzie poważnie osłabiony. To nadaje sens nawet indywidualnym porażkom; tu samobójcza szarża ma rację bytu, jeśli tylko zdążymy rzucić w grupę wroga granat odłamkowy, nawet jeśli żaden z przeciwników od tego ciosu nie zginął. Bo dzięki temu może granat kolegi ostatecznie przesądzi o zwycięstwie.

Powiedziałbym, że to przeniesiona na język gry fundamentalna ekonomia fizyki świata, gdzie nic nie ginie bez śladu i nic nie powstaje z niczego. Jest w tym jakiś elementarny ład. Nawet to, że „Counter-Strike” ma tak mało zasad i ograniczony arsenał, w tym kontekście stanowi o jego przewadze. Mniej tu miejsca na przypadek. Zwycięstwo jest przede wszystkim zależne od mozolnie szlifowanych umiejętności, a nie ciułania XP na ulepszenie broni.

Skończenie doskonała gra.

PS. Deagle, czyli Desert Eagle. Tania, ale bardzo groźna w rękach weteranów „Counter-Strike’a” broń.

6 odpowiedzi do “Zen strzelania z deagle’a

  1. Misiael

    Aż mi się w tym kontekście przypomniał jeden strip Śledzia…

    O, ten.

    Gra komputerowa jako środek do uzyskania stanu nirwany? Istotnie, sam pamiętam jak za szczeniaka usiłowałem rozgromić na Pegasusie któregoś Ninja Gaidena (kto grał, ten wie, że uczenie się plansz na pamięć jest właściwie jedyną efektywną metodą przejścia) i długie, mozolne treningi podczas których nie mogłem sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji. Kiedy w końcu udało mi się zaliczyć grę… no cóż, uczucie nieporównywalne z niczym innym.

    Odpowiedz
  2. Jarek

    Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że nowoczesne korporacje pakują w nas wypasione tekstury, nikomu niepotrzebne fabuły i inne bajery, żeby obedrzeć nas z duchowości i łatwiej przemielić w swoich trybach.

    Odpowiedz
  3. Olaf Szewczyk Autor tekstu

    @Misiael „Gra komputerowa jako środek do uzyskania stanu nirwany?”

    No nie. Bardzo, bardzo stąd daleko do takiego achievementa. Mówiłem o postawie mentalnej, o ciągłym powtarzaniu sekwencji stałych gestów/zachowań, co pozwala na osiągnięcie stanu podwyższonej świadomości tego, co się wydarza, nierozproszonej białym szumem tła.

    Można to opisać różnymi językami, nie jest to w końcu stan umysłu zastrzeżony dla kultury Wschodu. Ktoś, kto ćwiczy parkour, pewnie sięgnąłby po termin „flow”. Ja sięgnąłem po kody, które rozumiem lepiej. I które, sądzę, precyzyjniej opisują to, co chciałem przekazać.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *