Bartek pisał ostatnio o grze, którą chciałby zrobić. I, wierzę, zrobi. Napiszę i ja. O grze, która nigdy nie powstanie. O motywie, wokół którego bym ją zbudował – gdybym potrafił. O emocjach, jakie chciałbym w niej oddać.
Choć właściwie to tylko pretekst, by oddać hołd Alexowi Colville’owi i podzielić się z Wami jego najważniejszym dla mnie obrazem.
Pierwszy raz zobaczyłem „Pacific” (1967) jako nastolatek. W jakiejś książce o hiperrealizmie. Byłem pod olbrzymim wrażeniem. Nie miałem wtedy świadomości, dlaczego. Dziś chyba potrafię z grubsza ująć to w słowa. To przez napięcie, jakie buduje leżący na stole Browning. I równie niepokojący ocean. Między śmiercią a odbijającą się w niej niczym w lustrze cichą, bezkresną głębią. Między jedną otchłanią, przyprawiającą o dreszcze tajemnicą – a drugą. A między tymi dwiema nieskończonościami, niczym w ogniskowej, człowiek. Przez chwilę krótką jak punkt, zupełnie nieistotną, jakby jej nie było, bo jak odjąć cokolwiek od nieskończoności. Nie sposób.