Nie, zupełnie się w tej kwestii nie zgadzamy. Zewsząd słyszę pienia zachwytu nad fragmentem rozgrywki z „The Last of Us” pokazanym na E3, a mnie on z kolei rozczarował głęboko. Aż zabolało. Podobno, jak słyszę, to nowa jakość w grach. Och, doprawdy?
Z dużymi nadziejami czekam – czy może czekałem – na ten tytuł. Bardzo szanuję ekipę Naughty Dog za serię „Uncharted”, zwłaszcza za jej drugą odsłonę. Za mistrzowską realizację konwencji awanturniczej językiem interakcji, za płynność opowieści, za to, że z wyczuciem angażuje mą uwagę, za budowanie postaci i – akcent! – łączących je relacji, za polot i poczucie humoru, za zaufanie do odbiorcy, a także za parę innych atutów. „The Last of Us” zapowiada(ło?) się na kreację jeszcze bardziej dojrzałą. I koncepcyjnie, i warsztatowo. Zamysł, by skazać na siebie dorosłego i dziecko, w świecie wymuszającym bliskość i współpracę, ale bez handicapu rutyny – bo tu wszystkiego, w tym bycia razem, trzeba się uczyć od zera – dawał twórcom potencjalnie fantastyczne możliwości. Można było jeszcze śmielej, z większą głębią rysować protagonistów, jeszcze ciekawiej rozgrywać to, co ich łączy (i dzieli), jeszcze mocniej skupić się na emocjach – bohaterów, ale i odbiorców. Dobry scenariusz, dobrze zrealizowany – a przecież Naughty Dogs czują to medium jak mało kto – mógłby zaowocować tytułem naprawdę przełomowym. I kto wie, nie przesądzam przecież, może i taki będzie. Ale po migawkach pokazanych na Electronic Entertainment Expo w Los Angeles jestem już od tej nadziei o wiele bardziej odległy.