Działo się to jakieś dwadzieścia lat temu. Po którymś z dłuższych wyjazdów zagranicznych, może jeszcze na studia, a może już do pracy, stałem się wreszcie posiadaczem własnego laptopa Dell z oddzielną kartą graficzną. W owym czasie była to sprawa niebagatelna z uwagi na koszty. Postanowiłem przynieść go do Dziadków i zademonstrować im kilka współczesnych (wtedy) gier komputerowych, żeby wiedzieli czym pasjonuje się ich wnuk. Nie odważyłem się jednak pokazać im Wolfensteina. Dlaczego? Zanim do tego przejdziemy, muszę cofnąć się do pierwszej połowy XX wieku i napisać parę słów o ich młodości.
Dziadek Zbyszek urodził się w 1917 na Zamojszczyźnie. Gdy miał siedem lat, zmarł jego ojciec, więc z matką i rodzeństwem zamieszkali w pobliskim majątku. Kiedy miał dziesięć lat, kazano mu pojechać po gości na dworzec bryczką. Była to wyprawa na dwa dni, nocował więc sam, najpierw zaopiekowawszy się końmi. Na początku wojny dwudziestoparoletni Zbyszek trafił do sowieckiej niewoli. Uciekł z obozu w Putywlu w listopadzie 1939 roku i przedostał do Polski. Dołączył do AK, w 1943 został schwytany i straszliwie torturowany. Po wielu miesiącach więzienia wysłano go najpierw do Auschwitz, a później do Mauthausen (o tym obozie pisał Stanisław Grzesiuk w “Pięć lat kacetu”). Stamtąd Zbyszka oswobodzili amerykańscy żołnierze.
Babcia Krysia urodziła się 1922 roku w Łodzi. Na początku wojny jako nastolatka skończyła gimnazjum, maturę zdała na tajnych kompletach w Warszawie. Również wstąpiła do AK, gdzie pełniła funkcję łączniczki. Przez jakiś czas pracowała jako dokumentalistka samochodu opancerzonego “Kubuś”, później brała udział w Powstaniu Warszawskim. Po jego upadku udało się jej uciec z obozu w Pruszkowie i przedostać do rodziny. Krysia i Zbyszek poznali się, zakochali w sobie i wzięli ślub w 1950 roku. Ja poznałem ich dopiero wiele lat później, jako dziadka Zbyszka i babcię Krysię, postawnego mężczyznę o wojskowej postawie i surowych manierach, oraz drobną kobietę o wielkich oczach i bezbrzeżnej łagodności.
Oboje urodzili się w świecie w którym technika dopiero zaczynała się rozwijać. Ich dzieciństwo przypadło na czasy bardzo odległe od dzisiejszej epoki (lampy naftowe, konie, powozy i tak dalej). Młodość upłynęła pod znakiem koszmaru II Wojny Światowej, w której wzięli aktywny udział. Za ich życia dokonał się ogromny rozwój technologiczny, więc samo to, że na początku kolejnego milenium w ogóle nadążali za konceptami komputera oraz gry komputerowej było sporym osiągnięciem. Zaś ja chciałem im pokazać, że od czasu kiedy widzieli swojego małego wnuczka, czyli mnie, grającego na ZX Spectrum, ta gałąź rozrywki również bardzo się rozwinęła.
Tak więc usiadłem u nich w salonie i na laptopie uruchomiłem po kolei Morrowinda, pierwszego Far Cry’a i Unreal Tournament 2003. Z dzisiejszej perspektywy to już kompletne retro: gry i komputer sprzed dwóch dekad, na stole obrus z koronką, a i samym Dziadkom szło już powoli na dziewiąty krzyżyk. Wtedy jednak była to nowoczesność w domu i zagrodzie, może za wyjątkiem obrusa. Ogólna reakcja Dziadków była nadspodziewanie pozytywna. Najmniej podobał im się ostatni tytuł, co zrozumiałe: samo strzelanie w sztafażu science-fiction, zbyt szybka akcja i za wiele naraz na ekranie, brak fabuły. Far Cry przypadł im do gustu nieco bardziej ze względu na malownicze krajobrazy tropików i realistyczną grafikę, jak również powolniejszą rozgrywkę, nie ograniczającą się wyłącznie do eksterminacji wrogów. Natomiast meritum gry również nie spotkało się ze specjalnym zachwytem. Z największym uznaniem i podziwem przyjęli natomiast Morrowinda: cały wirtualny świat pełen fantastycznych miejsc, widoków, a także stworzeń i postaci, z którymi można wchodzić w rozmaite interakcje, wywarł na nich bardzo mocne wrażenie. Spróbujcie wyobrazić sobie jaki to był szok dla kogoś, kto zaczął życie w realiach bliższych XIX niż XXI wieku!
A dlaczego nie zaryzykowałem jakiegokolwiek Wolfensteina, czy to oryginalnego 3D, czy współczesnego (wtedy) Return to the Castle / Enemy Territory, i to pomimo demonstracji dwóch innych strzelanin? Otóż dlatego, że miałem w pamięci reakcję Dziadka na interaktywną wystawę dotyczącą II Wojny Światowej. Rzecz działa się kilka lat wcześniej. Gdy grupa zwiedzających weszła do muzeum, znienacka zgasły światła, w mroku pojawiły się reflektory udające szperacze, a z głośników zaś popłynęły komunikaty po niemiecku i odgłosy strzałów. Zaś Dziadek Zbyszek, człowiek który przeszedł przez piekło i później niczego już w życiu się nie bał, zrobił się biały i zaczął mieć trudności z oddychaniem. Cała wojenna przeszłość, szczęśliwie już zapomniana i przykryta dekadami pokoju, nagle uderzyła w niego z całą siłą. Pokaz trzeba było zastopować, wezwać pogotowie, a Dziadka nieomal reanimować. Udało mu się nie zejść wtedy na zawał czy udar, ale naprawdę brakowało niewiele. Jak więc miałbym robić jemu i Babci jeszcze raz coś takiego? Wywoływać demony przeszłości, pokazywać najtragiczniejsze fragmenty ich życia, przekute przez popkulturę w rozrywkowe strzelanie do nazistów? Nie mogłem. Po prostu nie mogłem.
Dziś, kiedy obojga Dziadków nie ma już na świecie, przypominam sobie czasem tamto popołudnie. W trakcie wojny z pewnością nie daliby rady sobie tego wyobrazić: wnuk z przyszłości, który w wolnej i niepodległej Polsce pokazuje im fantastyczne uniwersa, wykreowane przez futurystyczne technologie. Na ile pamiętam, obejrzenie tych wirtualnych światów było dla nich szalenie ciekawym doznaniem. Żywię więc nadzieję, że sprawiłem im tym wtedy przyjemność.
Strasznie tęsknię za moimi Dziadkami.