Kolejny niełatwy rok za nami. Były w nim pewne momenty rozpalające nadzieję na przyszłość, lecz niestety dużo też przykrych i dołujących. Piszę ogólnie, żeby nie zejść przypadkiem na tematy ogólne, a – nie daj Buddo – polityczne, niemniej myślę, że wielu czytających się pod tym podpisze. Dla mnie osobiście rok 2023 był trudny. Oszczędzę Wam szczegółów, jeśli ktoś czyta od lat albo zna mnie bliżej, to pewnie wie albo się domyśla. Growo natomiast było całkiem pozytywnie, co dawało mi pewną odskocznię od problemów dnia codziennego i nie tylko. Rządził Switch, na którym w większości bawiłem się rzeczami z ostatnich lat, co jakiś czas tylko sprawdzając coś nowego. Przenośność konsoli pozwala na większą elastyczność w korzystaniu z niej, zaś granie offline chroni przed koniecznością czekania aż ściągną się kolejne patche, co jest moją zmorą na PS4 i PC.
Rok zacząłem od Rogue Legacy 2 (Switch) i po paru godzinach ją skasowałem. Nie dlatego, żeby była zła, wprost przeciwnie – jest to wściekle uzależniająca mieszanka i bardzo mi się podoba. Dlatego w trosce o własny czas i życiowe ogarnięcie musiałem zdusić uzależnienie w zarodku. Chwilę potem wykonałem drugie podejście do Persona 5 Royal na PS4, bo zeszłoroczna edycja na Switcha okazała się być fatalna, ale po raz wtóry niezbyt długo po rozpoczęciu wytraciłem impet i zająłem się innymi rzeczami. Co zabawne, jakieś sześć miesięcy później wróciłem do wersji switchowej po odkryciu patcha, który podbija rozdzielczość w grze do 720p w trybie przenośnym przy lekkim tylko overclockingu. Dotarłem wtedy najdalej jak dotąd, bo za pierwszego dużego bossa, niemniej potem znowu coś mnie odciągnęło. Może jednak jestem niekompatybilny z Personą 5, mniejsza Royal czy nie Royal?
Na przełomie stycznia i lutego ukazał się nowy Fire Emblem na Switcha z podtytułem Engage. Miałem co do niego obawy, niestety się potwierdziły: graficznie jest ślicznie, ale fabuła, postaci, dialogi i poboczne aktywności okazały się bardzo słabe. Niestety, ta seria już tak ma, na przemian jedna świetna odsłona (Awakening, Three Houses), druga kiepska (Fates, Engage). Przewijałem scenki zaprzyjaźniania się swoich rycerzy i rycerek, bo żena płynęła mi nosem i uszami. Zbierałem kotki , pieski i króliczki do swojego zwierzyńca na latającej wyspie (sic!). A potem nie wytrzymałem i odpadłem gdzieś w dwóch trzecich kampanii. Ileż można, kurczę blade. Na odtrutkę wróciłem później do poprzedniego Fire Emblem, o czym dalej.
W marcu pobawiłem się nieco switchowym portem Griftlands i w sumie całkiem przypadło mi do gustu, chociaż ma ten minus że część roguelike’owa i część fabularna wchodzą sobie nawzajem w drogę. To znaczy, że jeśli przegramy, to strasznie dużo trzeba potem nadrabiać, zaś niektóre kawałki fabuły toczą inaczej, bo tak zadecydował przypadek, a nie gracz, na czym cierpi trochę poczucie sprawczości. Rzecz jest wciągająca i przyjemna, aczkolwiek chyba sugerowałbym PC, na Switchu interfejs jest ciut niewygodny.
Później wziąłem na warsztat Beacon Pines (PC, Switch), które ukończyłem i bardzo polecam wszystkim fanom gier w których można podejmować wybory. Ma śliczną grafikę, urokliwy klimat, z lekka podszyty makabrą, oraz dosyć ciekawą opowieść. Nie jest to do końca “choose your own adventure”, bo wbrew pozorom decyzyjności narrator Beacon Pines prowadzi gracza po sznurku, niemniej warto dać się poprowadzić i zobaczyć rozmaite “co by było gdyby” w narzuconej nam kolejności. Historia na tym nie cierpi, wprost przeciwnie, osiągnięcie finału po przejściu rozmaitych przykrych wariantów pozwala odczuć ulgę, że wszystko się (w miarę) dobrze skończyło. Przyznam, że wzruszyłem się zakończeniem.
W kwietniu po jakimś kolejnym apdejcie znowu katowałem World of Horror (PC, Switch), który miał premierę nieco później, w październiku, i zyskał zaskakująco dobre recenzje oraz popularność, także w Japonii. A Paweł Koźmiński został nawet nominowany do Paszportu Polityki w kategorii Kultura Cyfrowa! World of Horror uwielbiam, grywam od 2021 roku, bardzo kibicuję jego twórcy i może nawet kiedyś uda mi się wreszcie przejść tę grę do końca.
W maju wreszcie udało mi się zaprzyjaźnić z Dorfromantik (PC, Switch) i rety, jakie to jest fajne! To dokładnie ten typ rozrywki jakiego potrzebowałem w tym roku, jednocześnie wciągającej i relaksującej. Kiedy włączam grę, to morda cieszy mi się już kiedy słyszę delikatne odgłosy tła i spokojną muzykę. A potem zatracam się w ciepłym świecie pól, lasów, miasteczek, kolejek, rzeczek i jeziorek, rozbudowując coraz to większe dioramy, aż wyczerpią mi się żetony, bo w szale twórczym zapominam o zasadach gry i uzupełnianiu zasobów. I jeszcze raz, i jeszcze, aż oczy zaczynają się kleić albo małżonka przypomina, że teraz moja kolej zająć się potomkiem czy wykonać jakieś czynności domowe. Z racji sterowania w Dorfromantic najlepiej gra się na PC, bo jednak co myszka, to myszka, a i grafika też ciut bardziej szczegółowa i ładniej prezentuje się na dużym ekranie.
W czerwcu postanowiłem sprawdzić Tales of Vesperia w wersji na na Switcha, ale nie wciągnęło mnie zbyt mocno i po paru(nastu?) godzinach się poddałem. Złości mnie jeśli fabuła dawkowana jest łyżeczką do kawy co dwie godziny tłuczenia po łbach coraz to dziwaczniejszych stworzeń, a poza tym, jak to często bywa w JRPG-ach, świat przedstawiony jest niespójny. Tu mamy rodziców błagających szlachcica by nie skazywał ojca rodziny na śmierć, a minutę później bijemy się z kolorowym kartoflem, wesoło machającym zielonymi mackami. Nie daję rady traktować tego choć trochę poważnie. Czy to aby nie jest ten słynny dysonans ludonarracyjny?
Pograłem trochę w Anno Mutazionem (znowu Switch, ale jest też na PC), rzecz jest niezła, choć tu i tam nieco siermiężna, jak to bywa przy grach niezależnych. Znużyła mnie rozgrywką stosunkowo szybko i odpuściłem. Również w czerwcu znienacka skończyłem Horizon Zero Dawn na PS4. Próbowałem już kiedyś i mi się nie udało, teraz z pewną rezygnacją odpaliłem sobie grę żeby zobaczyć jak wygląda na monitorze 4K (bardzo ładnie), trochę pograłem i poszło. Mogę ją więc z czystym sumieniem odhaczyć… i wrócić do niej za jakiś czas, żeby jeszcze raz przeżyć historię Aloy, bo szalenie mi się spodobała. Są w niej motywy które przywodzą na myśl “Przełęcz” i “Miasto na Górze” Bułyczowa, “Non-stop” Aldissa, Berserkerów Saberhagena i wielu innych klasyków science-fiction. Powinienem kiedyś o tym napisać szerzej i może jeszcze to zrobię. Może.
W trzecim kwartale zaraziłem się Dead Cells z DLC (ponownie na Switchu), rzecz jest cudna i jedynie najwyższym wysiłkiem udało mi się w końcu wyrwać z przeklętego kręgu “jeszcze tylko jeden run”. Pograłem sobie w Chained Echoes (po raz kolejny na Switchu), jest to przyjemny JRPG w stylu klasyków, lecz podobnie jak przy Tales of Vesperia sprzykrzyła mi się konieczność odbębnienia kolejnych bitew po to tylko żeby popchnąć fabułę naprzód o jakieś dwa milimetry. Infekcję Dead Cells zwalczyłem znakomitą metroidvanią Blasphemous 2 (wiadomo na czym). Przecudowna pikselowa grafika, czerpiąca z andaluzyjskich legend i architektury, poprawiona względem jedynki warstwa rozgrywki, kapitalny arsenał broni, ponury klimat i totalnie bezsensowna historia, którą na szczęście można całkowicie zignorować. Gra jest naprawdę świetna, ale niestety również bardzo trudna, dotarłem więc do pani bossowej, której nie mogłem pokonać mimo wielokrotnych prób i nie dałem rady pójść dalej. To ta zjawa przy dwóch windach, jakby kto pytał.
Poeksperymentowałem trochę z Ys VIII: Lacrimosa of Dana na Switchu i PS4, bo ku memu wielkiemu rozczarowaniu okazało się, że wersja na pstryczka jest bardzo kiepska. Na screenshotach prezentuje się wprawdzie nienajgorzej, ale na żywo wygląda fatalnie: cienie migoczą w sposób absolutnie nierealistyczny, shadery od wody nie pasują do reszty, rozmywając za dużo i za bardzo, do tego gra klatkuje. Na PS4 mamy płynne sześćdziesiąt klatek na sekundę i ładniejsze tekstury, ale w wysokiej rozdzielczości zaczyna kłuć w oczy uproszczona geometria i modele rodem z Vity. Wychodzi, że per saldo najlepiej gra się jednak na Vicie, gdzie co prawda też trochę klatkuje, ale przynajmniej oprawa graficzna jest w miarę spójna. Rozczarowany wynikami odpuściłem Ys VIII, bo już patrzeć na nią nie mogłem.
W tym samym kwartale ogarnąłem sprzęt PC, taki na oko sprzed ładnych paru lat, ale wystarczający do bazowego grania. Mój 13-calowy drobny laptopik 2-w-1 już dostaje zadyszki przy byle czym, nawet tytułach teoretycznie 2D (ale pod spodem zrobionych w Unreal Engine, Unity czy innym behemocie, a na dodatek źle zoptymalizowanych). Ponadto dobiłem go do reszty zakupem monitora 4K. Ktoś zaś sprzedawał peceta, kupiłem za niedużo pieniądza, dostałem wszystko poustawiane, co lubię, bom leniwy. Pomęczyłem trochę Doom, było płynnie i w wysokiej rozdzielczości, a potem włączyłem Control, na które ostrzyłem sobie zęby już od bardzo dawna, bo to i Remedy, i klimat, ale tu już było mniej pięknie. Albo płynnie, albo w wysokiej rozdzielczości. Niezrażony tego rodzaju detalami pograłem trochę, po czym trafiłem na bodaj pierwszego poważnego bossa (taki typ w całunie ze świecącą czachą, co lata i rzuca rzeczami) i nie umiałem go pokonać. Smuteczek. Może za jakiś czas spróbuję od nowa, w międzyczasie zaś przytrafiło się życie i przestałem mieć czas i energię na cokolwiek, a zwłaszcza na wymagające gry. Sprzęt wystarcza jednak na granie w Dorfromantik w rozdzielczości 4K bez żadnych przycięć, co jest absolutnie cudownym doznaniem, kojącym moje zszargane nerwy.
Październik i listopad to z kolei czas “pingwinka”, bo tak nazywa The Short Hike (Switch, PC) mój synek. Do tej pory w zasadzie nie pisałem o nim i jego podejściach do świata gier, po części dlatego, że jestem wielkim fanem prywatności, po części dlatego, że jeszcze niespecjalnie było o czym. Obecnie jest już trochę materiału na notkę z cyklu “Grający rodzice i ich pociechy”, którą pewnie kiedyś napiszę, jak będę miał więcej anegdot. W każdym razie The Short Hike jest jego pierwszą grą, wybraną przeze mnie z uwagi na brak agresji czy możliwości przegrania, relatywnie małą potrzebę czytania tekstu i ogólnie przyjemny klimat. Przeklikałem wcześniej dialogi, znalazłem mu już sporo złotych piórek, które pozwalają wyżej się wspinać oraz latać, więc nic tylko eksplorować. Maluch znalazł jeszcze więcej piórek, zakopanych pieniędzy i skrzynek z różnymi rzeczami. Wlazł w każdą możliwą szparę, zwiedził ten miniaturowy świat od jednego krańca do drugiego, a poza tym odkrył miniaturową motorówkę, którą można szybko pływać i wykombinował jak podlewać kwiatki, które stają się wtedy odskocznią dla pingwinka. O dwóch ostatnich rzeczach w ogóle wcześniej nie wiedziałem, że są w grze. Potem przyszedł do mnie, żeby nauczyć go łowić rybki. Gdy już sam ogarnąłem jak to się robi (zwykle omijam łowienie w grach, więc nie umiałem), ćwiczyliśmy razem i pokazywałem mu co i jak. W ten sposób zrealizowaliśmy prastary archetyp ojca uczącego syna łowienia ryb, tyle że w wirtualnym świecie. Na swój sposób urocze, a prawdziwe rybki na tym nie cierpią.
W międzyczasie w rozrzuconych to tu, to tam pojedynczych godzinach i półgodzinach, pogrywałem sobie na Switchu w Fire Emblem: Three Houses, przechodząc trzecią już kampanię, tym razem Blue Lions. Spędziwszy z tą grą sto parędziesiąt godzin znam już na wylot jej wady, a są one liczne, natomiast nadal świetnie się bawię. Tak, graficznie bywa nierówno, te rozpikselowane i nadto skompresowane tła podczas dialogów wyglądają jak z gier na PC w późnych latach dziewięćdziesiątych. Tak, niektóre wątki są animkowymi kliszkami w rodzaju “ojej, nie umiem gotować, co też senpai sobie pomyśli” czy “boję się duchów, ale udaję że nie, bo muszę być dzielna”. Tak, pierwsza część gry idzie zawsze (prawie) tym samym torem, więc przy kolejnym przejściu zna się ją już na pamięć. Tak, jest skończona liczba modeli i animacji, więc po pewnym czasie już widziało się wszystko (to akurat nie do końca prawda, przy trzecim przejściu jeszcze zaskoczyła mnie pewna animacja, ale to już była jedna niespodzianka na wiele godzin oglądania tego samego). Tak, rozgrywka nie jest dobrze wyważona i poziomy trudności wyglądają mniej więcej tak: trywialny, łatwy, wściekle trudny.
Wszystko to wynagradzają mi fantastyczne postacie i ich interakcje w wielorakich wariantach, możliwość oglądania tego samego konfliktu zbrojnego z czterech różnych stron, poznając racje przeciwników i alternatywne linie czasowe, powstałe w wyniku decyzji głównego bohatera, a także odkrywania fragmentów informacji, które razem tworzą bogatą metawarstwę, pozwalającą lepiej zrozumieć historię tego świata i połączyć w całość pozornie niezwiązane ze sobą wydarzenia. Sytuacje łamiące serce, w rodzaju ustawienia niegdysiejszych przyjaciół lub rodziny po przeciwnych stronach konfliktu. Radość, gdy uda się pokierować fabułą tak, by doprowadzić do choćby lokalnych happy endów. Melancholię lub smutek, gdy na skutek sprzymierzenia się z jedną frakcją morduje się postaci, które poznało się, uczyło i wychowywało w innej kampanii, doskonale wiedząc, że wcale nie uczestniczyły w tym konflikcie z przekonania, a przykładowo z lojalności wobec przyjaciół lub braku odwagi by przeciwstawić się przywódcy. Do tego dochodzi rozgrywka taktyczna, którą szczerze lubię, generator opowieści o tym, jak to kiedyś łut szczęścia pozwolił wygrać bitwę lub o włos uniknąć śmierci w paszczy gigantycznego potwora. Nie będę już się więcej rozwodził, bo z podsumowania mojego grania w 2023 roku powoli robi się pean na cześć Fire Emblem: Three Houses, ale myślę że już rozumiecie – to jedna z moich ulubionych gier wszechczasów.
Z kronikarskiego obowiązku na koniec dorzucę jeszcze Loop Hero, pomysłowy rogalik-grinder w minimalistycznej oprawie retro, wciągający bardziej niż chodzenie po bagnach, do tego stopnia, że musiałem go skasować, by odzyskać kontrolę nad swoim czasem. To również jeden z tych tytułów, które znajdziemy na prawie każdej platformie sprzętowej, ale z jakiś względów najlepiej smakuje mi na Switchu, podobnie jak Baba Is You, The Short Hike i wiele innych gier niezależnych.
Jak widzicie, miniony growy rok był dla mnie całkiem udany, choć kontakt z nowymi tytułami miałem raczej przelotny (Fire Emblem: Engage, Rogue Legacy 2 i World of Horror). Z rzeczy okołogrowych, które udało mi się zrealizować w 2023 to łącznie trzy artykuły do Retro #4 i Retro #5, a także całkiem sympatyczny filmik o graniu retro:
Nakręciliśmy to na obumarły już kanał mający promować naszą byłą firmę, o której mogę powiedzieć tyle dobrego, że na koniec roku żaden z nas trzech w niej nie pracuje. Jakby komuś spodobała się formuła, to polecam jeszcze dwa odcinki, w jednym kolega Mateusz rozmawia z kolegą Marcinem o graniu w chmurze, a w drugim ja opowiadam trochę o kontrowersjach dookoła AI w Azji.
I tak oto dobrnęliśmy do końca mojego roku w świecie cyfrowej rozrywki. W kolejnej edycji na pewno zmienię formułę, obecna nie ma bowiem większego sensu. Nie opisuje trendów, nie dotyka nowości (prawie), nie dodaje szczególnej wartości czytającym, a w czasie jaki zużywam na opisanie tych wszystkich drobiazgów mógłbym napisać coś ciekawszego. Tymczasem na Nowy Rok życzyłbym nam wszystkim dużo zdrowia, także psychicznego, a także spokoju, żebyśmy mieli czas i chęci na nasze hobby. Przydałoby się wreszcie trochę mniej ciekawych czasów, nie sądzicie?