No i masz. Właśnie, kiedy człowiek chciał nadgonić z całą pracą, którą pracowicie zaniedbywał w święta. Właśnie, kiedy wydał tyle, że wciąż mu trochę wstyd, na świąteczne promocje na GOG-u i Steamie. Właśnie wtedy musiała do Europy Zachodniej (za pośrednictwem GamersGate) zawitać gra „Precursors”. Cóż to takiego? RPG, FPS, sandbox i symulator kosmiczny w jednym. Jakby ktoś wrzucił do jednego gara „Deus Ex”, „Freelancera”, „Obliviona”, „Mass Effect”, szczyptę GTA czy innej „Mafii” i solidnie wymieszał. Krótko mówiąc – to właśnie ta gra, która nam się od lat po nocach śniła, ale rano zawsze uznawaliśmy, że nikt nie będzie na tyle szalony, żeby ją zrobić.
Wiem już, że moje zaległości będą się dalej piętrzyć, a żadnej innej gry w najbliższym czasie nie ruszę. Nie jest jednak tak prosto – jeśli ktoś się spodziewa, że zagra w grę idealną, to się mocno rozczaruje. Żeby zrozumieć, dlaczego – trzeba spojrzeć na historię firmy Deep Shadows, która stworzyła „Precursors”.
W 2005 roku pojawiła się w sklepach jej debiutancka gra – „Boiling Point”, w której autorzy spróbowali zbudować dla gracza cały mały południowoamerykański kraj, pełen butnych wojskowych, cynicznych handlarzy narkotyków i brodatych rebeliantów z sentencjami Che w sercu. Tak się złożyło, że grałem w „Boiling Point” równolegle z „Oblivionem” i wciąż je do siebie porównywałem. Efekty tych porównań? W „Oblivionie” biegałem sobie po szesnastu kilometrach kwadratowych terenu, które kiepsko udawały stołeczną prowincję cesarstwa Tamriel – w „Boiling Point” miałem do dyspozycji 625 km kwadratowych, gdzie mogłem zajrzeć za każdy kamyk. W „Oblivionie” zniknęło moje ulubione zaklęcie lewitacji z „Morrowinda”, żeby gracz nie mógł zobaczyć ograniczeń silnika dostosowanego do możliwości Xboksa 360. W „Boiling Point” trzeba było trochę pokombinować, żeby się włamać do wojskowego helikoptera, ale było warto – choćby po to, żeby się pościgać z samochodami pędzącymi po miejscowych drogach. Jeśli helikopter był za wolny – było też sporo samolotów. W „Oblivionie” można było jednocześnie być przywódcą Gildii Magów, Gildii Złodziei i poszukiwanym przez prawo mordercą – a w „Boiling Point” kiedy się pomogło CIA, to przez rogatki pod kontrolą komunistycznej partyzantki trzeba było przejeżdżać pełnym gazem, mając nadzieję, że świszczące w powietrzu kule oszczędzą opony i szyby. Wszędzie tam, gdzie „Oblivion” ostrożnie się wycofywał ze śmiałości poprzednich gier Bethesdy, „Boiling Point” szedł na całość. Za tę odwagę go pokochałem. Gram do dziś. A „Oblivion” nie był zły, ale leży i się kurzy. Jako człowiek małej wiary nigdy nie uwierzyłem, że te kilka budynków na krzyż to stolica Imperium (jeśli tchórze z Bethesdy myśleli, że mogą mnie tak nabrać tylko dlatego, że od czasów „Daggerfalla” jestem Dunmerem z głębokiej prowincji, to się przeliczyli).
Ceną tej śmiałości „Boiling Pointa” była potworna ilość błędów, których stosunkowo mała ukraińska ekipa robiąca grę o takich ambicjach nie miała szans wyłapać. W pierwszej wersji gry w ogóle nie dawało się ukończyć. Stawała godnie w szranki z najbardziej spapranymi premierami w historii – „Daggerfallem” i „Battlecruiser 3000 AD” (a może nawet z niedawnym „Elemental: War of Magic”). Po zainstalowaniu wszystkich poprawek wciąż zdarza się, że jadący ulicą miasta samochód znienacka wbije się tuż obok nas w ścianę, rozjeżdżając trzy osoby, bo sztuczna inteligencja miała jakiś moment słabości. Recenzenci nie pozostawili na „Boiling Point” suchej nitki. Firma Atari wycofała się ze współpracy z Deep Shadows. Twórcy „Boiling Point” stracili swoją szansę.
Ale zamiast pójść po rozum do głowy, wpadli na jeszcze bardziej wariacki pomysł. Czyli „Precursors”. Gra, która przez pierwsze kilka godzin wygląda na „Boiling Pointa” przeniesionego w realia SF, na pustynną planetę przypominającą skrzyżowanie Tatooine z Diuną. A potem okazuje się, że można wsiąść w statek kosmiczny i pobłąkać się po wszechświecie, bo są jeszcze kolejne planety. I kolejne. Na każdej – postaci, z którymi można porozmawiać, zadania do wykonania, pojazdy, którymi można jeździć, inna fauna i flora, inne organizacje, którym można podpaść. A w przestrzeni kosmicznej – handlarze, turyści, piraci, jak to zwykle bywa. Każda część „Precursors” mogłaby być oddzielną grą. I to sporą.
Tu ludzie z Deep Shadows po prostu mnie zachwycili. Po tym, jak ich pierwszy ambitny projekt stał się komercyjną klęską, zamiast się cofnąć – postanowili spróbować czegoś jeszcze ambitniejszego. Oczywiście, nie wszystko wyszło dobrze. Główny wątek fabularny nie porywa. Humor nie zawsze śmieszy. Sekwencje w kosmosie są zbyt łatwe, strzelaniny bywają monotonne, a na dopracowanie większości planet zabrakło czasu i pieniędzy (choć sytuacja i tak jest lepsza niż w pierwszym „Mass Effect”, którego twórcom przecież nie brakowało ani jednego, ani drugiego, a pozwalali sobie na budowanie arcynudnych planet metodą copy-paste). Żeby było weselej, w angielskiej wersji wycięto głosy postaci, a w czasie gry co jakiś czas wyłącza się dźwięk. Co jakiś czas, czyli co jakieś pięć minut. Ale, co najważniejsze, tak samo, jak w „Boiling Point”, chociaż błędy bywają wyjątkowo paskudne, nie psują samego sedna zabawy. Nie burzą wrażenia, że właśnie znaleźliśmy się w kolosalnym świecie, w którym możemy robić, co się nam tylko podoba. Po poruszaniu się w takiej przestrzeni, z taką swobodą, w większości innych gier czuję się jak w… piaskownicy. W złym tego słowa znaczeniu.
Jaka jest smutna pointa całej tej historii? Zapraszam na stronę firmy Deep Shadows. Zobaczcie jej najnowszy projekt. „The Exorcist” to gra z gatunku hidden object. Jak informują nas twórcy, jest w niej dziewięć lokacji, piękne animacje i dużo minigier. Obawiam się, że szaleni twórcy „Boiling Pointa” i „Precursors” wreszcie poszli po rozum do głowy. I obawiam się, że wszyscy na tym stracimy.
PS. GamersGate wydało też trzecią grę Deep Shadows – „White Gold”, kontynuację „Boiling Pointa”. Tak, jak „Precursors” – wspaniała rzecz, jeśli ma się cierpliwość do wszystkich błędów, których w niej mnóstwo. Dodatkowe ostrzeżenie – niektórzy gracze skarżą się na to, że niedbale zrobione zabezpieczenia nie pozwalają w ogóle na uruchomienie gry. Na szczęście w czeluściach sieci można znaleźć na to radę – chociaż to smutne, że po zapłaceniu 120 zł za grę, trzeba jeszcze szukać do niej cracka…
Ale mnie Pan załatwił tym tekstem. Teraz muszę kupić i Boiling Point i Precursors, bo w tym drugim znajduję i inne poza Mass Effectem i Deus Exem inspiracje (Tatooine)… Udanej próby stworzenia gry totalnej historia medium historia medium jeszcze nie zanotowała, ale to chyba taki growy kamień filozoficzny – złota z tego nie będzie, ale chemia może powstać.
Pozdrawiam
JMD
Na początek polecam Boiling Point – bezpieczniejsza inwestycja, bo to jakieś 10x tańsze. Jak się spodoba – można sobie pozwolić na Precursors i White Gold bez żadnego ryzyka, bo to po prostu więcej tego samego, z lepszą grafiką i optymalizacją. A chemia jest, oj jest. Wciąż bawię się świetnie.
Powiem tak: WOW! I tym razem bez jadu, bo tu niedozwolone, ale przede wszystkim niepotrzebne ;). Świetna i niespodziewana sprawa z tą stroną, jak zwykle kiedy red. Szeweczyk bierze się za gry.
Komentuję pod tym wpisem bo chciałem pokadzić nieco autorowi: Tekst z Didaskaliów „Czy teatr potrzbuje gier wideo” był chyba pierwszym tekstem kryrycznym o grach wideo, po którym poczułem coś w rodzaju opadu szczęki. Super, tak trzymać, są ludzie którzy chcą takie rzeczy czytać! Choćby by móc skonfrontować swoje odczucia z The Dark Eye czy Pathologic, choćby aby się pięknie nie zgodzić.
Co do Precursors to jeszcze nie mam, ale pewnie kupię, w końcu oczekiwania zacząłem już w 2008: http://antygry.blox.pl/2008/04/Moze-jednak-nie-bedzie-tak-zle.html.
Natomiast Boiling Point też wydawał mi się ciekawy, lecz to nie przez techniczne błędy nie ukończyłem gry, tylko przez zasadzki ;). Zawsze zdarzały się w tych samych miejscach i przy każdej wizycie, jak w zegarku – niby gra otwarta, nieprzewidywalna, a zabijał ją prosty schemacik.
Odpowiem też kadząc. Kiedy myślałem nad tym tekstem do „Didaskaliów”, miałem duży problem ze znalezieniem odpowiedniego tonu, bo w Polsce o grach wideo dość rzadko się pisze jednocześnie bardzo poważnie i sensownie. AntyGry zawsze podnosiły mnie na duchu – widać, było, że się tak jednak da. I – właśnie – że są ludzie, którzy chcą to czytać.
W Boiling Poincie zasadzki jakoś przetrzymuję – bardziej frustrują mnie węże w trawie i (przede wszystkim!) to, że jak wypełniam po Bożemu misję zleconą przez szefa policji i strzelam do jakiegoś zbrodzienia, cywile zaczynają mnie postrzegać jako wroga. Widać kochają spokój;). Dużo tam rzeczy bardzo nieprzemyślanych – a Precursors i White Gold wydają mi się (na razie) odrobinę sensowniejsze pod tym względem.
@Bioforger
Miło tu ujrzeć starych znajomych, witaj! Co się tyczy wspomnianego przez Ciebie tekstu Pawła z „Didaskaliów”, to coś mi mówi, że ten temat jeszcze powróci :)