Gry dla mnie są czymś nowym, a zarazem starym. Wywołują sentymenty.
Przeglądam właśnie pokaźny stosik dóbr wypożyczonych nieodpłatnie przez zacnego redaktora Szewczyka, bym zaczął tu pisać. Miło łechcą próżność (ktoś coś dał, abym ja również coś uczynił), ale przede wszystkim przywołują wspomnienia. W odróżnieniu od większości ludzi w moim wieku lub młodszych, na fenomen gier załapałem się późno. Nie dorastałem z nimi. Ominął mnie choćby cud ośmiobitowych komputerów. W życiu nie widziałem ZX Spectrum, na Atari pykałem zaledwie kilkukrotnie, na C64 – nawet nie wiem, czy w ogóle, a swój pierwszy komputer, Amigę 600, zdobyłem za późnej nastoletniości. Myślę zresztą sobie, że rzeczona Amiga ze względu na zastosowanie była bardziej konsolą na dyskietki niż komputerem. Pamiętam z tego okresu kilka dobrych gier: „The Lost Vikings”, „Cannon Fodder”, „Crazy Football” – ale, proszę mi wierzyć, po kilkumiesięcznej fascynacji nową zabawką cisnąłem ją w kąt. Szesnastolatek ma dużo ciekawsze rzeczy do roboty niż wyginanie joystickiem po nocy.
Wikingowie. Death metal w krzepkiej dłoni.
Żeby nie przedłużać – gdy już zdarzył się pecet, służył głównie do pisania. Później: oglądania filmów, z przyjemną przerwą na wielokrotnie kończone „Diablo” i „Dungeon Keeper”. Do dziś nie zgłębiłem sensów „The Sims” i „World of Warcraft”. Stąd zakup konsoli stanowił autentyczną furtkę do nowego świata, gdzie w czarownym ogrodzie kryją się wspaniałości.
Przyglądam się dobrom od zacnego redaktora, zastanawiając się, jakim właściwie cudem piszę to, co piszę, zamiast pykać wesoło w „Dead Space II”. Rzeczone płytki przywołują inny rodzaj wspomnień, niezwiązany z graniem, choć dowodzący chyba, że pewne zachowania społeczne, potrzeba pewnych społecznych doznań pozostają niezależne od wieku. Jako nastolatek przeżywałem głęboką fascynację muzyką metalową i mogę, na upartego, porównać magię odkrywania kolejnych zespołów z poznawaniem nowych, znakomitych gier. I to, i to poszerzało spektrum doznań.
Metalowanie było hobby niezwykle drogim. Cena płyty przewyższała wielokrotnie moje zasoby finansowe (zwłaszcza że istniało jeszcze tanie wino, a także kawa dla bajerowanych koleżanek), stąd człowiek stawał na głowie celem wejścia w posiadanie upragnionych nagrań, co porządkowało strukturę otoczenia. Byli sobie ludzie tacy jak ja, szaraczki w czarnych skórach, szeregowi wszarze, i byli wybrańcy. Ci, którzy jakimś cudem „mieli płyty”, zyskiwali status półbogów. Czerpali z tego profity, ciesząc się przyjaźnią, szacunkiem i oddaniem. Ktoś opływał w dobra dla mnie niedostępne i jeszcze znajdował okazję, żeby się podzielić, choć ta okazja czasem polegała na wspólnym przesłuchaniu. Trzeba dopowiedzieć, że owo „mienie” rozumiem nie tyle jako stan posiadania, ile jako stałą predyspozycję do pozyskiwania nowych, atrakcyjnych tytułów. Co to ma wspólnego z grami konsolowymi? Ano mechanizm, który się powtarza.
Gry są drogie. Bardzo drogie. Tu znów muszę wyjaśnić, na czym owa kosztowność polega, choć każdy, kto przegląda nowości w specjalistycznych sklepach, mógłby jakimś cudem dojść do podobnej opinii. Bez zaglądania komuś do kieszeni lub pokazywania własnej mogę zapewnić, że bez nadszarpnięć budżetowych byłbym w stanie zagwarantować sobie sympatyczną rozrywkę konsolową przy niewygórowanych kosztach. Ale nie tylko o rozrywkę tu biega.
Usiłuję wiedzieć, o co chodzi. To znaczy, że winienem śledzić na bieżąco aktualne trendy i szukać ich źródeł w przeszłości. Rozpoznawać określone tytuły, sposoby rozgrywki, bez kłopotu wskazując na połączenia między nimi. Tropić źródła myśli i rozwiązywać równania idei. Mówiąc w skrócie, wypada mi wiedzieć, w którym kościele dzwoni, tak jak dwadzieścia lat wcześniej nauczyłem się rozróżniać szwedzki death metal od tego z Florydy. Wymaga to czasu i pieniędzy, które być może mógłbym wydać, lecz zwyczajnie się wzbraniam. Strach trochę tak przeznaczać majątek na przyjemności. Powraca więc półboska figura „mającego płyty”, tyle że tym razem to płytki z grami. Odpowiednio droższe, niemniej oferujące ten sam dreszczyk odkrywania nowych światów.
Taka sytuacja rodzi spore nadzieje. Niektóre z przyjaźni muzycznych trwają do dzisiaj – zażyłość o dwudziestoletnim stażu to naprawdę coś niezwykłego w naszym ponurym świecie. Jednocześnie, co chyba najważniejsze, kruszeje wyobrażenie gracza jako wyobcowanego niedojdy. Pal sześć, że granie po sieci dokonuje się zespołowo (kto powiedział, że relacja przez komunikator czy „Call of Duty” jest gorsza od tej w realu?) – o gry trzeba zabiegać. Ich zdobywanie wymaga niemałych pieniędzy, zwłaszcza że wydawcy dawno już dostrzegli zadziwiającą łatwość, z jaką gracze dają się żyłować, i to niekiedy za tak zwane psińco. W przypadku konsol udowodniono, że istnieją skuteczne sposoby tłamszenia poczciwych piratów. Z kolei zdobycie kasy łączy się z określoną przedsiębiorczością, różnorako rozumianą. Nawet bandyta i złodziej musi radzić sobie w tym niełatwym fachu, inaczej przepadnie, zaś pod celą nie mają nawet ruskiej gry o wilku i jajcentach. Druga opcja, oparta na relacjach międzyludzkich, pożyczaniu, oddawaniu i kombinowaniu, tak jak nad Wisłą przystało, wymaga jeszcze więcej – mianowicie sympatycznej skłonności do dania czegoś z siebie.
Innymi słowy, dzisiejszy gracz wydaje mi się osobą rzutką, zaradną, zdolną zarobić spore pieniądze, doskonale radzącą sobie w kontaktach z ludźmi. Reasumując, jest on figurą kapitalnie zakorzenioną w świecie.
Zakorzenienie to ma jeden cel.
Żeby z tego świata umknąć. Choć na chwilę. Co dopiero jest paradoksem: im człek bardziej zaradny, tym zdolniej umyka w jawne sny.
Na obrazkach od góry: „The Lost Vikings”, „Cannon Fodder” i „Crazy Football”.
Rad jestem, że mogę się zgodzić już z pierwszym Twoim wpisem na łamach „Jawnych Snów”. Jesienią zeszłego roku na łamach e-zinu „Consoleo” popełniłem tekst „Gry Video – Hobby tylko dla bogatych”. W dużym skrócie; opisałem w nim, że złudną jest opinia, iż granie jest swoistego rodzaju tańszą wersją innych rozrywek – namiastką np. sportu, czy podróżowania. Wśród niektórych ludzi utarło się przekonanie, że gracz przypomina trochę nieszczęśliwego bohatera książki „Graf Zero” Williama Gibsona, który z racji niskiego statusu społecznego z rozrywek mógł sobie zapewnić tylko spotkania z wirtualną dziewczyną, które odbywały się po podpięciu do Cyberprzestrzeni.
Gry są drogie, zwłaszcza konsolowe, ale nie zapominajmy, że na zachodzie poziom życia wzrasta. Dla przeciętnego Amerykanina wydatek około 200 dolarów na konsolę, jest porównywalny z kwotą 300-400zł dla Polaka. U nas kupno takiego samego sprzętu dla wielu jest ekstremalnym wyrzeczeniem, dla jeszcze innych wydaniem kwoty będącej połową miesięcznej pensji. Do tego dochodzi cena samych gier, a wydawcy skutecznie walczą z rykiem nośników używanych – za kilka lat, być może już nie mógłbyś pożyczyć Dead Space 2 od Olafa, gdyż będzie się wpisywało przyporządkowujący do konsoli klucz. Obecnie jest tak robione z dodatkową zawartością, dostępną tylko dla pierwszego właściciela po wpisaniu kodu, ale kto wie, co przyniesie nam jutro. Dla wydawców najlepszym i najtańszym rozwiązaniem pozostanie zapewne dystrybucja cyfrowa – zatem żegnajcie półki pełne skolekcjonowanych pudełek z grami.
Również granie online jest swoistego rodzaju nakręcaniem graczy na kupowanie nowych produkcji – ot co roku, gdy wychodzi kolejna część Call of Duty, drastycznie zmniejsza się ilość grających przez sieć w poprzednią odsłonę. Jest to stary jak świat chwyt marketingowy, żerujący na ludzkiej potrzebie przynależności do grupy. Ot, „wszyscy mają Mambę, mam i ja” tylko w wersji dla ludzi dorosłych. Mimo wszystko jednak, choć kupowanie gier jest ciężkim wydatkiem dla studenta, nie umiem z tego wspaniałego hobby zrezygnować. To tak jakbym przestał czytać książki, czy słuchać muzyki – swoją drogą, te dwie formy spędzania czasu, choć droższe niż kilka lat temu, nadal pozwalają na alternatywne kupowanie. Możemy bez problemu znaleźć nowe egzemplarze na aukcjach internetowych po atrakcyjnych cenach, a nawet odwiedzić poczciwą bibliotekę. Polski gracz, który wykazuje się większym zainteresowaniem tematem niż jego koledzy ma jeszcze jeden problem – niechęć wydawców, do wysyłania amatorskim serwisom wersji recenzenckich gier. Stawiany wymóg dotyczyc najczęściej stałej i wysokiej liczby czytelników – pytanie tylko jak można ich zdobyć, jeśli redakcja nie ma dostępu do nowych tytułów, a wiadomo, że w tej branży liczy się wszystko to, co najnowsze. Tylko nieliczna grupka pasjonatów sięga po starsze produkcje. Sam się do takiej zaliczam, ale niestety za pisanie o wspaniałości wczesnych gier Petera Molyneux, nikt nie podaruje mi następnej części Fable (która ponoć jest już tworzona). Takie to trochę błędne koło, ale trzeba żyć dalej i próbować :) Pozdrawiam
„Tylko nieliczna grupka pasjonatów sięga po starsze produkcje. Sam się do takiej zaliczam” – w przypadku konsol problem z sięganiem op starsze produkcje polega na barierach sprzętowych. Jeśli np. poczuję ochotę by powrócić do Silent Hill2, będę musiał odkurzyć swoją starą PS2, bo na PS3 mi ta gra nie pójdzie. Na piecu wracać do gier jest łatwiej. W dodatku nawet producenci gier nie poczują się tym bardzo poszkodowani, bo taki stary pryk jak ja, sarkający na nowe tytuły i wracający z radością do starych powoli przestaje być targetem dla dużych firm.
„Innymi słowy, dzisiejszy gracz wydaje mi się osobą rzutką, zaradną, zdolną zarobić spore pieniądze, doskonale radzącą sobie w kontaktach z ludźmi.”
Nie dotyczy 80% graczy* którzy piracą gry – oni są rzutcy i zaradni inaczej (znaleźć grę na torrencie, zaaplikować cracka, etc).
* – liczba wyciagnieta z tylnej czesci ciala, swoja droga ciekawe jaki procent grających to piraci.
Gdy kiedyś patrzyłem na gażę statysty utargowanych a spiraconych przez złodziei gier -nie pamiętaj jakiej dokładnie, ale czołowej- firmy, to oczy wyszły mi z orbit. Oczywiście nie wiem, czy 'analitycy’ (ostatnio słówko to wnerwia wielu obytych z grami) pisali prawdy, ale roczne zyski przy obrocie TYLKO legalnych kopii przekroczyłyby -przypominam, że według zamierzchłych denuncjacji- 10 miliardów zielonych, podczas gdy raporty finansowe z całego roku mówiły raptem (raptem? ;]) o 3 miliardach.
(…)-nie pamiętaM, jakiej dokładnie, ale czołowej-(…)
(wybaczcie)
@głowa Tylko, jak zawsze, te statystyki robi się z założeniem, że wszyscy, którzy daną grę spiracili, by ją kupili. To bardzo daleko idące założenie…
Właśnie, właśnie! A to jest mało prawdopodobne, ale podałem wysokości, bo mnie rajcuje fakt, że rozrywka growa odnosi powoli o wiele większe sukcesy, niż takie kino pełnometrażowe. Szkoda tylko, że grę spiracić można łatwo, zaś do kina, a raczej na salę kinową bez zapłacenia się nie wejdzie. Mimo wszystko jest i tak, i tak głupie porównanie, kiedy w Polsce prawo nie każe tych, którzy ściągają filmy z sieci. Ponoć tu wyniki ściągnięć są jeszcze większe od tych z sfery interaktywnej. Ojoj. Można się pogubić. ;) Ale ja tam na razie podchodzę do Dead Space’a 2 po raz drugi… z takim przewodnim motywem wpatrzenia się w przestrzeń. Nie wiem, czy grałeś Pawle (Olaf coś tam smyrnął), ale naprawdę warto zapoznać się ze Sprawl i zwrócić uwagę na bohatera w niekończącej się galaktyce. (fruwanie w 0-g) Heh, przepraszam za wyskok z tematu.