Jestem zmęczony.
Zmęczenie jest dosyć naturalne u świeżo upieczonych ojców, dosyć częste u czterdziestolatków, dosyć typowe u zabieganych korposzczurów. A że w minionym roku wcieliłem się we wszystkie te role naraz, nic dziwnego, że i mnie to uczucie dopadło. A jak się to przekłada na granie?
Jestem zmęczony nadmiarem gier.
Jestem zmęczony naszym growym światkiem.
Jestem zmęczony prymitywnym retro i słabymi wyrobami retropodobnymi.
Po kolei. Jedną z niewielu rzeczy okołogorowych, która mnie naprawdę ucieszyła w 2019, było powstanie bloga pod wdzięczną nazwą “Nie Wszystek Ogram”, o czym dalej. Jego motto coraz bardziej staje się moim credo. Za mało czasu, za mało energii, za to gier coraz więcej. Czuję się jak Zbój Gębon przytłoczony informacjami przez Demona Informacyjnego Drugiego Rodzaju. Ciężko nawet nadążyć, a już ograć wszystko co by się chciało – praktycznie niemożliwe, jeśli nie jest się pasjonatem, dla którego jest to jedyne i najukochańsze hobby, lub kimś zawodowo piszącym o grach (wzdragam się przed użyciem słowa redaktor, strasznie się w ostatnich latach zdewaluowało). Nie wspominając już o tym, że zarówno gry i osprzęt kosztują niemałe pieniądze. Konsola – więcej niż tysiąc złotych. Gry – nowe za sto czy nawet dwieście kilkadziesiąt złotych. Oczywiście pozostają tytuły starsze i niezależne, ale nawet one sumują się do sporych kwot.
Przykłady? Na początku roku kupiłem „Warlock” , chcąc wesprzeć samotnego autora, w dodatku Polaka. Pograłem może godzinę, bo okazało się toto bardzo słabe. Trzydzieści złotych diabli wzięli. Kupiłem „Dishonored 2”, bo wreszcie staniało do akceptowalnego poziomu. Pograłem ze dwie godziny, potem przytrafił się taki okres, że nie było czasu literalnie na nic, więc się wyciągnąłem z klimatu i jakoś ciągle nie wróciłem. Może kiedyś. Kolejne trzydzieści złotych Diablo wzięło. Za chwilę również drugi raz za samo się, bo klasyk ten zawitał na GOG-u. Na swoją kolejkę czekają rozmaite inne gry kupione na tej samej platformie, w tej liczbie „Sunless Skies” kupiona na premierze za osiemdziesiąt złotych. Nie miałem kiedy w nią zagrać, bo to nie jest gra w którą można popykać przez kwadrans, trzeba usiąść na dłużej, wsiąknąć, chłonąć klimat steampunkowego kosmosu, smakować malownicze krajobrazy i pisane sążnistą prozą opisy. Również promocje, w których różne starsze tytuły chodzą za parę złotych, nieźle zdrenowały mi portfel w tym roku. Dalsze przykłady można mnożyć, ale myślę, że już rozumiecie o co mi chodzi. Nie dość, że mam ciągłe poczucie marnotrawienia pieniędzy (oj, jak mnie zabolało, że „Bloodborne” pojawiło się w promocji za pół ceny tuż po tym jak kupiłem je za pełną), to jeszcze nie wyrabiam się z graniem. To męczy.
Również growy światek męczy mnie coraz bardziej. Z jednej strony brzydzi ogólna bucera i seksizm graczy en masse (patrzę na was, GamerGaterzy), z drugiej zaś drażni przesadna poprawność polityczna, gdzie ludzie czepiają się nieistniejących problemów w nieistniejących światach, a autorzy zmieniają swoją autorską wizję, bo dla jakiś przewrażliwionych księżniczek są one nie do przyjęcia. Nie zrozumcie mnie źle: cieszę się z coraz większej różnorodności głosów w tym medium, a sprawy niedoreprezentacji mniejszości i mniej lub bardziej zawoalowanej mizoginii mają swoją wagę. Jednak, przykładowo, kontrowersja dookoła gry “Wargroove” od niezależnego studia Chucklefish Games spowodowała, że opadły mi ręce i nie tylko. Problemem okazało się bowiem to, że postaciom o ciemniejszej karnacji głos podkładają, o zgrozo, biali aktorzy. Już nawet abstrahując od tego, że akurat skóry aktorów głosowych nie widać w produkcie końcowym, to w świecie gry chodzi o fikcyjną rasę o zielonych włosach, nie żadną realną grupę etniczną czy kulturową – więc czemu ma to jakiekolwiek znaczenie? I czemu wydawca w ogóle przejmuje się równie absurdalnym zarzutem? A podobnych afer o nic było w ostatnich latach sporo.
Dołóżmy do tego jeszcze pogardę dla wartości ludzkiej pracy i przyzwolenie na nieetyczne praktyki u pracodawców z branży growej, a na deser ogólną bylejakość, wsobność tudzież kutwienie portali i magazynów o grach w Polsce – i już będziecie wiedzieć dlaczego ostatnio praktycznie nie czytam artykułów growych ani na papierze, ani w internecie. Wartości intelektualnych czy informacyjnych w nich nie znajduję lub znajduję mało, za to albo mnie dołują, albo wkurzają.
Co zaś się tyczy retro, to przyznam, że trochę mi się przejadło. W tym roku sprzedałem moje niedawno odrestaurowane ZX Spectrum+, Amstrada-Schneidera 6128 oraz klasycznego Game Boya, o którym pisałem jakiś czas temu . Przyczyna była trojaka. Po pierwsze, finansowa: różne życiowe potrzeby trochę to wymusiły. Po drugie, ośmiobitowe retro jednak jest ciut zbyt prymitywne jak na moje gusta. Nie daję rady po raz drugi wejść do tej samej rzeki na dłużej niż paręnaście minut, a próbowałem z Game Boyem, Spektrumną i Amstradem. Większość gier jest wściekle trudna, z topornym sterowaniem, prościutką grafiką i prostacką rozgrywką, której już nie trawię w większych dawkach. Epoka ośmiu bitów to był piękny czas dla gier kiedyś – ale dawno przeminął. A pojedyncze genialne klasyki, bo rzecz jasna są takie, ogram sobie na emulatorach, jeśli mnie kiedyś znowu najdzie napad nostalgii. Po trzecie zaś, do posiadania sprzętów retro dochodzi jeszcze użeranie się z materią, czyli tzw. maintenance, po polsku “utrzymanie”. Jeśli nie bawimy się jakimś sprzętem codziennie, to wyciągając go z szafy raz na parę miesięcy z reguły odkrywamy, że w międzyczasie tu coś się zepsuło, tam coś nie kontaktuje, a coś jeszcze innego niby działa, ale już trochę nie tak jak powinno. I lecą godziny na gmeranie w sprzęcie, zamiast bawić się grami. Nie mam na to czasu ani ochoty. Co gorsza, w miarę jak przycinałem moją kolekcję, zaczęło do mnie docierać, że ostatnio grami z epoki DOS i szesnastu bitów też jakoś nie za wiele się bawię…
Ponarzekałem sobie, ale skłamałbym mówiąc, że rok 2019 był zupełnie nieudany.
Na przekór nawałowi obowiązków w pracy i w domu, udało mi się napisać parę fajnych felietonów na Polygamię w kontynuowanym po dłuższej przerwie cyklu Rozważania NaGórze. Nieskromnie powiem, że jestem z większości z nich bardzo zadowolony, a z niektórych nawet dumny. W listopadzie przestałem, bo nie chcę firmować swoją twarzą procesu powolnego obumierania Polygamii. Niby pecunia non olet, ale niesmak pozostaje. A że z czasem krucho, to decyzja nie była trudna – co nie znaczy, że nie jest mi trochę przykro patrzeć na przedłużoną agonię niegdyś popularnego portalu, na którym stawiałem pierwsze kroki w pisaniu o grach.
W 2019 z wymienionych wyżej względów grałem niewiele. W pierwszej połowie roku znowu do łask wróciło komórkowe „Kingdom Rush” w swoich trzech pierwszych odsłonach – naprawdę powinienem wreszcie napisać recenzję tej serii, spędziłem z nią bowiem łącznie w ostatnich latach więcej czasu niż z wielkimi hitami. Pograłem również w “Chrono Trigger DS” na 3DSie, ale poległem na walce z robotami w przyszłości i jakoś wybiłem się z gry. Bardzo wciągnęła mnie “Radiant Historia” w wersji DS (bo jest też odświeżona wersja dla 3DSa). Wprawdzie nie dałem rady jej dokończyć, jednak na pewno kiedyś powrócę. Dobra rzecz, z ładną grafiką w stylu faux-retro, piękną muzyką i całkiem pomysłową opowieścią, dziejącą się w dwóch alternatywnych odnogach historii. Zdecydowanie warto.
W minionym roku miał też u mnie miejsce napad nostalgii względem PSP, co zaowocowało zakupem konsoli w wersjach 1000, 2000 i Go, jak również odbudowaniem po latach swojej growej kolekcji. Potem trochę włączył mi się tryb kolekcjonera (ile na tej platformie jest dobrych gier, to przechodzi ludzkie pojęcie!), w rezultacie czego kolekcja po wielokroć przekroczyła niegdysiejsze rozmiary i granice tolerancji mojej żony. Siłą rzeczy pograłem przy okazji w rozmaite tytuły, już to żeby wrócić do starych hitów, już to żeby obbadać jakieś przegapione ciekawostki. Najbardziej wciągnęły mnie pierwsze “Patapony” (przekleństwo na ten pustynny poziom!), dwu-i-pół-wymiarowa “Castlevania: The Dracula X Chronicles” (kiedyś mi nie weszło, tym razem wprost przeciwnie, w sumie sam nie wiem czemu) i nieoficjalnie przetłumaczone “Nayuta no Kiseki” (ma wiele wad JRPGów, ale intrygujący świat przedstawiony). Krótsze sesje odbyłem też z masą innych gier i świetnie się przy tym bawiłem. PSP to był ważny krok na mojej drodze gracza i do dziś mam słabość do tej konsoli.
Na końcówce 2019 stałem się wreszcie właścicielem Playstation 4, zakupionym zbiorczo przez całą rodzinę (dziękuję!), która nie mogła już patrzeć jak z różnych przyczyn odkładam ten zakup z roku na rok. Kupiłem sobie od dawna pożądane gry na wyłączność: “Bloodborne”, “Uncharted 4”, Persona 5”, “God of War” i “Horizon Zero Dawn” (pyf, trzysta złotych pękło, a przecież to wszystko w srogich promocjach). Zainstalowałem już posiadane, nabyte kiedyś w Cross-Buy z czymś co wziąłem na Vite lub PS3, nawet sporo tego było. Dałem się parę razy zatłuc wilkołakowi na początku “Bloodborne”… i to w zasadzie tyle, na więcej nie było czasu i energii. Pograłem jeszcze trochę w “Doom” (2016) na laptopie, potraktowałem parędziesiąt czy paręset demonów z glana i dwururki, po czym 2019 szczęśliwie dobiegł końca.
Efektem ubocznym mojej przemiany z growego drapieżnika w growego padlinożercę było to, że z żalem zrezygnowałem z nominowania do Paszportów Polityki. Nie nadążam za nowymi grami w ogólności, za tymi z Polski już w ogóle – a byłoby grubą nieuczciwością opierać się wyłącznie na cudzych osądach. Wprawdzie przegapiłem przez to możliwość spotkania z noblistką podczas uroczystości wręczenia Paszportów (szkoda!), niemniej pocieszam się, że może jeszcze kiedyś się uda, zarówno spotkać z Olgą Tokarczuk, jak i ponownie nominować w kategorii Kultura Cyfrowa. Nie tracę nadziei.
Z rzeczy okołogrowych bardzo ucieszyło mnie znalezienie subreddita patientgamers, bo chyba najbardziej odpowiada mojemu obecnemu growemu temperamentowi, a i wypowiedzieć się też na nim czasem mogę w temacie gier ciut starszych niż te, o których aktualnie głośno. Dużo frajdy miałem także czytając bloga uchodźców z Polygamii, Jarka, Jana i Gustawa, pod wdzięcznym tytułem “Nie wszystek ogram” – trochę rzeczy bieżących, trochę o parę lat spóźnionych, trochę osobistych historii. To jest właśnie to co lubię czytać, a nie na przemian bieda-niusy (“byndzie gra i byndzie fajna”), żałośliwe narzekania (“w tej grze ginie zbyt wiele postaci o fioletowej skórze, to uwłacza osobom które kiedyś miały podbite oko”) czy informacje o tym, że znowu gdzieś zamknięto studio lub doprowadzono iluś deweloperów na skraj wyniszczenia fizycznego i psychicznego.
Na dodatek w 2019 wyszło wiele ciekawych gier w które prawdopodobnie zagram w mniej lub bardziej odległej przyszłości: “Outer Wilds” – nie mylić z “Outer Worlds”, “Sekiro: Shadows Die Twice”, “Fire Emblem: Three Houses”, “Disco Elysium”, “Baba Is You”, “Hypnospace Outlaw”, “A Plague Tale”, “Katana Zero”, “Ape Out”. Ba, dwie ostatnie już są zakupione, zainstalowane i czekają tylko na moment w którym będę miał dość czasu i energii by dać się im porwać.
Na 2020 nie mam póki co żadnych planów, a na cukierki miętowe twarde iryski jestem za nerwowy (ciekawe czy ktoś jeszcze pamięta skąd pochodzi ten żarcik?). Ostatnia pięciolatka pokazała, że jakiekolwiek plany i tak przegrywają w starciu z rzeczywistością, więc w nowy rok wchodzę zupełnie bez celów i oczekiwań. Owszem, fajnie byłoby trochę pograć na Playstation 4: upolować parę mechanicznych dinozaurów, pochlastać lovecraftiańskie monstra, przeżyć przygody jak Indiana Jones i potłuc demony do wtóru japońskiego popu. Fajnie byłoby dokończyć “Radiant Historia” i “Chrono Trigger”, zobaczyć jak rozwinie się fabuła “Nayuta no Kiseki”, zdeptać resztki armii piekieł w ostatnim “Doom”. Fajnie byłoby napisać jeszcze parę rzeczy albo wreszcie wydać tego ebooka, co się do niego zabieram jak pies do jeża. Ale nawet jeśli nic z powyższego się nie wydarzy, to też będzie dobrze. Najważniejsze, żeby znaleźć czas na zabawę z synkiem oraz posiedzenie na tarasie twarzą do słońca, wraz z żoną, potomkiem i kotami.
A gry? Gry poczekają.
Obywatelska korekta: nie cukierki miętowe, tylko twarde iryski. Czuwaj!
Dzięki wielkie! I stand corrected. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że nie sprawdziłem źródeł i posłużyłem się cytatem przefiltrowanym przez własną, coraz bardziej szwankującą pamięć.
Z czego to cytat?
Z któregoś z komiksów Baranowskiego o Bąbelku i Kudłaczku. Jeśli się nie mylę, to chyba „Skąd się bierze woda sodowa?”.
Ja po kupieniu 3DSa z zestawem gier na jesieni minionego roku powiedziałem sobie mocno „STOP!” i nie złamałem się nawet pod presją premiery MHW Iceborne na PC. Moja biblioteka (ważne, bo poza moją jest i FamilyShare) może nie puchnie w szwach, ale soulsowy cug minionych lat sprawił, że wiele rzeczy mam w ogóle nieruszonych. Teraz za to jest świetny czas na nadrabianie: Elden Ring bez daty premiery, niewiele dużych rzeczy, które by mnie interesowały. A gry mamy drogie i tanie: drogie, jeśli poddawać się hype’owi, tanie, jeśli zajrzeć na wishlistę podczas promocji, czy, jeszcze lepiej, przejrzeć dziesiątki darmowo udostępnianych – platforma EPICa przoduje (i robi to dobrze, mam nadzieję, że masa ludzi zainteresowała się Hyper Light Drifterem!), ale mam też kilka części Assasin’s Creed, a nie znam serii wcale. I co z tego, że czasem z poprzedniej generacji sprzętu? To nie 8 bitów. Dobre czasy dla gracza z dłuższym stażem, któremu łatwiej wejść w niby to niedzisiejszy tytuł. Zaczynałem od Xonixa i Topplera i to nie znaczy, że koniecznie muszę do nich wrócić. Ale już cała trylogia Batmanów z poprzedniej generacji (darmówka z EPICa) kusi nie mniej niż współczesny Spider-Man.
A wielopaki to w ogóle jest pułapka wyprzedaży wszelakich: zgarnąłem na GOG całą serię o Kainie i Razielu, do spółki z całą serią Risen kiedyś. Przecież to jest kilka miesięcy grania, jeśli nie ruszę nic innego po drodze. Dobre czasy, nawet jeśli nie wszystek ogram. Na hype raz czy dwa w roku i tak się dam złapać, bo chcę i już: przy premierze MHW czas dzieliłem między polowania a rozkminy o buildach na reddicie.
Jak najwięcej słońca!
Dzięki!
„powiedziałem sobie mocno „STOP!” i nie złamałem się nawet pod presją”
Szanuję Twoją siłę woli.
„niewiele dużych rzeczy, które by mnie interesowały”
Jak to, a Doom Eternal?
„A gry mamy drogie i tanie: drogie, jeśli poddawać się hype’owi, tanie, jeśli zajrzeć na wishlistę podczas promocji, czy, jeszcze lepiej, przejrzeć dziesiątki darmowo udostępnianych”
Jasne, może nieprecyzyjnie napisałem: kupuję prawie wyłącznie na promocjach, pełna cena tylko za rzeczy starsze i już w cenie zredukowane (casus Bloodborne, gdzie tydzień cierpliwości oszczędziłby mi dodatkowe 40zł) lub rzeczy które nigdy nie trafiły na promo (są na PSNie takie tytuły na Vitę, których cena przez, powiedzmy, pięć lat, ani drgnęła) i już raczej nie trafią, lub okazjonalnie jakiś tytuł z małego studia, który mi się bardzo spodobał i chcę im po prostu przekazać swoje pieniądze (casus Sunless Skies, gdzie w pewnym sensie dostali zaległą premię za Sunless Sea, na które dostałem kod recenzencki). W ogóle nie ma w moim świecie możliwości zakupu gry za 289zł, choćby był to Święty Graal.
Natomiast darmówki – wyłącznie na GOG-u. Ignoruję wszystko poza GOGiem, Steamem i PSNem. Epic może sobie rozdawać darmówki, ale nie będę dołączał kolejnego konta i kolejnego launchera, jak już i tak mam backlog gier na lata.
@Doom Eternal
Kiedy ja nie gram w FPSy! Ostatnio to pewnie Unreal Tournament, naście lat temu, kiedy na przerwach cisnęliśmy w korpo, a i to towarzysko czysto :)
Szanuję natomiast bardzo za techniczne zdobycze, tj. genialną optymalizację – taki przynajmniej był Doom pierwszy po reboocie bez cyferek, którego demo śmigało mi płynnie na poprzednim GPU, 660Ti, jeszcze z 2012. Pograłem z 10 minut wtedy :)
Najbliżej z interesujących rzeczy to Nioh 2 i Ori 2, ten pierwszy i tak spóźni się na PC, a ja spóźnię na niego też i wtedy, bo to fajna gra tylko w połowie, a w drugiej połowie przebrzydły excel-loot-game, więc poczekam na -50%. A tego drugiego kupi brat, więc FamilyShare pójdzie w ruch! Portfel bezpieczny.
Jawne Sny przez jakiś tydzień były niedostępne, może wartałoby zrobić jakiś backup.
Albo zrzutkę na hosting? :) Podczas padu strony widziałem deklaracje gotowości do zrzutki.
Cytując samego siebie: jestem zmęczony.
Jestem zmęczony powtarzającym się co roku padem i brakiem jakiejkolwiek kontroli nad tym.
Ja się cieszę że strona wróciła :)
Przez moment się zmartwiłem…
Mogę tylko przeprosić i zapewnić, że mimo iż tu pisuję, nie mam nad tym (technikalia, dostępność, serwery, domena) absolutnie żadnej kontroli.
Wreszcie wyszedł ostatni akt Kentucky Route Zero – szkoda, że już zapomniałem o istnieniu tej gry i mam raczej średnią ochotę do niej wracać…
Mam bardzo podobnie. Odpuściłem bodaj po trzecim epizodzie, teraz musiałbym przejść wszystko razem, a do tego potrzebuję czasu (którego mi ostatnio brakuje) oraz spokoju ducha, żeby chłonąć, odkrywać i kojarzyć nawiązania tudzież inspiracje. Tak, że właśnie trafiło do folderu „na kiedyś”…