Głosy na sprzedaż

Orsonowi Wellesowi, człowiekowi, który najpierw doprowadził do doskonałości słuchowisko radiowe, a potem, w wieku 26 lat, swoim „Obywatelem Kane’em” wprowadził w dojrzałość kino, los spłatał brzydkiego figla. Jego pożegnaniem z widownią – już pośmiertnym – okazała się rola Unicrona w filmie animowanym „Transformers: The Movie” z 1986 roku. Niepokoi mnie to, że dzisiaj przypomniałem sobie o nieszczęsnym Wellesie, kiedy przeczytałem o tym, że jednym z członków obsady „The Elder Scrolls V: Skyrim” będzie Max von Sydow, kiedyś jeden z głównych aktorów filmów Ingmara Bergmana. Dlaczego mnie to niepokoi? – pomyślałem. Przecież kocham gry? A jednak, coś mnie gryzie.

Filmy Bergmana oglądam z nabożeństwem od czasu, kiedy pierwszy raz zobaczyłem „Siódmą pieczęć” – historię powracającego z Ziemi Świętej krzyżowca, który na pustej plaży spotyka Śmierć. Będą ze sobą grali w szachy, żeby opóźnić trochę to, czego Rycerz i tak nie uniknie – on ma nadzieję, że w tym czasie uda mu się lepiej zorientować w sensie tego, co w życiu zrobił, a może też w sensie tego, co jeszcze zdąży zrobić w czasie trwania tej dziwacznej partyjki. Nie przesadzę, jeśli powiem, że „Siódma pieczęć” cały czas żyje gdzieś bardzo głęboko w moim myśleniu o świecie. Wychudłej twarzy von Sydowa-Rycerza nie da się zapomnieć.

Życie jako gra - w sam raz na "Jawne sny"

O co mi chodzi? Akurat von Sydow to aktor, który już dawno zaczął romansować z popkulturą. Obok swoich ról u Bergmana i jego naśladowców (np. Woody’ego Allena – „Hannah i jej siostry” czy nawet Krzysztofa Zanussiego – „Dotknięcie ręki”) ma na swoim koncie występy w produkcjach dużo bardziej kasowych. Czasem nawet niezłych („Diuna” Lyncha, „Raport mniejszości” Spielberga, „Robin Hood” Scotta), a czasem – takich jak „Conan barbarzyńca” czy „Flash Gordon”. Nie wiem, czy po tym ostatnim do dziś nie pluje sobie w brodę (a brodę miał w tym filmie bardzo dorodną) – za to wiem, że jego występy w takich właśnie dziełach bardzo źle wpłynęły na jego przyjaźń i współpracę z Bergmanem (ich ostatni wspólny film powstał w 1971 roku).

Cóż. Człowiek się zmienia. (Max von Sydow w filmie "Flash Gordon")

Poza tym – gry przecież, jako się rzekło, uwielbiam, i uważam, że stanowią bardzo ważną część współczesnej kultury. Czyżbym był w głębi ducha jednak uprzedzony i sam się oszukiwał? W „Skyrim” na pewno zagram, a na premierę będę niecierpliwie czekał. Czy udział w grze, która będzie, miejmy nadzieję, jednym z (kilku) lepszych od dawna RPGów, to jakaś ujma dla von Sydowa?

Kiedy chcę sobie wyjaśnić, o co mi chodzi, przypominam sobie inne przypadki, w których wybitni aktorzy współpracowali z twórcami gier. Choćby w grach Bethesdy – Patrick Stewart (nie tylko kapitan Picard, ale też jeden z najwybitniejszych brytyjskich aktorów teatralnych) w „Oblivion” i Liam Neeson w „Falloucie 3”. Odpowiedzmy sobie uczciwie – czy role, które dostali, były skrojone na miarę ich talentu? Ginący prawie od razu Uriel Septim przyprawiał o ciarki w zwiastunie (kiedy człowiek orientował się, kogo właśnie słyszy), ale w samej grze (pokrzywdzony przez jej twórców dziwną, komiczną mordką), budził już bardzo mało emocji. Ojciec głównego bohatera Fallouta 3 – chociaż obdarzony pięknym, pełnym charyzmy głosem Neesona – rzadko miał do powiedzenia coś ciekawego albo poruszającego. Przyznaję się bez bicia, że kilka sekund temu przerwałem na chwilę pisanie, żeby sobie przypomnieć, czy w grze dożywa do końca fabuły, czy nie. Widać wyrodny ze mnie był syn. Albo to on nigdy nie umiał ze mną mądrze porozmawiać.

Wielcy aktorzy bardzo rzadko dostają w grach role. Raczej kwestie – kilka haseł, które muszą efektownie wypowiedzieć swoimi pięknie brzmiącymi głosami, żeby można było umieścić ich nazwisko na okładce. Wciąż pamiętam okrzyk zachwyconego pracownika Bethesdy w materiałach o produkcji „Obliviona”: „O rany, to jest taki kiczowaty tekst! A on go umiał TAK powiedzieć!”. A przecież ról w grach nie brakuje – tylko zajmują się nimi, niezależnie od ich długości, świetni aktorzy dużo mniej znani: Jennifer Hale, David Hayter, Stephen Russell czy Michael Ironside.

To mnie niepokoi. Problem nie z grami, że za głupie. Ani z aktorami, że nie rozumieją nowego medium. Wystarczy sobie przypomnieć, jak dobrze poradzili sobie w grach polscy aktorzy wielkiego kalibru (włącznie z Największym – Gustawem Holoubkiem), którzy pierwszy raz się z nimi zetknęli. Tu mała dygresja: niedługo po powstaniu „Jawnych snów” Olaf wspominał zmarłą na nowotwór Gabrielę Kownacką, głos z „Baldur’s Gate”, a kto by pomyślał, że dosłownie chwilę później przyjdzie nam tak samo wspominać Krzysztofa Kolbergera, którego długo pamiętać będą nie tylko widzowie filmowi i teatralni, ale też polscy gracze – za rolę Irenicusa w drugiej części BG.

Krzysztof Kolberger. 1950-2011.

Problem z wielkimi nazwiskami grach w tym, że pojawiają się tylko pod producenckie dyktando. Wielkie nazwiska w grach to nie współtwórcy całości, tylko przeważnie po prostu znaki towarowe – wykupuje się na nie bardzo drogie licencje, a potem wykorzystuje w celu promocji. Albo i nie. Jest przecież jeszcze jedna historia o ostatniej roli. Okropna. Umierający Marlon Brando nagrywał kwestie do kiepściutkiego „Godfather: the Game”. Nagrania w końcu wyrzucono. Było na nich za bardzo słychać aparat tlenowy podtrzymujący go przy życiu.

Marzy mi się gra, w której te właśnie nagrania można by wykorzystać. Myślę, że zapamiętalibyśmy ją na długo.

PS. Ale żebyśmy nie myśleli, że nowe media tylko dziś mają problem z wykorzystaniem potencjału starych gwiazd – pokaz umiejętności aktorskich Sary Bernhardt w nieco zredukowanej ekranizacji „Hamleta” nakręconej w 1899 roku. O ile dobrze pamiętam, na potrzeby Wystawy Światowej w Paryżu w 1900.

10 odpowiedzi do “Głosy na sprzedaż

  1. Jakub Gwóźdź

    Ciekawe, zupełnie na odwrót oceniam „Flasha” i nowego „Robina”. Ale poza tym, raczej się zgadzam. Z dobrze dobranych znanych aktorów nieźle grających powierzone role wymieniłbym Jacka Blacka w „Brutal Legend” i Marka Hamilla w „Batman: AA” (Hamill miał przerąbane zadanie, bo grając tylko głosem nie miał najmniejszych szans ze świeżo jeszcze tkwiącym w pamięci Ledgerem, ale i tak wypadł świetnie).
    A jak już przy Hamillu jesteśmy, to pamięta ktoś jeszcze może, jak wypadli z Maxem von Sydowem w trzecim „Wing Commanderze”? Bo to była chyba w ogóle jedna z pierwszych produkcji w naszej branży wykorzystująca takie głośne nazwiska. Samą grę pamiętam jako dużo gorszą od „WC 2” mimo zasadniczego postępu technicznego, ale z aktorstwa przypominam sobie tylko pojedyncze scenki.

    Odpowiedz
    1. Barry

      Mówienie o konkurowaniu z Ledgerem to akurat strzał kulą w płot, bo Hamill podkładam głos pod (animowanego) Jokera na długo przed tym, zanim w ogóle komukolwiek do głowy przyszło, że Nolan będzie jakieś filmy o Batmanie reżyserował. Zresztą rola w „Arkham City” mam byś dla niego pożegnaniem z kilkunastoletnią już rolą.

      Odpowiedz
      1. Barry

        Argh, teraz przeczytałem jeszcze raz swoje ostatnie zdanie i wydałem jęk zgrozy. Tak to jest, jak zamiast iść spać się komentarze pisze. Innymi słowy, przepraszam za niegramatyczność.

        Odpowiedz
      2. Jakub Gwóźdź

        Świetnie, że podkładał głos w serialach animowanych czy czymśtam innym. Tylko że to są pozycje znane raczej fanom gatunku, podczas gdy film Nolana jest mainstreamowy, a w świadomości masowego odbiorcy do 2008 roku Joker to był Nicholson, a po 2008 – Ledger. I to z taką santo subito legendą Batman:AA musiał się zmierzyć.

        Odpowiedz
  2. Paweł Schreiber Autor tekstu

    A ja mam po prostu wielką słabość do Ridleya Scotta. Nawet „Królestwo niebieskie” lubię (oczywiście ze świadomością, że cały pierwszy plan można by tam usunąć i zostawić Nortona, Neesona i Ironsa). Hamill to też wyjątkowa kategoria – chyba nie można na niego patrzeć jako na ważnego aktora filmowego (bo i jako Luke był okropny), ale genialnego aktora dubbingowego, który ma również wielkie doświadczenie w grach (Wing Commander, ale i np. świetna rola w Full Throttle); jest więc raczej w tej samej grupie, co Jennifer Hale czy (rety, nie wymieniłem, kajam się) Tom Kane. O ile pamiętam (a dla pewności wsparłem się IMDb), w WC3 nie było Sydowa. Był za to Malcolm McDowell.

    Odpowiedz
  3. glowa711

    Małe jam mam pole manewru w istocie sprawy, gdyż jak voice-acting mi przypada, to po prostu na mej twarzy widnieje banan, lecz nie pociąga on mnie do obowiązku sprawdzeniu ekipy aktorskiej. Wszak znam ją pobieżnie przed premierą z powodu zwykłej interesowności daną pozycją, niemniej nigdy nie wkręcałem się w tą tematykę jakościową gier. Dlatego też mocno abstrahując, powiem, iż palmę pierwszeństwa dzierży i tak pachnący nowością… Ibisz! Tylko mnie nie zdetronizujcie za ten mało śmieszny żart. :D

    pzdr
    glowa711

    Odpowiedz
  4. Paweł Schreiber Autor tekstu

    Biję się w piersi i sprostowuję – w grze „Godfather” pojawia się w pewnym momencie głos umierającego Marlona Brando, w scenie, w której Don Corleone leży w szpitalu. Efekt jest… przejmujący. Zwłaszcza, kiedy się go znienacka usłyszy w wersji na PSP…

    Odpowiedz
  5. zapiskowiec

    Dziś usłyszałem Piotra Fronczewskiego, który czytał fragmenty Good night Dżerzi i od razu wpadła mi do głowy myśl – Ależ on ma głos. Jak dobrze, że miał przygody z kilkoma grami. Przed wyruszeniem w drogę…

    Odpowiedz
  6. Paweł Schreiber Autor tekstu

    Oj, tak. Gram sobie teraz dla porównania w angielskojęzycznego Baldura, i wszystko w nim miłe, za wyjątkiem tego, że nie ma „Przed wyruszeniem w drogę…”. Poza tym pamiętam swoją irytację w Neverwinter Nights 2, że Fronczewski jest jakąś tam postacią, a nie narratorem.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *