Niedokończony temat, niezamknięty spór. A właściwie niewyjaśniony, bo w rzeczy samej pozorny. Nie lubię tak. Czas uczesać te myśli.
Tomek Kreczmar zaprosił mnie do programu „Talking Heads”, emitowanego w telewizyjnym bloku Hyper (CYFRA+). Pretekstem: podsumowanie roku 2010. A jakże, w grach wideo. Nad kawiarnianym stolikiem zawisły gadające głowy Tomka, Marcina Kosmana (Gamezilla), Michała Mielcarka (Neo Plus), Sławomira Serafina (GameCorner) i piszącego te słowa skromnego pomocnika Kota z Cheshire, w wolnych chwilach skryby z „Przekroju”. W „Przekroju” notabene od niedawna (miły powrót po latach). Dla Tomka byłem zatem raczej facetem, który przez parę ostatnich lat prowadził spory, precedensowy dział na wiadomy temat w „Kulturze”, piątkowym magazynie „Dziennika” – ale o tym przy innej okazji.
Dziś o wątku, który wałkowałem nad wspomnianym stolikiem z Marcinem Kosmanem. Poszło o CD Projekt.
Jeśli ktoś chciałby obejrzeć ten program, znajdzie go tu: o tu – trwa pół godziny. Szczerze mówiąc, nie wiem, co wycięli, a co się ostało po montażu, bo nie miałem siły przez to przebrnąć. Denerwuje mnie facet po prawicy gospodarza. Prezentuje się jak jakaś nędzna ma imitacja. Wiecie… w rzeczywistości jestem znacznie przystojniejszy, wyglądam młodziej i zniewalam wdziękiem. Musieli ten obraz jakoś obrobić cyfrowo z niecną intencją, dranie.
W pamięci został jednak ów wątek o CDP. Wyciągam go między innymi z powodu chronicznego noworocznego spleenu, który zmusza mnie do myślenia o tym, co przeminęło lub właśnie przemija. CD Projekt, jak wszyscy chyba wiemy, jest dziś inną firmą niż w czasach największej swej świetności czy w okresie premiery „Wiedźmina”, gdy już było widać pęknięcia na murach.
A ja zawsze bardzo sobie ceniłem uderzająco inne, ujmująco – że tak rzeknę – niekorporacyjne podejście tej firmy do niektórych, bliskich memu sercu spraw (spokojnie, o grzechach CDP też będzie, ale nie teraz). O ile pamiętam, powiedziałem przed kamerą, że żyjemy w czasach tężejącej pogardy. Że cały ten przemysł, całe to środowisko związane z grami wideo przenikają, i w gruncie rzeczy określają, relacje wzajemnego braku szacunku. Odbiorcy nie szanują twórców (nie płacą za owoce ich pracy), producenci nie szanują i jednych (uciążliwe DRM, nierzadko skandaliczny marketing etc., etc.), i drugich (np. przywłaszczanie marek, vide przypadki „Far Cry”, „Operation: Flashpoint”, „Gothic”), a i my, dziennikarze, mamy swoje na sumieniu – to zresztą temat na osobny tekst, może kiedyś to rozpiszę.
GOG.com – stare dobre gry za grosze.
Na równie niedzisiejszych, nie mniej fajnych zasadach
Wracamy do CD Projektu. Otóż dałem tę firmę za przykład jakże rzadkiej dziś wierności tradycyjnemu etosowi rzemiosła. W czasach, gdy przemysł myśli przede wszystkim w kategoriach maksymalizacji zysku, oni zainwestowali w jakość i okazali swym klientom nieczęsto dziś spotykany w relacjach handlowych szacunek. I myślę, że autentyczna pasja, miłość do przedmiotu swej pracy, grały tu rolę istotną – choć ma to, wierzę, na dłuższą metę ręce i nogi również od strony biznesowej. Ten akurat osąd zapewne zyska wielu krytyków.
Już się tłumaczę.
Artykułując powyższą opinię, myślałem głównie o dwóch inicjatywach: o „Wiedźminie” i o serwisie Good Old Games, czyli GOG.com.
Zacznijmy od GOG-a. Fenomen. Gdy wszyscy wydawcy zbroją na potęgę swe gry w najróżniejsze systemy zabezpieczeń antypirackich (DRM – Digital Rights Management), zwykle uciążliwych dla uczciwego nabywcy, Polacy stworzyli serwis, w którym klient domyślnie jest traktowany nie jak złodziej, ale jak człowiek uczciwy (sic!). Gry – serwis oferuje starocie, adaptowane do wymagań dzisiejszych systemów operacyjnych – nie mają żadnych zabezpieczeń, po pobraniu przez sieć można je instalować dowolną liczbę razy na dowolnej liczbie komputerów, nie trzeba autoryzować sesji przez Internet ani poprzez włożenie płyty do czytnika…
Zgroza. Najczarniejszy sen Panów Prezesów prezesujących Bardzo Dużym Wydawnictwom.
W dodatku jeśli ktoś, powiedzmy, zgubi komputer z programem, może go pobrać ponownie z GOG.com. Raz kupiona gra jest na zawsze przypisana do jego konta.
Ujmę to tak: podobna idea nie mogłaby się narodzić w głowie żadnego menedżera korporacji. No way. Szacunek nie jest składową równań, które obliczają korporacyjni księgowi. Tam obowiązują inne priorytety i inna optyka. Znamienne, że gdy tak zwani analitycy rynku nie dawali GOG-owi większych szans, klienci – amatorzy gier z całego świata – przyjęli tę inicjatywę z aplauzem i lojalnie ją wspierają. To jest, zwróćcie uwagę, poziom lojalności iście himalajski, takim oddaniem nie może się w biznesie gier wideo pochwalić nikt inny. Czasami kupują coś nie dlatego, że chcą mieć – ale dlatego, że zacna inicjatywa zasługuje na wsparcie! Czy takie mechanizmy są w ogóle jeszcze brane pod uwagę jako istotny czynnik powodzenia biznesu? Czy nauczają o tym wykładowcy akademii ekonomicznych?
Nie wiem – podejrzewam jednak, że GOG.com to zupełnie unikalne zjawisko. Kibicuję mu całym sercem. Z czystej sympatii do ludzi, którzy zaryzykowali, rozkręcając tak fajne przedsięwzięcie (niech to będzie jasne: nie przyjaźnimy się i nie, nie mam akcji Optimusa), ale także motywowany troską o siebie. Bo jeśli GOG-owi się uda – a chyba już można zaryzykować werdykt, że opuszczą pole bitwy z tarczą – inni być może przejmą ich standardy.
O rany, rozrasta się ten wpis niemożebnie. A ja nawet nie tknąłem „Wiedźmina”. I nie napisałem, w jakich kwestiach nie zgadza się ze mną Marcin – i dlaczego ma rację. Więcej: dlaczego rację mamy obaj.
Jutro, dobrze? A właściwie dzisiaj, tylko trochę się zdrzemnę.
„Czasami kupują coś nie dlatego, że chcą mieć – ale dlatego, że zacna inicjatywa zasługuje na wsparcie! ”
To mniej wiecej moj przypadek – tzn. nie kupuje na GoGu gier, w ktore nie chcialbym zagrac, ale kupuje gry w ktore i tak wiem ze nie zagram w najblizszej przyszlosci (z braku czasu). Moja wirtualna półeczka GoG.com liczy sobie kilkadziesia pozycji, z czego zagralem w kilka.
Long live GoG :)
@Simplex
W moim przypadku GOG to słodki sen o emeryturze. Teraz w dużej mierze ogrywam nowości, bo muszę, ale lubię sobie czasem robić listę gier, w które planuję się zanurzyć gdzieś, kiedyś na, powiedzmy, tarasie górskiego schroniska. Wygrzewając stare kości w słońcu, ewentualnie przykryty grubym pledem, rozłożony w leżaku. Jest tyle dobrych erpegów, które rozpalają wyobraźnię, bo mimo kilku podejść nie udało się ich skończyć – a to awaria dysku, a to awaria życiowa etc. I wciąż powracam do pytania, co jest za pagórkiem w pobliżu miejsca, do którego udało mi się zajść najdalej.
Ciekawe, czy kiedyś zdążę to sprawdzić.
A poza tym – serdecznie witamy w Snach! :)
Witam.
Panie Olafie czy jest jakaś szansa na częstsze wizyty na forum hyper.pl?
Co do samego tekstu… a propos CDP – „I myślę, że autentyczna pasja, miłość do przedmiotu swej pracy, grały tu rolę istotną – choć ma to, wierzę, na dłuższą metę ręce i nogi również od strony biznesowej”.
Szczególnego znaczenia nabierają słowa „od strony biznesowej”. W „naszych” środkowoeuropejskich warunkach nie było innej możliwości.
Podeszli do tematu od zupełnie innej strony. Niewątpliwie jest to przedsięwzięcie nietuzinkowe, ale… pozostaje jedno pytanie – Czy była szansa na powstanie takiej inicjatywy w innej szerokości geograficznej (i wszelkimi płynącymi z tego konsekwencjami, a raczej „naleciałościami” – ekonomiczno-politycznymi)? Szczerze mówiąc – wątpię. Czy taki serwis mógłby powstać w np. USA? Pewnie tak, ale czy miałby szansę na sukces? Inna mentalność? Zbyt wiele pytań pozostanie bez odpowiedzi… Ech…
@jar3k
Witamy nowego gościa! :)
Na forum hyper.pl, przyznaję, zaglądam rzadko. Podoba mi się spokojna, kulturalna – oceniam po tych paru wątkach, które czytałem – wymiana zdań, to fajne miejsce. Problem w tym, że trudno mi zabierać głos na poruszane tematy. Z powodów fundamentalnych: korzystam z prostej anteny pokojowej, odbieram trzy programy na krzyż, telewizję włączam niezwykle rzadko. Hyper jest poza moim zasięgiem po prostu.
Zgadzam się w kwestii CDP. To był chyba najlepszy ruch, jaki mogli wykonać. Mocno wyróżnili się dzięki temu z tłumu, na co jako drobny gracz z tej gorszej części świata mieli przecież minimalne szanse. I uderzyli tam, gdzie korporacje nawet nie próbowały sondować możliwości. Ale stała za tym jednak taka a nie inna mentalność, w czystej kalkulacji by do takich decyzji nie doszli. To jednak wymagało szczypty pozytywnego szaleństwa :).