Jak już wspomniałem, Nintendo 3DS to nie tylko gry, a nawet – być może – nie przede wszystkim gry. Zanim jednak do tego dojdziemy, jeszcze parę uwag o tym, co najistotniejsze z naszego punktu widzenia.
Zacznijmy od podstawowego wyróżnika nowej konsoli przenośnej Japończyków: trójwymiarowej prezentacji obrazu, jedynej w swoim rodzaju.
Konieczne doprecyzowanie: gdy zachwycam się N3DS, to jest to nie tyle hymn na cześć owego konkretnego urządzenia – choć bezsprzecznie samo w sobie jest fajne – ile wyraz głębokiej ulgi technofila, który z niepokojem obserwuje ewolucję rynku elektroniki użytkowej po „Avatarze”. Nie da się dostrzec u podstaw tego zjawiska przemyślanej, długofalowej strategii. Obserwujemy wymuszone okolicznościami nerwowe ruchy producentów, którzy próbują nie wypaść z gry – bo tu nawet nie o skapitalizowanie mody na 3D chodzi, a o utrzymanie wizerunku lidera postępu.
Wszyscy robią dobrą minę do złej gry, z nadzieją, że nabiorą na nią klienta. Wątpię, by ktokolwiek w sztabach Samsunga, Sony, LG itd. nie miał klarownej świadomości, co jest na końcu obranej drogi – według zapewnień speców od marketingu wiodącej ku fascynującej przyszłości. Otóż owa droga wiedzie donikąd, bo przegradza ją ściana. I nawet stąd wyraźnie to widać.
Żadna technologia 3D wykorzystująca gogle – czy to migawkowe, czy to filtrujące światło – nie ma szans w zastosowaniu domowym. Pal licho nawet związane z takimi okularami niewygody, niemałe przecież. Ważniejsze są czynniki natury psychologicznej. Odbiornik telewizyjny spełnia dziś funkcję domowego ogniska (fakt, już nie w takim stopniu jak przed laty – ale to osobny temat). Domownicy zbierają się przy nim, by pobyć razem, podtrzymać więzi, wymieniając choćby i błahe uwagi. Wspólne patrzenie w ogień, a choćby i niepatrzenie (wystarczy przecież integrujące poczucie wspólnoty doświadczenia), zwalnia z kłopotliwego przymusu rozmowy, nie przekreślając przy tym benefitu bliskości.
A teraz wyobraźcie sobie, że wszyscy domownicy mają okulary do projekcji 3D. Raz, że skutecznie odcinają od świata poza ekranem, dwa – nie pozwalają dostrzec oczu rozmówcy. Co automatycznie przekreśla szansę na bliską relację. Tak jesteśmy skonstruowani.
Jeśli zatem ktoś z Was rozważa wydanie ciężkiej forsy na „telewizor 3D” – posłuchajcie dobrej rady i dajcie sobie spokój z tym obłędem. To ślepa uliczka. Za parę lat będziemy wspominali te pocieszne wynalazki tak, jak dziś rowerzyści wspominają monocykle.
Robimy tacie zdjęcie, przerabiamy na Mii – ot, typowa atrakcja klasycznego Nintendo w kapeluszu prorodzinnym. Podobnie jak program „Activity” (patrz ilustracja wyżej) liczący kroki. Nic nowego, ale zawsze znajdzie swoich amatorów. Czy raczej amatorki
Dlatego gdy w Amsterdamie, patrząc pierwszy raz w ekran N3DS, poczułem ciarki, powód był inny niż domyślny. Pal licho samą konsolę. Ważniejsze jest to, że wyznacza początek nowej epoki. Zastosowana przez Nintendo technologia będzie doskonalona w laboratoriach, czyszczona z pierworodnych skaz. Przecież to pierwszy taki ekran w zastosowaniu komercyjnym, traktujmy jego słabe strony z przymrużeniem oka. Mógłby być większy – fakt. Bardziej detaliczny – no jasne. Rozdzielczość deklarowana przez producenta: 800 x 240, po 400 x 240 na każde oko, każe się zastanowić, czy mamy do czynienia z pełnym efektem 3D, czy jest on może trochę pozorowany (liczba pikseli drugiej osi pozostaje bez zmian). Na pewno z czasem krytyczni eksperci wezmą tę maszynkę pod lupę i powiedzą nam, co i jak. Ja jednak, jako zwykły odbiorca, po pierwszym doświadczeniu mogę tylko powiedzieć: to działa. Udało im się. Reszcie świata nie pozostało nic, jak ruszyć tym samym tropem.
Wróćmy jednak do pokazu w Amsterdamie.
Wiatr czasów: Nintendo, jak się zdaje, wraz z narodzinami 3DS całkowicie odeszło od swej dawnej filozofii tworzenia wyłącznie gier, nazwijmy je, pluszowych. Przez długie lata konsekwentnie unikało kontrowersji: żadnego epatowania przemocą, grozą, śmiercią – a przynajmniej bez obscenicznej dosłowności typowej dla amerykańskich gier.
Owszem, na monolicie widać było rysy (patrz choćby wspomniane już „GTA: Chinatown Wars”), ale amsterdamska deklaracja ofensywy przy wsparciu licznych studiów zewnętrznych to przecież nic innego, jak deklaracja zmiany kursu. Wystarczy przyjrzeć się, co szykuje na N3DS choćby Ubisoft (pisałem o tym w poprzednim odcinku).
Co poza grami? Z punktu widzenia Europejczyka: przede wszystkim retransmisje (a może także transmisje?) programów telewizyjnych, a także pełnometrażowe filmy 3D. Na razie Nintendo zawarło umowy z Eurosportem, brytyjską Sky 3D, a także wielkimi studiami Hollywoodu: Disneyem, Warner Bros., DreamWorks, które przygotują z myślą o N3DS trójwymiarowe wersje swoich kinowych przebojów. A takie na przykład studio Aardman Animations, znane m.in. z boskich mym skromnym zdaniem poklatkowych animacji „Wallace & Gromit”, obiecało serię krótkometrażowych przygód owieczki Shaun. Tak, to będą nowe odcinki, stworzone specjalnie z myślą o tej konsoli. Jak dla mnie bomba.
Oczywiście wisi w powietrzu pytanie, co z tego będziemy mogli ściągnąć za darmo/streamingować/kupić w sieciowym markecie Japończyków.
Nikt na to jasno dziś nie odpowie z ręką na sercu, ale reprezentująca w Polsce Nintendo pani Beata Dudzic ze Stadlbauer zapewniła mnie, że internetowy sklep N. będzie dla nas otwarty. Bez cyrków z rejestracją konta pod adresem ambasady w Londynie i innych podobnych upokorzeń. I że nie będziemy traktowani gorzej niż inni klienci. To pozwala z ostrożną nadzieją czekać na premierę. Ale dopóki nie zobaczymy na własne oczy… No właśnie.
Według Nintendo usługa StreetPass to świetny pomysł na podryw. Cóż. Jest jeszcze parę zdjęć pokazujących radosny finał owej romantycznej przygody, ale litościwie oszczędzę Wam tego widoku. Po odnalezieniu siebie Ona i On emanują szczęściem znanym choćby z reklam pasty do zębów. Rzecz jasna wpatrzeni nie w siebie, tylko w ekran N3DS
Kompletnie nieistotna okaże się dla nas, jak sądzę, usługa StreetPass. Oznacza możliwość automatycznej wymiany danych przez konsole mijających się na ulicy osób. Awatar Mii, jakieś podstawowe informacje o preferencjach, może numer telefonu, takie tam. Oczywiście nasze dane pójdą w świat tylko wtedy, jeśli tego chcemy – usługę na szczęście można zablokować. Według Nintendo to dobry sposób na poznawanie nowych osób, szansa na nieprzeoczenie romansu życia etc. No ale w Polsce?… Ile wody wpłynie do Bałtyku, zanim spotkamy drugą osobę z N3DS?
StreetPass to także szansa na rozgrywanie automatycznych walk wybranych przez nas bohaterów „Super Street Fighter IV: 3D Edition”. Wynik pojedynku będzie zależał od zdefiniowanych przez gracza ustawień i aktualnej rangi postaci. Do tego dojdą sieciowe rankingi i wszelkie inne socjotechniczne sztuczki wycelowane w chłopięce atawizmy. Z powodów wspomnianych powyżej, Polska chyba nie oszaleje na punkcie tej zabawy.
SpotPass to z kolei tryb automatycznego nawiązywania przez konsolę połączenia z Internetem przez WiFi. Pijemy kawę w jakiejś kluboksięgarni z hot-spotem, a w tym czasie nasze zmyślne Nintendo 3DS budzi się z uśpienia i rozpoczyna zasysanie. Ściąga łatki, ale i dodatki do gier, kolejne odcinki seriali, aktualne wydania gazet i czasopism – co tylko przewiduje ta usługa. Brzmi obiecująco, ale powtórzę: poczekajmy do premiery, nie przesądzajmy.
Choć, jak sami widzicie, trudno czekać bez emocji.
Brzmi to wszystko niezwykle nowatorsko i elektryzująco. Zupełnie jakby wizje Williama Gibsona miały się zaraz ziścić – jeszcze krok, a będziemy się poruszać po trójwymiarowej globalnej sieci, w której informacje będą przedstawiane w formie kształtów. Szkoda, że StretPass zapewne nie będzie u nas popularny, bo z doświadczenia wiem, że mimo wszystko Nintendo faktycznie zbliża ludzi jako graczy. Moja ładniejsza połowa wprawdzie posiadała PS3 gdy ją poznałem, lecz to właśnie mała konsolka z dwoma wyświetlaczami przyciągnęła ją do grania najbardziej. Podobnie wspólna zabawa przy Wii. Nintendo idzie ze swoimi pomysłami w bardzo dobrą stronę, jednocześnie pozostając wierne starym ideom – to mi się bardzo podoba.