Hamlet wchodzi do Second Life i zostaje emo

O „Sali samobójców”, nowym filmie Jana Komasy, napisano i powiedziano już dużo, tym bardziej, że minęło już sporo czasu od premiery. Na Jawnych Snach pochlebnie pisał Roman Książek (i wywołał dość długą dyskusję pod postem), polecam poza tym dużo bardziej krytyczną recenzję Michała Oleszczyka, dwugłos Pawła Felisa i Tadeusza Sobolewskiego z „Gazety Wyborczej” (gdzie zdecydowanie bardziej zgadzam się z Sobolewskim), a także krótki, ale bardzo trafny komentarz Joanny Chludzińskiej w jej relacji z festiwalu Berlinale.

Moja notka jest trochę spóźniona, filmu w kinach już nie ma, jest za to na DVD, więc może ktoś go jeszcze obejrzy (choć generalnie nie polecam). Zresztą, Jawne Sny nie są portalem z newsami, tylko blogiem krytycznym i nie mamy obowiązku szybkiego reagowania :-).

Zdecydowałem się dodać jeszcze swój głos do tej dyskusji, bo po pierwsze – „Sala samobójców” (ku mojemu zdumieniu) zbiera dużo dobrych opinii i nagrody (nagrodę krytyków FIPRESCI na festiwalu Off Plus Camera, Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni), po drugie chciałbym trochę skontrować zamieszczony wcześniej na Jawnych tekst Romana Książka, a po trzecie i najważniejsze: temat gier (albo szerzej: środowiska elektronicznego), Internetu i zjawisk z nimi związanych to oś „Sali samobójców”. Sposób reprezentacji tych zagadnień u Komasy to nie tylko włącznik fabuły i nośnik morału, ale także przyczyna artystycznej porażki tego filmu.

I nie warto byłoby się tym dłużej zajmować, gdyby nie fakt, że „Sala samobójców” miała wszelkie predyspozycje do tego, żeby stać się filmem ważnym, złożonym, zmuszającym do myślenia, może nawet wybitnym.

Zaczyna się obiecująco. Dominik (w tej roli Jakub Gierszał), przyszły maturzysta, uczeń drogiego liceum i syn bardzo bogatych rodziców, to człowiek chłonny, otwarty, o nieustabilizowanej jeszcze tożsamości. Dziwny. Frapujący. I taki, który ustawia się wobec niektórych społecznych sytuacji jakoś obok, ukosem, jakby obserwował uważnie, ale nie oceniał (patrz: pierwsze sceny związane z tajemniczym filmikiem i komentarze Dominika). Główny bohater sprawia wrażenie, jakby ustalone i oczywiste sytuacje społeczne były nie dla niego, nie miały z nim związku – ten trop wzmagają rzucone tu i tam nawiązania do „Hamleta” (książka w wydaniu Biblioteki Narodowej pojawia się nawet raz w kadrze – cudownie archaiczny artefakt w tym stechnicyzowanym, sterylnym świecie).

Ta specyficzna otwartość Dominika sprawia, że na studniówce zgadza się on, żeby dla żartu pocałować kolegę – znajomi to nagrywają, wrzucają filmik do Internetu, żart dobrze się przyjmuje, reakcje są lekkie, pozytywne. Kiedy jednak incydent w czasie treningu sztuk walki (świetna, gęsta scena!) sugeruje, że homoseksualność Dominika może być nie tylko żartem, wtedy reakcja znajomych działa już według wszelkich (zgrabnie pokazanych) prawideł Internet Hate Machine – w krótkim czasie wszyscy wiedzą i wszyscy wyszydzają. Dominik nie radzi sobie z tym odrzuceniem i – zanim jeszcze zamknie się w pokoju na dobre – robi sobie emo-grzywkę, ciemny makijaż, zakłada wąskie spodnie i małą kamizelkę.

I dokładnie w tym momencie, kiedy Hamlet zostaje emo-kid i wszystko już wiadomo, bo mamy czytelny stereotyp, do którego możemy Dominika wrzucić – „Sala samobójców” z ciekawego, niejednoznacznego filmu staje się płytkim moralizatorskim obrazkiem jak ze świetnie zrealizowanej, ale jednak telenoweli. Nawet wątek homoseksualny zupełnie już znika, ale to nic dziwnego, bo byłby trochę za trudny do poprowadzenia w opowieści o tym, że Internet Uzależnia i Emo Popełniają Samobójstwa (to część dla młodzieży), a poza tym to Trzeba Ze Sobą Rozmawiać i Pieniądze To Nie Wszystko (to część dla rodziców).

To nie jest, niestety, Hamlet.

Kiedy główny bohater zamknie się już w pokoju, nowa internetowa znajoma – Sylwia (w tej roli Roma Gąsiorowska) – wciąga go do internetowej społeczności luźno, ale ewidentnie wzorowanej na Second Life. Co zrozumiałe jednak ze względu na wymogi narracji filmowej, ten świat to raczej mieszanka SL, gier MMORPG (bo na przykład występuje tu walka i można nawet kogoś zabić) i filmu akcji w 3D. Zrobiony jest zresztą dobrze – animacje są udane, stylistyka konsekwentna, dużo tu wizualnych cytatów z kina popularnego.

Problem leży jednak w tym, co się w tym świecie dzieje – otóż Dominik wraz ze swoim awatarem trafiają do kierowanej przez Sylwię tytułowej Sali Samobójców, zamkniętej społeczności, której członkowie spotykają się oczywiście dla własnego towarzystwa, ale głównie – niespodzianka! – rozważają i planują swoje samobójstwa.

Nikogo innego w tej elektronicznej rzeczywistości nie spotykamy.

Moje doświadczenia z Second Life są niewielkie, ale uczestniczyłem tam w zupełnie oficjalnym kursie uniwersyteckim (mam wpis w indeksie). Pewnie sama myśl o takiej sytuacji sprawiłaby, że Jan Komasa i jego bohaterowie zniknęliby w chmurze logiki jak Bóg w powieści Douglasa Adamsa, a co dopiero, gdyby ktoś im powiedział o całej reszcie przeróżnych rzeczy, które ludzie robią w Second Life (a o których można poczytać np. na bardzo interesującym blogu New World Notes). Ale nie, w filmie ten elektroniczny świat jest domeną tylko nastolatków z problemami. I są drobiazgi, które przełamują ten negatywny obraz (rozmowa z ojcem, kiedy Dominik próbuje wytłumaczyć, że to właściwie nie jest gra) i (przyznam, pomysłowa) scena pod koniec, kiedy matka Dominika decyduje się odwiedzić Salę Samobójców, ale generalnie przekaz, który poszedł w sale kinowe całej Polski, jest prosty: strzeżcie się, bo w Internecie mrok.

Uczciwość nakazuje mi nadmienić, że reżyser twierdzi inaczej. W wywiadzie w marcowym numerze „Kina” powiada on tak:

– Nie chodziło mi o ostrzeżenie przed Internetem, choć zdaję sobie sprawę, że jeżeli film ma odwoływać się do określonego świata wartości – a bez tego nie ma prawdziwego kina – musi w sobie nieść jakiś wątek moralizujący, choćby głęboko ukryty. W przypadku „Sali samobójców” bardziej interesowała mnie kondycja współczesnego…
– …natolatka?
– Współczesnego człowieka – ja czuję się w tym bardziej rodzicem Dominika niż nim samym.

Niestety, moim zdaniem Komasa ten wątek moralizujący ukrył nie dość głęboko. Wolałbym, żeby raczej problematyzował, jak w pierwszych trzydziestu minutach filmu, niż moralizował. Zakończenie filmu jest dla niektórych wstrząsające, dla mnie ociera się o kicz. A tak dobrze się zaczynało.

Komasa wyżej wspomniany wywiad kończy takim wnioskiem (w dość zadziwiającym kontekście zresztą, bo mówi o drodze dojścia do wizualnej stylistyki animowanych partii filmu):

wyraźnie zaznaczyliśmy granicę między światem realnym a wirtualnym, granicę, której wielu użytkowników Internetu wydaje się nie dostrzegać.

Ostry podział na realne i wirtualne? O rety, this is so 90s. Second Life jest realny, Facebook jest realny, Google+ jest realny, World of Warcraft jest realny. Ale przynajmniej jeden użytkownik Internetu wydaje się tego nie dostrzegać.

5 odpowiedzi do “Hamlet wchodzi do Second Life i zostaje emo

  1. A.

    Piotrze, bezpośrednio po seansie, gdy siedzieliśmy jeszcze u „Asi to go” nie byłeś jeszcze tak bardzo na nie. Ileż to tygodni trzeba trawić tak ciężki posiłek! A przecież gdyby odjąć z filmu cały wątek second life, pozbyć się głównego bohatera, usunąć wszystkie animacje i stylizacje, zrobić demakijaż, odciąć internet, co tam – w ogóle pozbyć się fabuły,
    i zostawić na pustej arenie Kuleszę, Pieczyńskiego i Preis… to byłby majstersztyk!

    Odpowiedz
  2. Piotr Sterczewski Autor tekstu

    Może to jest jak u Michała Pawła Markowskiego: musiałem zacząć pisać, żeby dowiedzieć się, co myślę :-).
    A co do pustej areny – Gierszała też bym zostawił. Po demakijażu, oczywiście.

    Odpowiedz
  3. Roman Książek

    Dzięki za przywołanie mojego tekstu, ale – cytując pewien polski kabaret z LAT DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH – „należy się Panu małe wyjaśnienie”. Powtórzę to, co pisałem w mojej polemice z notką Jakuba Teppera (http://jawnesny.pl/2011/03/re-%E2%80%9Esala-samobojcow%E2%80%9D-%E2%80%93-gracz-strzela-graczom-w-kolano/):

    >Przypominam jedną z definicji słowa „flirt” za słownikiem PWN: „przelotny kontakt z jakąś ideologią, organizacją, dziedziną nauki lub sztuki”. „Sala samobójców” nawiązuje do estetyki gier właśnie przelotnie, bo korzysta też z innych estetyk: np. teledysku czy anime.Użyję mojej ulubionej frazy: „Obywatel Kane” to to nie jest. Powiem więcej: to film na poziomie lepszego odcinka przeciętnego amerykańskiego serialu (OK, na poziomie finału późnego – siódmego, ósmego – sezonu dobrego serialu zza wielkiej wody).Film Komasy – nawet jeśli nie do końca, zwłaszcza scenariuszowo, spełniony – hipnotyzuje i uwiera.<

    Twój tekst, Piotrze to potwierdza. Natomiast zakończenia naszych notek mówią w zasadzie to samo. Rozróżnienie na realne i wirtualne jest passe, tak jak podział na kulturę wysoką i niską. Tu "Sala…" przypomina zakurzone wydanie "Hamleta". Trudno, może następnym razem.

    PS Co do "so 90s". Zgadzam się, choć przypominam, że najlepsze filmy kwestionujące rzeczywistość powstały m.in. w najntisach, w roku 1999 (wiem, to była już zapowiedź kolejnej dekady): "Matrix", "13. piętro" i "eXistenZ" (linkuję do mojego łże-artykułu na Filmwebie: http://www.filmweb.pl/article/REGU%C5%81Y+GRY+No+pain,+no+game(s)-72552).

    Odpowiedz
    1. Roman Książek

      OK, to chyba leciało tak (z cyklu „Previously on LOST”):

      Dzięki za przywołanie mojego tekstu, ale – cytując pewien polski kabaret z LAT DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH – „należy się Panu małe wyjaśnienie”. Powtórzę to, co pisałem w mojej polemice z notką Jakuba Teppera (http://jawnesny.pl/2011/03/re-%E2%80%9Esala-samobojcow%E2%80%9D-%E2%80%93-gracz-strzela-graczom-w-kolano/):

      Przypominam jedną z definicji słowa „flirt” za słownikiem PWN: „przelotny kontakt z jakąś ideologią, organizacją, dziedziną nauki lub sztuki”. „Sala samobójców” nawiązuje do estetyki gier właśnie przelotnie, bo korzysta też z innych estetyk: np. teledysku czy anime. (cytowanie siebie jest dosyć nieprzyzwoite…)

      Chodziło mi głównie o narrację. Całościowo oceniam „Salę samobójców”, używając popularnej kategorii: „jak na polski film”. Obraz kiksuje w opisie rzeczywistości (WTF?) niczym „Słodko-gorzki” Pasikowskiego, przy czym ten ostatni, kiedy kręcił swój film dobiegał 40., a Komasa – 30. (nie, żeby wiek miał znaczenie, ale to dobrze, iż „młodziaki” mają szansę na swoją opowieść, bo są chyba bliżej „tu i teraz”). W przywołanej polemice pisałem (uff…):

      Użyję mojej ulubionej frazy: „Obywatel Kane” to to nie jest. Powiem więcej: to film na poziomie lepszego odcinka przeciętnego amerykańskiego serialu (OK, na poziomie finału późnego – siódmego, ósmego – sezonu dobrego serialu zza wielkiej wody).

      Nawet przychylny „Sali…” Paweł Felis stwierdził:

      Film Komasy – nawet jeśli nie do końca, zwłaszcza scenariuszowo, spełniony – hipnotyzuje i uwiera.

      Twój tekst, Piotrze to potwierdza. Natomiast zakończenia naszych notek mówią w zasadzie to samo. Rozróżnienie na realne i wirtualne jest passe, tak jak podział na kulturę wysoką i niską. Tu „Sala…” przypomina zakurzone wydanie „Hamleta”. Trudno, może następnym razem.

      PS Co do „so 90s”. Zgadzam się, choć przypominam, że najlepsze filmy kwestionujące rzeczywistość powstały m.in. w najntisach, w roku 1999 (wiem, to była już zapowiedź kolejnej dekady): „Matrix”, „13. piętro” i „eXistenZ” (linkuję do mojego łże-artykułu na Filmwebie: http://www.filmweb.pl/article/REGU%C5%81Y+GRY+No+pain,+no+game(s)-72552).

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *