Mój tata

W ramach występów gościnnych dziś publikuje w Jawnych Snach Michał Ochnik:

***

Niedawno wsławiłem się w komentarzach na Jawnych Snach dość niefortunną wypowiedzią odnośnie wieku niektórych członków zacnej menażerii. Szczęśliwie, nikt się nie obraził, choć mnie samemu zrobiło się trochę głupio, szczególnie iż sam na co dzień mam do czynienia z graczem, który znajduje się już po tej gorszej stronie pięćdziesiątki, a pośrednio dzięki któremu wykształciłem u siebie zamiłowanie do elektronicznej rozgrywki.

Mój ojciec zatem – budowlaniec o technicznym wykształceniu, miłośnik dobrej literatury science-fiction (po którym odziedziczyłem stertę rozpadających się „Nowych Fantastyk” oraz sporych rozmiarów biblioteczkę pełną fantastycznych białych kruków), dokumentów przyrodniczych BBC oraz kina sensacyjnego. To za jego sprawą pod koniec lat dziewięćdziesiątych w moim domu pojawiła się rodzima mutacja legendarnego NESa. Niektórzy chłopcy chodzili ze swoimi ojcami na ryby czy zaliczali rowerowe wojaże – ja, pospołu z rodzicielem, wycinaliśmy w pień wraże hordy najeźdźcze w „Tank”. Ta gra zwróciła uwagę mojego taty ze względu na jego wojskowo-czołgową młodość, po której został mu sentyment do mechanicznych potworów na gąsienicach.

„Tank”

To był w ogóle zwariowany czas – w mojej miejscowości i okolicach panował prawdziwy szał na Pegasusa, kartridże pożyczane „na wieczne nieoddanie” krążyły z rąk do rąk. Raz czy dwa doszło nawet do tego, że jeden z pożyczonych przeze mnie koledze A wrócił w moje ręce po pół roku, gdy dopatrzyłem się go u kolegi Z. Kiedyś na jakimś bazarze za dziesięć złotych (a trzeba przypomnieć, że dziesięć złotych dla dziewięciolatka żyjącego na przełomie tysiącleci było fortuną) zakupiłem wypatrzonego karta oznaczonego naklejką, na której widniało zdjęcie (nie zaś, co ówcześnie było standardem, kiczowaty art): czołg dzielnie brnący przez tumany kurzu. Gra nosiła nazwę „Battle Tank” i była symulatorem czołgu poruszającego się w środowisku bardzo wiarygodnie udającym 3D. Nie muszę chyba nadmieniać, że wprawiła mojego rodziciela w zachwyt i, choć poziom trudności był charakterystyczny (czytaj – cholernie wysoki) dla NESowych/Pegasusowych produkcji, koniec końców udało mu się zaliczyć wszystkie misje. Od siebie dodam, że „Battle Tank” to chyba najbardziej niezasłużenie zapomniana gra na NESa, z jaką przyszło mi obcować – pieczołowitość i pomysłowość jej twórców zadziwiała, grafika i rozmach gry wyciskały maksimum z możliwości konsoli, której nigdy bym nie podejrzewał o taki potencjał.

Kiedy w domu pojawił się komputer, tata podchodził do niego jak większość osób, które nie miały i nigdy nie musiały mieć z nim do czynienia – ignorował go. Oczywiście, jak większość tego typu osób po pewnym czasie wszedł z nim w osobliwą symbiozę, którą ja na własny użytek nazywam „pasjansową” – osoba taka uczy się obsługi komputera w stopniu umożliwiającym jego włączenie, uruchomienie, uruchomienie windowsowego pasjansa i rozegranie kilkudziesięciu partyjek. Ten okres trwał circa pięć, sześć lat. W końcu zdecydowałem się przeciągnąć go na tę lepszą stronę monitora, bowiem w jednym z pożyczonych od kolegi „CD-Actionów” wypatrzyłem tytuł, zdawałoby się, idealny dla niego – „Panzer Elite Action”. Prosta gra zręcznościowa o czołgach i czołgistach. Po kilku perturbacjach związanych z opanowaniem sterowania i przejściem w środowisko trójwymiarowe (nieocenione było tu doświadczenie wyniesione z „Battle Tanka”) udało się – na tyle, by tata wkręcił się w świat „poważnych” gier.

„Battle Tank”

Po przejściu „PEA” tata zażądał czego podobnego, ale bardziej odpowiadającego rzeczywistości. Jako że segment symulatorów stanowił dla mnie wtedy całkowitą terrae incognitae zmuszony byłem grać na wyczucie. Sięgnąłem zatem po rosyjską „T-72 Bałkany w ogniu!”. Pozornie, nie mogłem wybrać gorzej – gra była hardkorowym symulatorem tylko dla orłów, ponadto znać w niej było niedoróbki systemowe i graficzne, znaki czasu i miejsca powstania gry. Opanowanie kompleksowego sterowania wydawało się niemożliwe dla kogoś, kto dopiero rozpoczynał swoją przygodę z grami. A jednak – mój rodziciel jako weteran-czołgista nie potrafił pogodzić się z myślą, że mógłby nie poradzić sobie z choćby najbardziej złożonym symulatorem tego pojazdu, toteż przyjął taktykę Wilka z bajki o Trzech Małych Świnkach – chuchał, dmuchał, aż w końcu interfejs opanował i grę zaliczył. Szczęśliwie okazało się, że sterowanie naprawdę odpowiadało temu, czego nauczył się w wojsku, na realnym sprzęcie, toteż koniec końców pokonanie „Bałkanów” okazało się możliwe.

„Panzer Elite Action”

Po czymś takim rozpoczął się w życiu mojego ojca kolejny etap edugracji – korowód strzelanek drugowojennych, spośród których największym sentymentem obdarzał serię „Call of Duty”. Choć ilość FPSów rozgrywających się na przestrzeni drugiej wojny światowej zdaje się być nieskończona, to jednak ostatecznie musiałem uświadomić mu, że po przejściu wszystkich ważniejszych „CoDów” i „MoHów” nic nowego i lepszego nie znajdzie. Przerzucił się zatem na FPSy spoza tego do cna wyeksploatowanego okresu – pierwszym i najważniejszym z nich był chyba „Far Cry” – to tam po raz pierwszy mój tata zetknął się z bardziej swobodnym stylem gry. Nie musiał już, wzorem „Call of Duty” brnąć dokładnie wyznaczoną ścieżką, by w dokładnie wyznaczonym momencie wystrzelić dokładnie wyznaczony pocisk w dokładnie wyznaczonego wroga. Zaczął się etap podkradania się, kombinowania, jak najlepiej poradzić sobie z bandą groźnych, uzbrojonych po zęby drabów, znajdowania najbardziej wygodnych ścieżek, obchodzenia łukiem mniej ważnych posterunków (koncepcja wrogiej jednostki, której zabicie nie jest absolutnie konieczne, była dla niego czymś nowym). I tak produkcja Cryteka stała się dla mojego ojca jedną z ulubionych gier komputerowych.

„Panzer Elite Action”

Kolejny przełom nadszedł z najmniej oczekiwanej strony – od zapomnianej przez Boga, Techland i ludzi strzelanki „Chrome”. Mimo wielu charakterystycznych dla debiutantów błędów i niedoróbek, była całkiem przyzwoitą produkcją, którą mój tata siłą rozpędu właśnie przechodził. Pod koniec natrafił na coś, z czym jakimś cudem nie zetknął się nigdy przedtem – wyborem zakończenia. Kiedy zapytał mnie, którą z opcji ma wybrać, z lekkim rozbawieniem oznajmiłem mu, że to jego decyzja. Wyraźnie mu się to spodobało – przeszedł wszystkie dostępne zakończenia i przeszedł na kolejny etap zrozumienia idei gier wideo – nie tylko pozwalają na wzięcie udziału w fabule, ale także umożliwiają, w pewnym ograniczonym zakresie, jej kreowanie.

„T-72 Bałkany w ogniu!”

Obecnie tata bez opamiętania gra w „Mass Effecta 2” – który daje mu z jednej strony dynamiczne strzelaniny, z drugiej zaś dowolność fabularną. Obecnie przechodzi grę już czwarty raz, tym razem od deski do deski – zaliczając każdą misję poboczną, jaką tylko udaje mu się odszukać. I w ten oto sposób mój ojciec został graczem starym wyjadaczem . Kiedy słyszę czasem głosy odnośnie niekompatybilności ludzi starszej daty z nowoczesnym światem elektronicznej rozgrywki, kwituję to uśmieszkiem, bowiem mam niepodważalny dowód, że dla chcącego nic trudnego. Potrzebna jest tylko odpowiednia motywacja i odrobinę dobrej woli.

8 odpowiedzi do “Mój tata

  1. oxy

    Strasznie przyjemnie się czyta :D I dzień od razu się przyjemniejszy zrobił.
    Moja mama jest co prawda wciąż na etapie pasjansa i mahjonga, ale nad Samorostami i Machinarium (szczególnie Machinarium) siedziałyśmy obie długie godziny, i kombinowałyśmy straszliwie. Jest zatem nadzieja…

    Odpowiedz
  2. mrrruczit

    Bardzo fajne. Tylko:
    „Kiedy słyszę czasem głosy odnośnie niekompatybilności ludzi starszej daty z nowoczesnym światem elektronicznej rozgrywki, kwituję to uśmieszkiem” – Twój ojciec nie jest najlepszym przykładem na obalenie tego stwierdzenia (może jest co najwyżej przypadkiem granicznym) skoro gra od nastu lat i nauczył się na prostych grach, ale osoba „starsza” – powiedzmy ponad 50 letnia – będzie miała potężne problemy z graniem. Sprawdzałem – moja mama, pracująca na komputerze (Word, przeglądarka itp), nie mogła dać sobie rady z jednoczesnym poruszaniem się na WSADzie i rozglądaniu myszką ;)

    Odpowiedz
  3. Aśka

    Pozazdrościć, pozazdrościć. Ja z moimi rodzicami osiągnęłam etap bilardów różnej maści i dalej ani kroku. Ale dobre i to.
    Swoją drogą bardzo wzruszył mnie fragment o Pegasusie i kartridżach, sama doskonale pamiętam, jak one krążyły wśród dzieciarni (i jak dzieciarnia krążyła od domu z Pegasusem do domu z Pegasusem…). Do dziś serce me ból przenika za pożyczoną na wieczne nieoddanie fioletową 168ką, hehe…

    Odpowiedz
  4. japko

    Aktywni gracze w firmie dzielą się teraz na tych, co męczą LOLa, i tych, co męczą World of Tanks. Symulator to to raczej nie jest, ale te drzewka technologiczne i (pewnie przede wszystkim) bitwy oddziałów trzymają ich przy sobie już ładnych kilka miesięcy.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *