Bartek pisał ostatnio o grze, którą chciałby zrobić. I, wierzę, zrobi. Napiszę i ja. O grze, która nigdy nie powstanie. O motywie, wokół którego bym ją zbudował – gdybym potrafił. O emocjach, jakie chciałbym w niej oddać.
Choć właściwie to tylko pretekst, by oddać hołd Alexowi Colville’owi i podzielić się z Wami jego najważniejszym dla mnie obrazem.
Pierwszy raz zobaczyłem „Pacific” (1967) jako nastolatek. W jakiejś książce o hiperrealizmie. Byłem pod olbrzymim wrażeniem. Nie miałem wtedy świadomości, dlaczego. Dziś chyba potrafię z grubsza ująć to w słowa. To przez napięcie, jakie buduje leżący na stole Browning. I równie niepokojący ocean. Między śmiercią a odbijającą się w niej niczym w lustrze cichą, bezkresną głębią. Między jedną otchłanią, przyprawiającą o dreszcze tajemnicą – a drugą. A między tymi dwiema nieskończonościami, niczym w ogniskowej, człowiek. Przez chwilę krótką jak punkt, zupełnie nieistotną, jakby jej nie było, bo jak odjąć cokolwiek od nieskończoności. Nie sposób.
I ta linijka, niczym przypomnienie o nieodwołalności wyroku, zbliżającego się miarowo, z każdą upływającą sekundą. Chłodny realizm odzierający ze złudzeń.
Niedawno poczułem potrzebę, by wrócić do tego obrazu. Dowiedziałem się, że Alex Colville odszedł zaledwie parę miesięcy temu, 16 lipca. Pół roku po śmierci swej żony Rhondy, z którą przeżył siedem dekad. Miał 93 lata.
O ile mi wiadomo, polskie media tego nie zauważyły. Cóż, Alex Colville nie był tu wielką sławą. Cieszył się uznaniem w rodzimej Kanadzie, w Europie doczekał się wystawy w londyńskiej Tate, ale generalnie nie miał nazwiska na miarę Pollocka. Sztuka nie podlega jednak żadnym obiektywnym miarom, dla mnie „Pacific” to jedno z najważniejszych dzieł XX wieku. I nie jestem chyba w tym afekcie jakimś szczególnym wyjątkiem. Podobne wrażenie obraz Colville’a wywarł, jak podejrzewam, na reżyserze „Gorączki” Michaelu Mannie. A może na autorze zdjęć do tego filmu Dante Spinottim? W każdym razie pamiętną scenę z udziałem Roberta De Niro (patrz ilustracje) musiał zainspirować „Pacific”, nie ma co do tego wątpliwości.
Wracając do gry (nie-gry?), chciałbym – gdybym potrafił – doprowadzić ją do takiej kulminacji, jaką jest „Pacific”. Do sceny totalnej, przyprawiającej o ciarki ogromem swej panoramy i poziomem napięcia – niemożliwego do rozładowania. Oszczędnej formą, wręcz ascetyczną. Suchą, bezprzymiotnikową. Jak frazy McCarthy’ego, sprawozdawczą, a jednak szarpiącą za trzewia. Zmuszającą do stawiania pytań z pełną pokory świadomością, że nie ma na nie odpowiedzi. A gdybym nie był w stanie wymyślić takiej sceny, sięgnąłbym po cytat z Colville’a, dopisując do niego historię. Obudowując grand finale dodatkowymi znaczeniami, nie przesłaniającymi jednak jego podstawowego przesłania.