Połowa lat 90-tych to bardzo ciekawy – i w ogromnej mierze zapomniany – czas w rozwoju gier wideo. Przebiegał on wówczas pod sztandarem, na którym widniało hasło „multimedia” – ekscytujące, na wskroś nowoczesne ale przy tym troszkę mętne. Twórcy gier rzucali się na nie z różnym powodzeniem, wklejając do swoich produkcji klipy dźwiękowe i filmowe. Często bez ładu i składu, tworząc potworki, na które dzisiaj trudno już patrzeć, o graniu nie mówiąc. Stąd generalnie zła reputacja multimedialnych gier z tamtych czasów. Ale rewolucja multimedialna zrobiła też bardzo dużo dobrego – przede wszystkim otworzyła drzwi i okna troszkę już ciasnego świata gier, wpuszczając ożywczy przewiew. W tym bardzo przypomina to, co dzieje się w grach dzisiaj. Grami zaczęli się zajmować nie tylko zawodowi twórcy gier, ale również wszelkiej maści poszukiwacze nowych form ekspresji. Dzisiaj – przy całym wyczuleniu na gry retro – rzadko pamiętamy o ich najciekawszych dokonaniach. Od czasu do czasu na powierzchnię mętnych wód Internetu (w tym Jawnych Snów) wypływa „The Dark Eye”. Przy okazji śmierci nielubiącego gier Rogera Eberta przypomnieliśmy sobie (w Polsce – dzięki niestrudzonej tetelo) o „Cosmology of Kyoto”, grze, która mu się podobała. Czas najwyższy przypomnieć o jednym z najciekawszych zjawisk nie tylko tamtego okresu, ale w ogóle w historii gier – projektach grupy The Residents, wspomaganej przez animatora Jima Ludtke. Na pierwszy rzut – gra „Freak Show”.
Niewesołe miasteczka (1): Dziwolągi
3 komentarze