Na początku mojej drogi dziennikarskiej pewien doświadczony redaktor życzliwie ostrzegł mnie przed nieuniknionym. Lekcja ta, przełożona na język barw, brzmiała mniej więcej tak: „Wiele razy zdarzy się, że gdy napiszesz coś na żółto, pomarańczowi zarzucą ci, że to zieleń, a zieloni – że pomarańcz. Nie przejmuj się. Będzie to znak, że trzymasz własny kurs”.
Nie zliczę, ile razy spełniało się tamto proroctwo. Ze stoickim spokojem przyjąłem zatem i to, iż po mojej relacji z pokazu gry „Bulletstorm” jedni – czy to off, czy to on the record – dawali wyraz zdziwieniu, że kręcę nosem na z założenia prostą przecież zręcznościową zabawę bez pretensji do bycia czymkolwiek innym, drudzy – że w ogóle chciało mi się tracić czas na taki chłam.
Tak chyba musiało być. Bez względu na to, jak wielkimi literami napisałbym, że JESZCZE NIE OCENIŁEM tego tytułu, odbiór nie mógłby być inny. Taka już nasza natura, że w relacji z pierwszych wrażeń odruchowo doszukujemy się przesłanek ostatecznego werdyktu.