Ostatnio na PSP (do której mam wielką słabość) trwa nostalgiczna ofensywa gier z serii Final Fantasy: pojawiły się reedycje i odświeżone wersje części I, II, IV i V. Dwie pierwsze polecam przede wszystkim cierpliwym masochistom i historykom (którzy z definicji powinni mieć w sobie coś z cierpliwego masochisty), ale części IV i V to już zupełnie inna sprawa. Zabierają się za to, co do dzisiaj serii FF wychodzi najlepiej – czyli wzruszanie. Dzisiaj to łatwe, bo postaci mogą do siebie gadać, gestykulować i stroić różne miny. W FF4 i 5 postaci to małe sprite’y z kilku pikseli na krzyż (FF4 na PSP wprowadza większą rozdzielczość, więc pikseli jest więcej, ale ogólny duch zostaje zachowany), które muszą stroić miny wyraziste jak w kinie niemym, żeby gracz je w ogóle zauważył. Do tego machają łapkami i podskakują na półtora metra do góry – a wszystko w ramach konwencji poruszającego melodramatu. Ale w kategorii siły wyrazu seria FF miała tak naprawdę tylko jeden najjaśniejszy punkt. Nie, nie jest nim koniec historii Aeris w FF7. Mówię o słynnej scenie operowej z FF6.
Zachwyty: usta milczą, dusza śpiewa
6 komentarzy