Ostatnio coraz częściej słychać głosy, że gier z zombie jest po prostu za dużo i że ich twórcy powinni dać sobie już spokój z żywymi trupami. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Od nadmiaru głowa nie boli, a motyw nie został jeszcze należycie wykorzystany. Dowodem tego jest choćby premiera pierwszego epizodu gry The Walking Dead.
Mimo, że jestem zagorzałym wielbicielem komiksu „Żywe Trupy” Roberta Kirkmana, którego gra jest adaptacją, do wszystkich jej zapowiedzi podchodziłem sceptycznie. Do świata, w którym codziennie należy walczyć o życie zarówno z ludźmi żywymi, jak i martwymi niezbyt pasowała mi forma przygodówki. A już na pewno nie przygodówki od Telltale Games, na których wcześniejsze gry reagowałem zazwyczaj znudzeniem lub rozczarowaniem, i których niedawny „Jurassic Park” okazał się kompletną porażką. Spodziewałem się gry w najlepszym wypadku średniej i tego, że będę wylewał łzy nad zmarnowaniem niesamowitego potencjału, jaki daje uniwersum stworzone przez Kirkmana. Tak, jak przy okazji serialu, który miał swoje momenty, ale okazał się znacznie słabszą pod każdym względem wersją pierwowzoru.