Gram w „Counter-Strike’a” od ładnych paru lat. Z różnych powodów. Jeden, dość istotny, wyjaśniłem tu kiedyś i nie ma sensu do tego wracać. Kolejny jest tak oczywisty, że nie wymaga szerszego omówienia – to zbawcze iniekcje adrenaliny, czyszczące krew ze zmęczenia, gdy wracam wymięty późnym wieczorem z fabryki. Mapa, dwie i powieki przestają ciążyć ołowiem, mogę jeszcze funkcjonować przez chwilę. Nie mam też złudzeń – to oczywiste, że karmię w ten sposób pomniejsze demony atawizmów. Godzę się na te proste, niskie satysfakcje bez wyrzutów sumienia. Wierzę, że znając mechanizmy, nie pozwalam ewolucyjnym zaszłościom w swojej psychice na przejęcie kontroli. To nigdy nie jest do końca bezpieczna gra; niewykluczone, że zachowuję się jak „sportowy” narkoman przekonany, że racjonalnie odmierza dawki i wszystko ma pod kontrolą. Wychodzę z założenia, że gwarantem mego bezpieczeństwa jest w tym przypadku rozumienie przyczyn i znaczenia procesów, ale też nie jestem na tyle naiwny, by nie wiedzieć, że to spacer po wysoko zawieszonej linie. Niestety, lubię się zatracać i zbyt łatwo ignoruję ryzyko.
Ale to tylko dygresja. Chciałbym dziś spojrzeć na „Counter-Strike’a” pod innym, mniej oczywistym kątem.