Kolega podszedł do mnie na korytarzu toruńskiego Collegium Maius jak gdyby nigdy nic. Ot, rozmawialiśmy sobie o tym i owym. Nie wiem, czy ktoś postronny słyszał, kiedy zaczął do mnie mówić, co następuje: „No więc wszedłem do damskiej toalety, zamknąłem za sobą drzwi, żeby nikt nie widział, a w środku była jedna kobieta przy zlewie. Strzeliłem do niej, ale nie trafiłem i skończyły mi się naboje. To wyjąłem pałkę i zacząłem ją bić. Tak ją biłem i biłem, ale ona się tylko skuliła i jęczała”. Czy były powody, żeby dzwonić na policję? Niekoniecznie. Rozmawialiśmy sobie o pierwszym „Deus Eksie”. Kolega, podejrzewający, że świat gry jest nieco oszukany, postanowił sprawdzić, czy wszystkie postaci daje się w niej zabić. I odkrył, że się nie daje. Swoją upiorną relację wygłaszał ze spokojnym rozczarowaniem na twarzy. Ja słuchałem jej z podobną miną.
Od dawna wiadomo, że gry wideo to domena moralnej zgnilizny. Jeśli dobrze poszukać, można w nich znaleźć prawdziwe cuda wynaturzenia – od hurtowego palenia ludzi żywcem (od „Syndicate” wzwyż) i oddawania moczu na zwłoki („Postal 2”) po fetyszyzm rowerowy („BMX XXX”) i dendrofilię („The Void”). Co więcej, branża gier jest z tego faktu całkiem dumna i przez długie lata społeczność graczy cementowała właśnie miłość do tego rodzaju rozwiązań (por. np. kąciki z twórczością czytelników „Top Secreta” po pojawieniu się „Dooma” i „Mortal Kombat”, albo przechwałki Adriana Chmielarza dotyczące tego, jak obleśną grą będzie „Bulletstorm”). Ważnym pytaniem, przewijającym się swego czasu również na Jawnych Snach, w odpowiedzi na refleksje Tetelo z bloga „Femina ludens”, było to, jak na tę kulturę przemocy reagować. Czy w ogóle reagować. Czy się oburzać, czy uśmiechać. Czy może gry należy sytuować gdzieś poza dobrem i złem. Wciąż sobie na ten temat myślę i wciąż przeżuwam/przeżywam problem etycznych uwikłań gry. A w pewnym momencie przypomniało mi się, że problem reprezentacji zbrodni i łajdactwa jest przecież bardzo stary i twórcy gier nie walczą z nim jako pierwsi. Cofnąłem się myślami do Anglii elżbietańskiej.
Z punktu widzenia przeciętnego w miarę wykształconego (tj. umiejącego czytać i pisać oraz pamiętającego jeszcze ze szkoły kilka sentencji łacińskich) Londyńczyka z końca XVI wieku kwestie etyczne dotyczące wyższych sfer społecznych były dość jasne. Wiadomo, że władcy mają to do siebie, że lubią napsocić – i wiadomo, że w historii zawsze byli za swoje psoty karani. Jasno to opisywała jedna z najpopularniejszych książek tego okresu: „Mirror for Magistrates”, czyli „Zwierciadło dla możnych”, zbiór wierszowanych anegdotek o strasznych rzeczach, które się przydarzały różnym znanym postaciom z historii świata. Żebyśmy wiedzieli, o czym mowa, oto kilka tytułów ze spisu treści: „Jak Humber, król Hunów, zamierzający podbić Brytanię, utonął w zatoce nazywanej dziś Humber”; „Jak król Moadan został za swoje podłe życie zgładzony przez wilki”;”Jak król Mempricius, oddany rozpuście, został pożarty przez wilki”; „Jak król Porrex, który zabił własnego brata, został zgładzony przez swoją matkę i jej dwórki”. I tak dalej – seria trupów świadczących o tym, że Fortuna kołem się toczy, a zło zostaje ukarane, ciągnie się przez starożytny Rzym, czasy króla Artura, krwawe historie o królach i możnowładcach Anglii po roku 1066, aż po niedawno zakończoną Wojnę Dwóch Róż, która dawała bardzo dużo bardzo soczystych przykładów zbrodni i pomsty.
Sztuki o tematyce historycznej są jednym z najpopularniejszych gatunków we wczesnym dramacie elżbietańskim (to od nich zaczyna Shakespeare!) i łatwo zobaczyć, że zwykle zbudowane są na tym samym sposobie myślenia, co „Mirror” – wystarczy nawet przypomnieć sobie ze szkoły „Hamleta” czy „Makbeta”, z widowiskowymi zgonami na końcu i zapowiedzią rządów kolejnego władcy (który, jak można się domyślać, też niekoniecznie zginie śmiercią naturalną).
Uczciwi ludzie czytali „Mirror for Magistrates”, a studenci – oczywiście pod ławką – jedną z najbardziej wybuchowych książek tamtych czasów, czyli „Księcia” Niccolo Machiavellego, tekst, który nie tyle wychwala stosowanie zbrodni i oszustwa w polityce, co stwierdza (pewnie zgodnie z prawdą), że człowiek, który jest dwulicowym krętaczem bez najmniejszych skrupułów dużo lepiej sobie w polityce radzi.
Jednym z łobuzów zafascynowanych Machiavellim był Christopher Marlowe, rówieśnik Shakespeare’a, a w swoim czasie dużo lepszy od niego dramaturg. Cały problem w tym, że w roku 1593, kiedy kariera autora „Hamleta” dopiero się rozkręcała, Marlowe swoją właśnie zakończył z nożem w oku w tawernie w podlondyńskim Deptford. Jego debiut, „Tamerlan Wielki”, pozostawiał widownię w bardzo głębokim szoku. Główny bohater to oczywiście postać historyczna, Timur Chromy, który na przełomie XIV i XV wieku był postrachem Azji i części Europy. W sztuce Marlowe’a to postać z jednej strony wyjątkowo paskudna, a z drugiej – imponująca. Można sobie wyobrazić, że wielu spośród podpitych czeladników oglądających jego przygody w teatrach nad Tamizą strasznie chciało troszkę się do niego upodobnić.
A dlaczego? Bo Tamerlan jest uroczo podły i niesamowicie skuteczny. Szykuje się do bitwy z wielkim królem, który mówi mu, że jeśli się podda, to odejdzie z życiem, a do tego jeszcze dostanie jego córkę za żonę. Tamerlan odpowiada na to, że bardzo dziękuje, ale nie skorzysta, królowi osobiście rozwali łeb jego własnym sztandarem, a córkę i tak sobie weźmie, więc nie ma problemu. Po czym robi to, co zapowiedział. Kiedy mieszkańcy oblężonego miasta wysyłają do niego gromadkę dziewic błagających, żeby oszczędził niewinnych mieszkańców, Tamerlan każe wywiesić dziewice na murach, żeby jego łucznicy mieli do czego strzelać. I tak dalej.
Jeśli ktoś myśli, że widzów szokowało okrucieństwo sztuki – to bardzo się myli. Ówcześni widzowie przecież bardzo lubili patrzeć na dużo gorsze rzeczy. Np. w ostatniej scenie „Tytusa Andronikusa”, w swoim czasie jednej z najpopularniejszych sztuk Shakespeare’a, matka zostaje zmuszona do zjedzenia odrąbanych głów swoich synów zapiekanych w cieście zrobionym z mączki z ich kości zmieszanej z ich krwią – to wyżyny, na które nie wzbiło się jeszcze żadne fatality z serii „Mortal Kombat”.
Kiedy w „Tytusie Andronikusie” dwóch młodych mężczyzn gwałciło młodą dziewczynę, następnie obcinając jej dłonie i język, wszystko było w porządku – bo ich zbrodnia zostaje na koniec przykładnie ukarana. To, w jaki sposób trafiają do ciasta jedzonego przez ich matkę, też nie gorszy – bo jest karą, na jaką sobie zasłużyli.
To, co było w „Tamerlanie” szokujące, to fakt, że główny bohater nie zostaje na koniec sztuki ukarany za swoje zbrodnie. Wręcz przeciwnie – ma się świetnie, zdobywa coraz większe terytoria i żyje w szczęśliwym małżeństwie z porwaną siłą córką pokonanego władcy, która się do niego w końcu przekonała. Krótko mówiąc – nie zadziałał podstawowy mechanizm moralnego porządku świata. Coś się strasznie popsuło.
Takiej przemocy, która podważa sprawiedliwość świata, pokazywać nie wolno, albo się nie powinno. Bo niepokoi. Wytrąca z równowagi. Niezdrowo pociąga. Irytuje.
A że nie wolno albo nie należy – za Christopherem Marlowe’em ciągnęła się po jego śmierci czarna legenda. Mówiło się, że pewnie zabił go jego kochanek, że był homoseksualistą, ateistą, a może nawet (zgrozo!) kryptokatolikiem. Podobno zdarzyło się, że w czasie przedstawienia jego „Fausta” na scenie pojawił się sam diabeł. Miejsce jego pochówku nie zostało oznaczone.
Do drugiej połowy XIX wieku „Króla Leara” Shakespeare’a grano w XVII-wiecznej przeróbce Nahuma Tate’a, dodającej happy end. Widownia nie mogła zaakceptować tego, że pod sam koniec sztuki, kiedy wszystko już idzie ku lepszemu, nagle bez żadnego dobrego uzasadnienia umierają Lear i Kordelia. Shakespeare napisał sztukę o świecie, w którym rozpada się wszystko, nawet podstawowe zasady moralne. Późniejsi widzowie starali się nie przyjmować tego do wiadomości. Uznali, że przemoc musi mieć swoje uzasadnienie albo usprawiedliwienie. A jeśli nie jest przejawem moralnego porządku świata, tylko wprowadza ponury chaos – nie godzi się jej pokazywać i oglądać. Taka była, żeby użyć sformułowania Tetelo, linia oporu ówczesnej krytyki i widowni. Jak każda taka linia, niektórych powstrzymywała, a innych kusiła.
Z naszej dzisiejszej perspektywy jest dziwna, ale przecież, jeśli się jej bliżej przyjrzeć, całkiem rozsądna. Pokazywanie przemocy to poważna sprawa właśnie ze względu na to, co dzieje się w „Królu Learze” – bo przemoc to materiał wybuchowy rozsadzający od środka moralność. Odkrycie widowni „Tamerlana” – że tak łatwo jest przekroczyć granicę, która jeszcze niedawno wydawała się nieprzekraczalna, i że niebo patrząc na to wcale nie grzmi – jest bardzo ważne dla wszystkich reprezentacji przemocy.
Dzisiaj w taki sposób jak kiedyś „Tamerlan” – albo „Król Lear” – gorszą chyba tylko gry wideo. Potrafią pokazać światy z zawieszoną etyką, w których można beztrosko wyczyniać wszystkie najgorsze świństwa, nie oczekując za nie żadnej kary. To gorszy i oburza. Słusznie i niesłusznie. To medium ma dużo większy od innych potencjał burzenia moralności, bo wchodzi przy nim w grę bezpośredni udział w tym, co się ogląda.
Pytanie o to, czy czasami warto przez takie zburzenie przejść, jest od dawna niesamowicie ważne dla teatru. Dobrze by chyba było, gdyby częściej zadawali je sobie twórcy gier.
Ale o tym – w następnym odcinku (odcinkach?). Poza tym też choćby o tym, gdzie w „Modern Warfare 2” grecka tragedia i jak pomysły teatralne ws. funkcji i pokazywania przemocy mogą zmienić/wspomóc myślenie o grach wideo. Że dzisiaj mało było o grach – przepraszam. Obiecuję poprawę.
Jedyna wersja (adaptacja? inscenizacja?) „Tytusa Andronikusa” to właśnie tak z Hopkinsem. Bardzo mi się podobała.
A ja się właśnie zabieram za oglądanie „Burzy” w reżyserii Taymor, która właśnie wyszła w Polsce na dvd. W ostatnim numerze „Teatru” jest artykuł o jej najnowszym spektaklu na Broadwayu. „Spiderman”- tak, ten Spiderman :)
Słyszałem :-) Pod koniec miesiąca jadę do Londynu i znowu będzie mi smutno gdy zobaczę to mrowię rozmaitych plakatów teatralnych w metrze, łącznie ze sztuką o upadku Enronu. Nie chcę pozować na regularnego teatralnego widza bo nie wykorzystuję nawet części z tego co oferuje Kraków ale to co dzieje się w Lądku jest zdumiewające.
No i kompletnie spaprałem swój komentarz. Miało być – „jedyna znana mi adaptacja/inscenizacja”.