Zachód słońca

„Red Dead Redemption” obchodziłem jak dziwka dom Boży. Do serii „Grand Theft Auto” próbowałem przekonać się wielokrotnie, za każdym razem nieskutecznie. Miasto za wielkie i brzydkie straszliwie. Bohater też taki kostropaty. Nie mam problemów ze znalezieniem w sobie ośmiolatka, rozradowanego strzelaniną do kosmicznych potworów, za to w nastolatku śliniącym się perspektywą przewożenia dragów i obracania prostytutek nie widzę nic sobie bliskiego. Obawiałem się, że „Red Dead Redemption” okaże się powtórką z rozrywki, w odmienionej scenerii. Tymczasem wsiąkłem jak nigdy wcześniej i gdybym tylko mógł, nie spałbym i grał, jedząc przez słomkę, żeby nie puszczać pada. Moje truchło znaleźlibyście usadzone na wiaderku.

O sile „Red Dead Redemption” przesądził wybór scenerii. Doskonale wyobrażam sobie przeniesienie analogicznej fabuły w realia średniowiecza, można by wrzucić je w jakąś fantastyczną krainę, wskutek czego wyszłaby gra słabsza, może beznadziejna. Na pierwszym planie, rzekłbym, naskórkowym realia Dzikiego Zachodu urzekają skalnym bezkresem: te kosmate garby skał, te krzyżyki sępów nad krzyżami krążące i kaniony. Nie można przecenić ich funkcji odprężającej. Galopowałem sobie na moim dzielnym rumaku, nigdzie się nie spiesząc, momentami zupełnie bez celu, ewentualnie ciesząc się celem równie mglistym co ciemniejący horyzont, wówczas właśnie świat zanikał, a ja, w szczególny sposób, lecz jednak stawałem się Johnem Marstonem. Takiego wrażenia nie zaoferowała żadna gra wcześniej; poległa gotycka energetyczność „Batman: Arkham Asylum”, na nic zdało się mozolne odwzorowywanie bitewnego pola w kolejnych odsłonach zabaw militarnych. Gasłem w sobie, by zbudzić się parę minut, parę kilometrów dalej; doprawdy nie wiem, gdzie wówczas byłem. Najczęściej wyrywała mnie stamtąd strzelanina i w gruncie rzeczy złościłem się na hałaśliwą obecność innych.

Skończoność tej rzeczywistości unaoczniła część trzecia, kiedy Marston przybył (a może ja przybyłem w Marstonie) do miasta z prawdziwego zdarzenia, a konkretnie, gdy pojechał tam samochodem. Zmiana środka transportu z pradawnego na nowoczesny oznaczała tu cezurę między światem mitycznym, bezczasem a osadzoną w konkrecie aktualnością. Przejście to, dodajmy uprzejmie, łączyło się ze śmiercią. Marston oczywiście dopełnia swojego zadania – tu gra pozostała niewolnicą konwencji, cóż by się, do ciężkiej cholery, wydarzyło, gdyby od wykonania misji odstąpił? – ale próba powrotu w bezczas, to porzucenie aktualności oznaczało zwrócenie się ku śmierci. Farma, ciśnięta w pustkowie, między drzewo i skałę została odnaleziona, niejako przegnana ze swojej własnej przestrzeni. Na nic Marston ostrzeliwał się zza kamienia i stodoły, prowadziłem jego osobę zupełnie niepotrzebnie, w pełni świadomy bezsensu tego działania. Nie zabiła go kula, lecz nieodwołalna przemiana świata. Jego syn, inkarnacja na potrzeby dokończenia spraw niedomkniętych zapewne pożyje jeszcze krócej. Sam był tylko cieniem ojca, duchem przemierzającym widmowe ziemie.

Czemu zagrało to tak mocno? Czemu nie wyszłoby w średniowieczu? Mitologia westernu jest jedną z wielu kompletnych mitologii popkulturowych. Dodajmy, że w przypadku Stanów Zjednoczonych na popkulturowości się nie kończy, jest ich mitologią założycielską. Firma Rockstar zadbała o to, aby wszystkie elementy doczekały się ujawnienia w toku rozgrywki. Mamy szlachetnego bohatera pragnącego odkupienia za grzechy przeszłości, kobietę dzielną i niezależną, do tego wrzuconą w świat męski, wariata rozkopującego groby, bezradnego szeryfa, hordy bandytów i strzały znikąd. Jest uroczy dziadyga handlujący fałszywymi eliksirami na wszystko, rewolucja meksykańska, saloon, gdzie można się napić whisky, prostytutki i Irlandczycy. Mógłbym wyliczać dłużej i gdybym tak zrobił, okazałoby się, że twórcy w scenerii nie zaszyli ani jednego novum. Wszystko już zdarzyło się w kinie i pozostaje znajome każdemu odbiorcy wyposażonemu w telewizor.

Western – w odróżnieniu od innych form gatunkowych – pozostaje konwencją kompletnie zużytą. Ciągle powstają filmy wojenne, żeby wspomnieć tylko niedawny „Hurt Locker”. Najróżniejsze krainy fantasy powracają w filmach, książkach i komiksach. Batman, również udany bohater growy, pozostaje postacią aktualną w każdym innym medium. Western inaczej. Jego złote czasy przynależą do prehistorii dziesiątej muzy (właśnie, właśnie, czy nie czas, by grom kolejną muzę przypisać?), rewitalizacja gatunku przez Sama Peckinpaha i Sergio Leone również. Powiedzmy sobie szczerze: kogo dzisiaj obchodzi nawet „Bez przebaczenia” Eastwooda czy film o śmierci Jesse Jamesa z Bradem Pittem? Gdzie są kontynuacje tych obrazów? Ano tam, gdzie dobro, prawda i piękno, niestety. A może i dobrze. Nie przypominam sobie zbyt wielu niedawnych powieści operujących konwencją westernu w sposób dosłowny, komiks trafiłem jeden, choć dopuszczam możliwość, że istnieje ich więcej u kogoś w szafie.

Doszło do niesłychanie rzadkiej sytuacji. Istniała niesłychanie bogata konwencja, z gotowym zestawem miejsc i bohaterów, znana wszystkim, a zarazem uśpiona. Pozornie interesowała mało kogo. Tymczasem precyzja ludzi z Rockstara, złączona z jakimś pomocnym kopniakiem od Stwórcy zaowocowała fenomenem. Za sprawą nowego medium western odzyskał swoją witalność, stając się znów zdolny do wzbudzania emocji głębokich i żywych. Odbiorca dostał coś, co zna świetnie, za czym być może nawet tęsknił, wzbogacone o możliwość uczestniczenia. Zabawa w kowbojów zyskała nowy, bardziej dosłowny poziom, zwłaszcza że inne rodzaje tej igraszki niezbyt przystoją dorosłym. Znajoma rzeczywistość ujawniła się w nowym kontekście, co przypomina mi te miłe chwile, gdy licealni kochankowie spotykają się po latach, idą razem na kawę albo i posuwają się dalej.

Taki efekt nie może być dziełem przypadku. Jestem pewien, że potwory udające ludzi, a zatrudnione w Rockstar, wypisały to samo, co ja tutaj, tylko mądrzej, szerzej i w podpunktach. Konieczna była ogromna kampania reklamowa. Sam widziałem gigantyczny billboard rozwieszony w sercu Nowego Jorku, na Brodwayu. Musiał kosztować majątek. Szczęśliwie dla sukcesu komercyjnego twórców, gier westernowych mieliśmy niezbyt wiele. Kołacze mi się po głowie jakaś makabryczna pomyłka sprzed dwóch dekad, z takim fikuśnym celownikiem, oraz „Gun”, w które grał kolega. Niewielka liczba tytułów zapewne wynikała z tego, że faceci od marketingu uznali western za gatunek zużyty.

***

Jako przeciwnik porównywania gier z filmem nieustannie łapię się na tej właśnie czynności. Wydaje mi się, że gry znajdują się w tym samym punkcie, co kino u schyłku lat trzydziestych. Już zna swoje własne reguły, już powstają dzieła zdolne przetrwać próbę czasu, ale jeszcze nie nakręcono „Obywatela Kane”. Krok w dorosłość nie został jeszcze wykonany. Niedługo to nastąpi. Ta sama zasada znalazła zastosowanie w przypadku komiksu, odpowiednio później, więc nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na Naprawdę Wielką Grę. Jeszcze nie nadeszła, choć przez moment myślałem, że tak się stało.

„Red Dead Redemption” jest prawdopodobnie najlepszą grą, w jaką miałem przyjemność sobie popykać, lecz, po ochłonięciu, nie mam jej za ekwiwalent „Obywatela Kane” elektronicznej rozgrywki. Grzebie ją to, co chwałę jej przyniosło, czyli ukłon w stronę konwencji. Gry nie mogą być recyklingiem zużytych pomysłów, nawet jeśli dokonuje się to w tak imponujący sposób.

Co więc z tą moją Wielką Grą? Kiedy się pojawi? Żeby utrzymać analogię: film Wellesa spotkał się początkowo z chłodnym przyjęciem i jego właściwy sens wyniknął po latach. Jeśli historia ma powtórzyć się po raz trzeci, to ta moja Wielka Gra, ten King-Kong podpięty do pada, już istnieje. Być może już w nią graliśmy. I nikt nie zauważył.

12 odpowiedzi do “Zachód słońca

  1. Jakub Gwóźdź

    Pierwszy! (wydaje mi się, że Łukasz pisząc ten tekst tylko czekał, aż jakiś fanboj gorąco zaprotestuje :) , więc trudno, niech to już będę ja )

    Western’s not dead.

    Deadwood, Open Range, yyyy… Firefly + Cowboys vs Aliens… :)
    Plus remaki: True Grit, 3:10 to Yuma

    Nie, pogłoski o kompletnym zużyciu westernu są przesadzone.

    Odpowiedz
    1. kmh

      Ha! Najlepsze, że mało kto teraz ogląda OK na zasadzie „o, fajny film”, tylko wszyscy chcą sprawdzić, o co chodzi z tym całym zamieszaniem :)

      Odpowiedz
  2. kmh

    Siłą RDR jest pasja jaką autorzy włożyli w budowę westernowych dekoracji. Jestem święcie przekonany, że gdyby Rockstar z podobną energią podszedł do średniowiecznej Anglii, na ten przykład, odnieślibyśmy podobny efekt.

    Oto ginie ostatni banita w Sherwood, oto ginie ostatni zakuty w blachę rycerz, od kuli wystrzelonej z prymitywnego muszkietu. A razem z nim jakiś sen i świat. Historii końca jest wiele i myślę, że w średniowieczu można byłoby je odnaleźć. W końcu kto by kilka lat temu pomyślał, że można stworzyć superbohatera pochodzącego z renesansu – patrz. Assassin’s Creed 2.

    Plus – z tym końcem westernu to oczywiste trollowanie. Jak ze śmiercią pecetów.

    Odpowiedz
    1. Roman Książek

      >Plus – z tym końcem westernu to oczywiste trollowanie.

      Trolololo. Pamiętam jak u schyłku poprzedniego stulecia moja ukochana Pani Profesor (jej ulubiony film: „Blade Runner” – ja wtedy przycinałem w wiadomą przygodówkę Westwood Studios) na wykładzie z filmoznawstwa powiedziała, że ktoś tam przebadał kilkaset klasycznych westernów i wszystkie one operowały zaledwie kilkoma schematami fabularnymi. To jest generalnie martwy gatunek. Nawet film katastroficzny okazał się bardziej żywotny (bo: Dolby Surround, multipleksy, a obecnie 3D). Oczywiście teraz Tarantino kręci western („Django Unchained”) i zapewne wyjdzie mu perełka, ale dla gatunku to to samo, co „Bez przebaczenia” sprzed blisko 20 lat. Trudno tu nawet mówić o łabędzim śpiewie. [Samotny jeździec oddala się w stronę zachodzącego słońca. Ściemnienie. Napis: THE END]

      Odpowiedz
      1. kmh

        Jeśli o czymś o 20 lat mówi się, że umiera, to nie może być to prawda, skoro ciągle nie może zdechnąć.

        Ramy zostały ustalone i tyle, spełniają swoją rolę.

        Odpowiedz
        1. Roman Książek

          >Jeśli o czymś o 20 lat mówi się, że umiera, to nie może być to prawda, skoro ciągle nie może zdechnąć.

          Problem w tym, że nawet trudno powiedzieć, żeby coś umierało, skoro nawet nie widać umierającego…

          >Ramy zostały ustalone i tyle, spełniają swoją rolę.

          Błąd. Porównaj sobie filmy o wilkołakach/mumiach i wampirach. W tych pierwszych „ramy zostały ustalone i tyle”, czyli nie odgrywają swojej roli. Wampiry (filmy wapmiryczne) zmutowały i mają się dobrze. [Tak naprawdę streszczam myśl z eseju autorstwa Łukasza Orbitowskiego zamieszczonego w książce „Wampir. Leksykon”. Polecam jako redaktor tego tomu!]

          Odpowiedz
      2. Admirał Udko

        Gdyby rozszerzyć badania na wszystkie utwory fabularne w dowolnej postaci, to również dałoby się wyciągnąć wniosek, że bazują one na skończonym zbiorze schematów. Byłoby to jednak mało odkrywcze, bo liczba jakichkolwiek schematów (pop)kulturowych musi być skończona. Nie tylko pod względem fabuły.

        Oswojenie się z gatunkiem to nie to samo, co śmierć gatunku. Ostatecznie „nowatorstwo” jest jedynie funkcją percepcji odbiorcy, a tych z roku na rok przybywa coraz więcej. Dla nowicjuszy wszystko jest nowe.

        Odpowiedz
        1. Roman Książek

          No tak, ale w przypadku westernu mówimy o naprawdę kilku schematach fabularnych (nie pamiętam dokładnej liczby, ale to było poniżej dziesięciu). Zresztą ja te wszystkie klasyczne filmy spod znaku colta i siodła bardzo lubię…

          Odpowiedz
          1. Admirał Udko

            Niemniej utwór nie tylko fabułą stoi. Ba, fabuła i zestaw archetypów (twardy ojciec, zemsta za śmierć brata, miasteczko na prerii, uciekający banita, cokolwiek) jest tylko ramą, na której obudowuje się skomplikowaną strukturę narracji.

            I to w niej właśnie istnieje siła. Z westernu lub westernowych motywów można stworzyć zarówno „3:10 do Yumy” jak i terran w „Starcrafcie” albo wielopoziomowego, animowanego „Rango”.

            Rola fabuły jest IMHO cholernie przeceniana. Nie tylko w westernie.

  3. Roman Książek

    @Admirał Udko
    Rzecz w tym, że z tych fabularnych klocków westernu już niewiele da się wycisnąć (a później przychodzi taki Quentin i okazuje się, iż jest zupełnie inaczej). W OPOWIEŚCI jednak nie obniżałbym roli fabuły, Admirale! Poza tym, kiedy mówimy o motywach wziętych z westernu*, to jednak wykraczamy już poza sam gatunek, a ten ostatnio – dyskretny urok eufemizmu – nie jest zbyt popularny…

    *obecnych nawet w „Matriksie” braci Wachowskich!

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *