Osmoza Somozy

Osmoza...

„Tym razem” nie będzie o grach wideo, a o grach literackich, a raczej o literackich grach z rzeczywistością – czyli o swoistej osmozie literatury do realności. Po tym wstępie mam już zapewne jednego czytelnika, zatem zanim go (dosłownie?) stracę, zabieram się do opowiadania.
Po raz pierwszy o José Carlosie Somozie usłyszałem w 2003 roku przy okazji wydania w Polsce „Jaskini filozofów” (w 2002 roku zdobyła prestiżową brytyjską nagrodę Złotego Sztyletu dla najlepszej powieści kryminalnej). Przeczytałem ją dopiero w 2006 roku, ale był to najbardziej odpowiedni czas dla wywołania na mnie odpowiedniego wrażenia. Pracowałem już wtedy jako redaktor w wydawnictwie – szokujące zakończenie powieści jest szczególnie przykre dla ludzi zawodowo zajmujących się przetwarzaniem tekstów. Przypomnijmy treść „Jaskini…”: Tłumacz pracuje nad papirusem opisującym serię morderstw w starożytnych Atenach i z niepokojem odkrywa, że ów tekst jest niepokojąco zbieżny z jego życiem. Zdradzę tylko tyle – by odwołać się do powieści: postanawiam postawić kropkę tutaj („wystarczy kropka, niewyraźna kropka” – to z „Listów od zabójcy bez znaczenia”).

Namalowane okno na podwórze
Kilka lat później… pisałem szalony tekst o kinie, w którym skorzystałem z pomysłu powieści „O bohaterach i grobach” Ernesto Sábato: świat rządzony jest przez spisek ślepców (część trzecia książki zatytułowana „Raport o ślepcach”). Wtedy – do dzisiaj nie

...i Somoza

wiem, w jaki sposób – w moim domu pojawiło się „Namalowane okno” Somozy. To historia madryckiego księgowego, Javiera Verdaguera, zapalonego kinomana, którego pasją jest zbieranie zdjęć Jodie Foster. Kino stanowi dla niego formę ucieczki od rzeczywistości (choroba syna). Pewnego dnia trafia do filmoteki Soledad (Samotność): jej goście całkowicie tracą kontakt z rzeczywistością – na swój sposób przechodzą na drugą stronę lustra/ekranu. Książka nie jest tak dobra jak „Jaskinia filozofów”, rozczarowuje zwłaszcza finał. Przypadek podobny do „Znaków” M. Nighta Shyamalana: przytłaczająca atmosfera zwiastuje apokaliptyczne wręcz zakończenie, które… wcale takim nie jest. To jednak wciąż fascynująca historia (rzadko zdarza mi się czytać książki na stojąco we własnym mieszkaniu). Świetne są transowe seanse w Soledad polegające np. na 24-godzinnym oglądaniu tego samego filmu oraz niemal podprogowe przebitki z „Milczenia owiec” Jonathana Demme’a („dwie ledwie dostrzegalne zmarszczki” na twarzy policjantki!). Co jednak najciekawsze w kontekście mojego tekstu o spisku ślepców – już na pierwszej stronie pojawiło się kluczowe zdanie oddające także mój rytuał wejścia do sali kinowej:

„Wchodząc, jak zwykle zamknąłem oczy, by po sekundzie otworzyć je znowu (robię tak od dziecka, wkraczając do miejsc, gdzie panuje mrok)”.

Zdanie jest tuż obok wzmianki o – przywoływanym także przeze mnie – genialnym ślepcu, Jorge Luisie Borgesie. To także w „Namalowanym oknie” czytałem zdumiony o tym, o czym pisałem: „próbował wielu narkotyków, żeby przestać widzieć”. To wreszcie stąd wyciągnąłem zgrabne metafory, że ekran po zakończonym seansie oraz światło projektora przypominają bielma na oczach ślepca. Książka, której nie szukałem, wciąż podsuwała mi kolejne, niemal gotowe, akapity. Potem było jeszcze dziwniej. Lekturę rozdziału o pacjencie zakładu psychiatrycznego zdradzającym swoją obsesję na punkcie „Września” Woody’ego Allena, przerwało mi pukanie do drzwi („ktoś puka do drzwi, na przykład właśnie teraz”). Znajoma przyszła do mnie, żeby pożyczyć film… Woody’ego Allena. Na półce z „Allenami”, drżącą ręką szukałem „Września” – na szczęście go nie znalazłem. Po wstukaniu na klawiaturze ostatniego wyrazu artykułu włączyłem radio: do Trójki zadzwonił akurat niewidomy słuchacz, żeby zapytać, czy „O północy w Paryżu” Allena jest mówiony po angielsku, bo on chodzi (chciałem napisać: ogląda) tylko na angielskojęzyczne filmy. Drobiażdżek, że naczelny pisma, gdzie przesłałem swój tekst, odpisał, iż gazeta właśnie zaangażowała się w wspieranie seansów z audiodeskrypcją dla niewidomych. „To dziwny przypadek” – stwierdził, ale mnie to nie zdziwiło. Zaintrygowany, chciałem więcej.

Listy od zabójcy
Zamówiłem kolejną książkę Somozy, „Listy od zabójcy bez znaczenia”. Dla obniżenia kosztów przesyłki zdecydowałem się na nowy dla mnie sposób dostawy – paczkomat. Dopiero w drodze do tego „awizomatu” uświadomiłem sobie absurdalność całej sytuacji. Carmen del Mar Poveda, bohaterka powieści, osiedla się w miasteczku Roquedal, żeby m.in. ukończyć przekład „Światłości w sierpniu” Williama Faulknera (cytat ze „Światłości…” jest mottem książki: „Ale to umarli robią mu krzywdę. To od umarłych, którzy leżą spokojnie i nie starają się go zatrzymać, człowiek nie może uciec”). Dla urozmaicenia sobie czasu, pisze listy do fikcyjnego zabójcy i jego domniemane odpowiedzi. Po paru miesiącach pisarka zaprzestaje tej ekscentrycznej zabawy, ale korespondencja trwa nadal – ktoś z mieszkańców miasteczka czytał wcześniej jej listy (cudownie dwuznaczny fragment: „Ufam, że będzie pan zabójcą słownym…”). No więc podobnie jak Carmen, która codziennie rano zabierała (początkowo) własne listy od zabójcy z murku otaczającego ogród, szedłem po wysłane do siebie „Listy od zabójcy bez znaczenia”. Nie wiadomo dlaczego wracałem później najdłuższą z możliwych dróg – wyglądało tak, jakbym musiał, niczym w liniowej grze wideo, odegrać jakiś scenariusz („the creator has a mastertape”). Pomogłem nawet znajomej – której zwykle w ogóle nie widuję – wnieść wózek z dzieckiem na jedno z pięter bloku. I kiedy dochodziłem już do swojego domu, rozegrała się czekająca na mnie scena. Niczym bohater „Namalowanego okna” miałem uczucie, że oglądam film na żywo (jawny sen?). Dwa metry przede mną z budynku wyszedł starszy mężczyzna. Zwrócił moją uwagę – może to śmieszne – czapką z daszkiem. Wszedł na poboczną ulicę i zaczął biec. To wydało mi się dosyć dziwne: co prawda było, nomen omen, zbieżne ze sportową czapeczką, ale kłóciło się z jego dosyć zaawansowanym wiekiem. Po chwili zorientowałem się, że to, co w pierwszym momencie odebrałem jako bieg, było płynnie – znowu – przebiegającym upadkiem. Mężczyzna runął jak kłoda, uderzając głową o krawężnik. W tym samym momencie zatrzymał się nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Podbiegłem do mężczyzny, tuż za mną biegła kobieta z samochodu. Spod głowy człowieka wyciekła plama krwi (specjaliści od efektów specjalnych nie zrobiliby tego lepiej). – Oddycha – powiedziałem do kobiety. Zacząłem dzwonić na pogotowie, ale stwierdziliśmy, że lepiej będzie powiadomić o zajściu na pobliskim komisariacie, gdzie natychmiast pobiegłem (w międzyczasie pojawiła się córka mężczyzny). Przyjazd karetki pogotowia oglądałem już z balkonu swojego mieszkania – to mogło być doskonałe filmowe ujęcie.

Człowiek-litera
Czy niżej, a raczej wyżej podpisany miałby szansę stać się jednym z bohaterów powieści Somozy? Obawiam się, że ktoś, kto ma powieść w imieniu oraz książki, mnóstwo Książek w nazwisku, nawet jak dla tego autora jest nazbyt fikcyjny (roman-tyczny?)…
Kiedy postanowiłem napisać o tym wszystkim na Jawnych Snach, nad którymi czuwa przecież Kot z Cheshire, dzień później przeczytałem w „Listach od zabójcy…”:

„Ku własnemu zaskoczeniu zaczęłam się zastanawiać, co też mógł zobaczyć Kot z Cheshire, gdy kolejny raz zanikał. Może z jego punktu widzenia to świat się oddalał, mętniał, a zatem stawał się nierzeczywisty, rozmywał się. »You’ll see me there«, said the Cat, and vanished” (…)”.

Dalej czytamy o „kuriozalnej teorii (profesora Gerardo Graciána – RK) na temat Dżabbersmoka, niezrozumiałego wiersza, który Carrol umieszcza w drugiej części swojej »Alicji: O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra«”:

„Kiedy Alicja kończy czytać wiersz (…) odnosi wrażenie, że jest on niezwykle piękny, ale go nie rozumie. (…). Ma jedynie logiczną pewność co do treści: ktoś zabił coś”.

Umberto Eco w zakończeniu „Dopisków na marginesie »Imienia róży«” pisał:

„Wydaje się, że grupa Oulipo skonstruowała ostatnio matrycę wszystkich możliwych sytuacji w powieści kryminalnej i stwierdziła, że pozostaje napisać książkę, w której mordercą byłby czytelnik”.

Somoza takiej książki nie napisał, ale przynajmniej ja poczułem się winny. Miałem logiczną pewność: ktoś zabił coś. Ostatnie słowa „Dopisków…” Eco:

„…prawdziwe śledztwo policyjne powinno wykazać, że winowajcami jesteśmy my”.

7 odpowiedzi do “Osmoza Somozy

  1. Misiael

    „Spod głowy człowieka wyciekła plama krwi (specjaliści od efektów specjalnych nie zrobiliby tego lepiej).”

    To była pierwsza Twoja myśl podczas obserwacji krwi sączącej się z czyjejś głowy?

    Odpowiedz
  2. Piotr Sterczewski

    @Roman: „pozostaje napisać książkę, w której mordercą byłby czytelnik” – było: [SPOILER!] „Gniazdo światów”, Marek S. Huberath.

    @Misiael: „To była pierwsza Twoja myśl podczas obserwacji krwi sączącej się z czyjejś głowy?” – a jesteś przekonany, że po czasie możesz spisać dokładnie swoje pierwsze myśli? Zresztą, nawet jeśli to była pierwsza myśl Romana, to jakie to ma znaczenie? Z ciekawości pytam.

    Odpowiedz
    1. Roman Książek

      @Piotr – było: [SPOILER!] „Gniazdo światów”, Marek S. Huberath.

      Ooo, nie znam, dzięki! Teraz przypomniał mi się kryminał Agathy Christie, w którym mordercą był narrator (może lepiej, że nie pamiętam tytułu).

      Odpowiedz
      1. panparagraff

        Przychodzi mi na myśl jeszcze film Psychoza – gdy ginie główna bohaterka, widz w naturalny sposób zaczyna się utożsamiać z „najbardziej normalnym” bohaterem, który oczywiście na końcu okazuje się mordercą i psychopatą.

        Odpowiedz
  3. Filigraneczka

    Z książek Somozy już wprost (może nawet za bardzo wprost, bo jednak nie z aż taką maestrią jak u Calvino) meta-meta jest „Dafne znikająca”. Znowu jest wykorzystany motyw powieści detektywistycznej, tym razem z poszukiwaniami zaginionej, nie autora listów – no i bohater jest pisarzem… Tak na moją, chaotyczną i niejasną, hierarchię „Dafne” znajduje się poniżej „Listów…”, koło „Namalowanego okna” (przy czym możliwe, że drugie oceniam zupełnie błędnie, bo „nie umiem” języka filmu i wobec tego mnie bardzo nuży, więc wszelkie opowieści o kinomaniakach przyjmuję na wiarę), ale to była moja pierwsza książka Somozy i zachęciła mnie do pozostałych.

    Mnie akurat zakończenie „Namalowanego…” nie rozczarowało, może dlatego, że nie miałam wcześniej wrażenia „przytłaczajacej atmosfery”, a oddalania się, coraz bardziej, i melancholii. Finał mnie tylko głęboko zasmucił.

    Za to w trakcie czytania i chwilę potem, jak się podniosło głowę, spróbowało zdystansować, to nagle na świat się patrzyło jak na film, tak kadrami, a z poczuciem wyłączenia z rzeczywistości, „jak po prawdziwym kinie”. O, i miałam zaraz ochotę wypróbować te wszystkie sztuczki optyczne, jak w dzieciństwie.

    No i trochę zirytowało mnie – „irytacja” to za duże słowo, zwłaszcza, że rzecz w sumie nie jest winą jednej książki – to, że jak dziecko chore na nowotwór, to od razu umiera. Co chwilę w kulturze (popularnej zwłaszcza) pokazuje się maluchy, które umierają z powodu nowotworów. Dzieci, które wyzdrowiały, nie ma zgoła wcale. Statystyki wyleczalności są naprawdę wysokie, na szczęście. Tworzenie takiego „społecznego klimatu” (fatalnie brzmi, ale nie mogę znaleźć lepszego określenia) niczemu rozsądnemu nie służy, tylko rodziny chorych wprawia w stan „okołofuneralny”, który z kolei źle się odbija na dziecku/nastolatku, które nie musiałoby przechodzić tego wszystkiego jako wielkiej o-włos-od-śmierci traumy, etc., gdyby otoczenie zachowało ociupinkę (uzasadnionego!) optymizmu. Na zapalenie płuc też można umrzeć, a jakoś nikt nie wnosi kadzideł ludziom do domów, kiedy zaczną kichać.

    Rzecz oczywiście jest drobna i złości mnie niewspółmiernie do swojej wagi (ze względów czysto biograficznych), zwłaszcza, że faktycznie trudno znaleźć inną przyczynę śmierci u fikcyjnego dziecka (wypadek nie spełniłby funkcji fabularnej), a akurat u Somozy wszystko to jest pięknie, pięknie opisane, miejscami z patosem, ale bez ocierania się o śmieszność.

    Mogę zrobić „offtopic” książkowy, proszę? ; – )

    Odpowiedz
    1. Roman Książek

      „ot” książkowy – bardzo proszę, zwłaszcza, że to ja jestem winowajcą :-)
      Moja redakcyjna koleżanka po lekturze „Dafne znikającej” stwierdziła, że powieść ma „złą energię”, a ja po trzech „somozach” nie byłem gotowy na kolejne przygody z naginającą się do mnie rzeczywistością. Ale skoro ostatnio postanowiłem w końcu przeczytać „To” Stephena Kinga, TO może kiedyś wpadnę w ramiona Dafne.
      Mnie się nawet na swój sposób zakończenie „Namalowanego okna” podoba – autor chyba zresztą trochę sobie drwi z czytelniczych oczekiwań („Koniec! Już! Zaskakujący! Niewiarygodny!”). No, ale jakieś tam poczucie niedosytu jednak miałem.
      A fragmenty o kinomaniakach przypomniały mi – niestety – siebie sprzed kilku lat. No nic, kończę, bo jeszcze muszę dzisiaj zaliczyć jednego Hitchcocka…

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *