Mamy prawie święta, a to oznacza, że po sezonie karpiobójstwa, zadłużania się na prezenty oraz kompulsywnego słuchania „Last Christmas” przyjdzie nieuchronnie czas publikowania rozmaitych podsumowań roku, także takich z punktu widzenia graczy. To doprowadziło mnie z kolei do myśli, że nie omawialiśmy jeszcze na Jawnych Snach jednego z najciekawszych okołogrowych wydarzeń ostatniego roku w Polsce, a mianowicie wyprodukowanego przez HBO filmu dokumentalnego Jacka Bławuta „Wirtualna wojna” o społeczności graczy w symulator lotniczy „Il-2 Sturmovik” (choć tytuł gry nie zostaje tam nigdy wymieniony).
Jacek Bławut (autor m.in. „Kawalerii powietrznej” i „Jeszcze nie wieczór”) towarzyszył z kamerą graczom z różnych krajów (a konkretnie z Polski, Rosji, Niemiec i USA), filmując ich przede wszystkim w czasie gry. Osią kompozycyjną filmu jest odtworzenie wewnątrz gry nalotu na Hannover, w którym brał udział ojciec jednego z amerykańskich graczy. „Wirtualna wojna” jest niemal pozbawiona bezpośredniego zewnętrznego komentarza, słuchamy przede wszystkim wypowiedzi samych bohaterów oraz ich bliskich. Ta decyzja oddania głosu graczom jest ważnym atutem filmu Bławuta i rzeczą rzadko spotykaną w telewizyjnych materiałach. Nie oznacza to przy tym, że wyłania się z „Wirtualnej wojny” jednoznacznie pozytywny obraz tej społeczności, ale jedno jest pewne – mało kto do tej pory potrafił tak ciekawie i wnikliwie pokazać, jakie znaczenia gracze wiążą z rozgrywką.
A te znaczenia bywają zaskakująco różne. Wszyscy z bohaterów filmu są bez wątpienia graczami hardkorowymi – poświęcają na rozgrywkę wiele czasu, inwestują w sprzęt, planują akcje, przeważnie funkcjonują w klanach, nie wiemy, czy zdarza im się grywać w coś innego poza „Il-2 Sturmovik” (ale u jednego można wypatrzyć na półce pudełko z „Zorkiem”). I chociaż wszyscy oni mają podobne umiejętności i spotykają się w jednej przestrzeni gry, często zupełnie inaczej tłumaczą swoje motywacje; a co jeszcze bardziej frapujące, daje się tutaj zaobserwować pewne wzory ze względu na narodowość.
Wśród amerykańskich graczy mamy tu na przykład tego, którego ojciec walczył nad Europą. Rozgrywka jest dla niego sposobem kultywowania pamięci o ojcu i innych wojennych weteranach. Jest tu też młody imigrant z Kuby, dla którego latanie po stronie Amerykanów jest sposobem utożsamienia się z nową, lepszą ojczyzną. Podobne motywacje przyświecają rosyjskim graczom – wspominają oni swoich przodków walczących w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, ale w ich wypowiedziach pobrzmiewa już bardzo wyraźny ton antyniemiecki. Latanie rosyjskimi maszynami jest już nie tylko wyrazem pamięci, ale też zupełnie teraźniejszym gestem dokopywania nazistom (a – jak się zdaje – z punktu widzenia tych graczy dość niejasne są granice między prawdziwym nazistą a kimś, kto lata niemieckim samolotem). Podobnie jest z graczami polskimi, choć następuje tu pewien interesujący wyłom: reżyser pokazuje ocierającą się o neonazizm grupę JG300, Polaków latających jako Niemcy („wszyscy, którzy tutaj są ze mną, są antysowieccy”, powie jeden z nich, ubrany w czasie zlotu w czapkę przypominającą niemiecką). Wydaje się, że w tej ich identyfikacji więcej jest trollingu niż prawdziwego utożsamienia – chętnie opowiadają oni na przykład o organizowaniu specjalnego wewnątrzgrowego eventu z okazji rzekomych urodzin Hitlera tylko po to, żeby wkurzyć resztę polskiej społeczności. I reszta Polaków faktycznie reaguje na nich alergicznie (jeden z graczy bez mrugnięcia okiem nazywa ich „folksdojczami”); w ogóle natężenie konfliktów zarysowane w „Wirtualnej wojnie” pokazuje, że kwestię identyfikacji traktuje się tutaj poważnie.
Takie paradoksy utożsamienia najlepiej widać na przykładzie graczy niemieckich – z oczywistych powodów im najtrudniej jest zupełnie afirmatywnie podejść do wcielania się w żołnierzy z czasów II wojny. Dlatego inwestują emocje w coś innego: podkreślają techniczno-taktyczny aspekt walki albo próbują podtrzymać mit walki lotniczej jako ostatniej rycerskiej formy wojny. Osobliwy jest przypadek jednego z niemieckich graczy, który zbudował sobie do grania replikę kabiny Focke-Wulfa. Na pierwszy rzut oka jest to postać zbyt przegięta, żeby mogła być fikcyjna: zakłada on w czasie rozgrywki mundur i czapkę, a od czasu do czasu siada mu na ramieniu wrona (z prowadzonego przez niego domowego przytułku dla ptaków). Jednocześnie ten gracz twardo deklaruje, że nie jest patriotą, bo w Niemczech nie ma czegoś takiego, jak patriotyzm. Poruszające wyznanie słyszymy z kolei ust Bendwicka, młodego architekta i (przynajmniej w opinii cytowanych Polaków) jednego z najlepszych graczy w „Il-2 Sturmovik”, który odkrył kiedyś, że jego dziadek był aktywnym członkiem Einsatzgruppen, mordującym Żydów na Wschodzie.
Krótko mówiąc, latanie na symulatorze jako praktyka grania jest uwikłane w całą niejednoznaczną sieć dyskursów i nadawanych rozgrywce znaczeń. Film Bławuta zaczyna się od trochę zabawnego, a trochę prowokacyjnego napisu „Druga Wojna Światowa trwa nadal. Największy konflikt w dziejach ludzkości przeniósł się do Internetu”. Trochę szkoda, że ten film ma tytuł właśnie „Wirtualna wojna” – choć pojęcie „wirtualny” czasem definiuje się w bardzo zniuansowany sposób, to jednak najczęściej występuje w opozycyjnej parze z pojęciem „realny/rzeczywisty”. Tymczasem jednym z głównych tematów tego dokumentu jest właśnie silne powiązanie i przemieszanie tego, co dzieje się w przestrzeni elektronicznej, z działaniami, wydarzeniami i dyskursami, które są poza nią/obok niej. Dużo bardziej odpowiedni wydaje się angielski tytuł („Man at War”), gdzie nie spycha się tak łatwo wojny do „wirtualnej” strefy i gdzie ciekawie zwraca się uwagę na genderowy aspekt tej społeczności (w dokumencie Bławuta grają wyłącznie mężczyźni, a partnerki graczy odnoszą się często do tego hobby z niechęcią lub sarkazmem).
„Wirtualną wojnę” w każdym razie świetnie się ogląda – widać, że reżyser bardzo uważnie wyselekcjonował nagrany materiał, bo praktycznie każde ujęcie i każda wypowiedź wnosi coś ciekawego lub zabawnego do tej opowieści. Rama narracyjna jednej misji, którą śledzimy wraz z graczami (i oglądamy fragmenty tego, jak wygląda w samej grze) pozwala świetnie budować napięcie, przyciągać uwagę widza i umieszczać działania graczy w czytelnym kontekście.
Poza wspomnianą już kwestią tytułu, mam do „Wirtualnej wojny” właściwie tylko dwa duże zastrzeżenia. Po pierwsze, ta rama narracyjna jednej misji jest fikcją (albo łagodniej: fabularyzacją), o której widz nie zostaje wprost poinformowany. Jacek Bławut kręcił swój film przez wiele miesięcy w różnych miejscach świata i takie skoordynowane nagranie tego samego fragmentu jednej rozgrywki z punktu widzenia wielu graczy byłoby prawie niewykonalne. Owszem, film na tej fabularyzacji zyskuje, taki zabieg nie stoi też w sprzeczności z konwencjami współczesnego filmu dokumentalnego, ale jednak budzi pewną nieufność – czy część wypowiedzi graczy nie została aby napisana albo sprowokowana w celu uspójnienia konstrukcji?
Po drugie, przedstawienie wspomnianego wcześniej szwadronu JG300 (polskich graczy, którzy latają jako Niemcy) wydaje się niesprawiedliwe, a przynajmniej niepełne. Ich wypowiedzi i zakładanie części hitlerowskich mundurów na zlot na pewno zbliżają ich do oszołomów z Młodzieży Wszechpolskiej zamawiających po pięć piw naraz, ale też są oni jedynymi graczami w filmie Bławuta, których nie widzimy przy samej rozgrywce. Kamera towarzyszy im w czasie zlotu, w czyimś ogródku, kiedy wszyscy są już co najmniej lekko podpici, ale już nie mamy okazji zobaczyć ich w domach ani przy komputerach, jak pozostałych bohaterów filmu.
Ogólnie jednak „Wirtualna wojna” Bławuta jest polskim filmem o graczach, z którym i o którym warto dyskutować (a to w polskiej telewizji rzadkość). To wnikliwy portret społeczności, który z jednej strony oddaje sprawiedliwość graniu w symulatory lotnicze jako hobby, a z drugiej nie pomija związanych z nim problemów (np. reaktywacji dyskursu narodowego, gloryfikacji wojny, czasochłonności rozgrywki); a wreszcie po prostu dowód na to, że o grach i graczach także w mainstreamowych mediach można mówić ciekawie.
Świetny dokument. Może zgniły ze mnie liberał i zakamuflowana opcja niemiecka ale chłopaki z JG300 bardzo mi przyparli do gustu(przekora i dystans) i raczej nie odebrałem ich jako sympatyków Ruchu Narodowego. ;)
Mnie zainteresowały szczególnie w tym filmie konwencje narodowe grania. Pewnie to kwestia wyboru materiału, ale wyraźnie zarysowują się „style” użycia symulatora. Niemcy grają najbardziej gamersko, nastawieni na planowanie, strategie wygraną. Amerykanie odtwarzają pewien nostalgiczny świat WWII z jej jasnymi podziałami na dobro i zło oraz bohaterskimi legendami – co z kolei zostało skontrastowane z osobą weterana działań w Iraku. Rosjanie grają ku chwale czerwonej ojczyzny. Takie przynajmniej wydają mi się najsilniejsze akcenty. A jak grają Polacy?
Fajny tekst, będe musiał w końcu obejrzeć ten film.
A mnie bardzo zdziwiło, że dostałem zupełnie coś innego od tego czego się spodziewałem. Nie potrafię się zgodzić, na nazwanie tego dokumentu materiałem „o grach” czy o kulturze grania (jeśli takowa istnieje). Dla mnie jako osoby fanatycznie wyczulonej na wszelkie odmiany koloru brunatnego i narodowej megalomanii, jest to obraz o dzisiejszej zależności patriotyzmu i nacjonalizmu, o tych nabuzowanych hormonami Walki, Siły, Honoru, Ojczyzny głowach Polaków i Rosjan oraz kontrastujących z nimi Niemców i Amerykanów którzy XIX i XX wiek mają już za sobą. Gra wideo pojawią się li tylko jako sztafaż.
Pragnę się również nie zgodzić z zarzutem o misję fikcyjną misję lotniczą. Herzog powiedział kiedyś, że dobre filmowe kłamstwo leży bliżej prawdy niż nagie fakty. Nie sposób odmówić mu racji. Emocjonująca walka powietrzna która nigdy się nie odbyła, skupia jak w soczewce rywalizację sportową i narodową. Czy dałoby się przedstawić sedno konfliktu bez owej fikcyjności? Nie sądzę. Nawoływanie w tym miejscu do czujności jest truizmem ze strony autora tekstu.
Świetny artykuł!
Bardzo celna obserwacja. Raz jeden jedyny zdradzę się tu ze swoimi poglądami i pogratuluję wyczulenia na kwestie o których napisałeś.
Dla mnie mimo wszystko jest to bardziej dokument o grach i specyficznym wycinku kultur grania, i nie wydaje mi się to jakaś szczególnie odosobniona perspektywa – sam reżyser w wywiadach mówi raczej o zjawisku, które nazywa „homo virtualis” niż o kwestii nacjonalizmów.
Ale zgadzam się oczywiście, że jest to tutaj bardzo duży i ważny temat. Przy czym absolutnie nie zgodzę się, że przedstawieni tam Niemcy i Amerykanie mają „XIX i XX wiek już za sobą”. Powiem złośliwie, że jak bardzo nabuzowani wizją Narodu nie byliby Polacy, to i tak ich nacjonalizm nie będzie miał większego wpływu na kształt świata. W przypadku Amerykanów jest odwrotnie, ich idee nacjonalistyczne mogą mieć wybuchowy wręcz wpływ na różne części świata. Amerykanie z filmu też podchodzą naiwnie, a czasem fanatycznie do swojej historii – jeśli czcimy pamięć wszystkich lotników z czasów II wojny, to są wśród nich również uczestnicy bombardowania Drezna, prawda? Film zresztą wcale nie pokazuje ich w bardzo dobrym świetle – nagrana wypowiedź ojca jednego z bohaterów, który mówi, że wojna była dla niego najlepszym czasem w życiu, jest dość upiorna. Podobnie relacja brata jednego z graczy o jego pobycie w Iraku.
Zresztą o ile ja też jestem bardzo wyczulony na dyskurs nacjonalistyczny, trochę broniłbym przynajmniej części bohaterów filmu, bo różnią się moim zdaniem od tych gości od podpalania samochodów TVN-u. Tożsamościowe konflikty w grach MMO przebiegają na różnych liniach, spory Sojusz-Horda albo Rebelia-Imperium też mogą przybierać podobne natężenie, ale rzadko przenoszą się poza grę i okołogrowe fora.
Co do fikcyjności – ja wspominałem o konwencjach współczesnego dokumentu, zgadzam się też, że fikcjonalizacja może czasem wyjść na dobre, ale ciągle wydaje mi się, że jest to trochę wprowadzanie odbiorcy w błąd, albo przynajmniej podkopywanie jego zaufania (moje trochę zostało podkopane). I chyba wcale nie jest tak, że wszyscy powszechnie akceptują prawo dokumentu/reportażu do fikcjonalizacji (dość wspomnieć spór sprzed kilku lat wokół biografii Kapuścińskiego).
Przekornie odpowiem, że mało mnie zdanie reżysera obchodzi. Mam tekst źródłowy czyli jego film, oglądam go, wyciągam wnioski. Dlatego wychodzę z założenia, dla twórcy pewnie obraźliwego, że po puszczeniu dzieła w obieg jedynie o czym może mówić to o sobie. Intencje intencjami, ale co zrobił to każdy widzi.
Kwestia nacjonalizmu amerykańskiego – zgodzę się połowicznie, bo film widziałem już dawno, a jestem prostakiem i nie mam w zwyczaju oglądać dwa razy obrazów które są dłuższe niż pięć minut (przepraszam). Mam przekonanie jednak, że diagnoza filmu obrazuje niemiecki apatriotyzm (szczytne hasło niemieckiej lewicy: „Nigdy więcej Niemiec!”) i amerykański patriotyzm czy miękki nacjonalizm jako ucywilizowanie, wzięcie w karby potencjalnego fanatyzmu. W Polsce od kotylionów na obchodach 11 listopada jest naprawdę krótka droga do patriotyzmu przepoczwarzonego w genetyczny zelotyzm. Gracz amerykański widzi różnicę między nazistami, a Niemcami, rosyjski czy polski niby też ale tak naprawdę to… Przykład JG300, przemega troli polskości jest znamienny.
Kwestia nacjonalizmu polskiego – polemizowałbym gorliwie! W sensie globalnym to faktycznie, licho z nami. Polscy narodowcy mogą sobie pokrzyczeć o Wielkiej Polsce od Wilna i Lwowa po Berlin, ale pewnie na darciu mordy się skończy. W sensie czysto lokalnym to polski patriotyzm, programowany przez szkołę na bazie zeszłowiecznej narracji o dzielnej Polsce, która zrodzona w roku 966 przez całe swoje życie, pełne chwały godnych wzlotów i zdradzieckich upadków walczyła od wieku wieków z Niemcem i Ruskim. Młody chłopak urobiony w formę rycerza/powstańca, jest bezkrytyczny w stosunku do swojego kraju i chętny winić wszystkich poza jego granicą (och ci Żydzi!). Bajanie o polskich tankach na rogatkach wschodniej Ukrainy to puste bzdury. Najczęściej jednak Polscy nacjonaliści mają wpływ – i to całkiem realny – na takie małe światy każdego z nas jak np. squat Wagenburg we Wrocławiu.
Z okna mojego małego świata przeżywanego Bławut diagnozuje nowoczesne przywiązanie do ziemi, historii, ludzi. Konsekwencji nie przedstawia, ale i po co. Wystarczy przejść się ulicą albo wejść na forum Interii, Onetu czy innej hałdy brudu.
Wszystkiego dobrego!
Uważam, że ten film jest koszmarny zarówno technicznie jak i merytorycznie. Widziałem go co prawda dość dawno temu więc wywołany do tablicy mogę nie przytoczyć wszystkich scen, ale pamiętam, że gdy go oglądałem to zrobił na mnie fatalne wrażenie.
Mam wrażenie, że Bławut tak naprawdę nie wiedział co chce pokazać – może pierwotnie był w tym jakiś cel (może chciał pokazać „życie” wirtualnych pilotów latających w uniwersum Szturmowika w chwilach jego świetności (regularnie odbywające się „fronty”-kampanie), ale albo spóźnił się na ten okres albo materiał mu się rozjechał w czasie i przestrzeni. Ostatecznie poszedł po linii najmniejszego oporu i zaprezentował coś w rodzaju parady dziwadeł: „nazista” z JG300, czubek z 303 podłączający się do prądu, Niemiec w kabinie myśliwca i z krukiem na ramieniu (jeszcze mu czarnej opaski na oku brakowało!), stereotypowo nawiedzeni Rosjanie i Amerykanie, choć każdy w inną mańkę. I interes się kręci, kasa leci, recenzenci pieją z zachwytu: na Filmwebie 7.4, „Rewelacyjna Wirtualna wojna Bławuta”). Zawsze byłem z boku klanów czy dywizjonów jednak pamiętam te „wojny” „ideologiczne” pt. jak Polak może latać niemieckim samolotem albo uważać FW-190 za szczytowe osiągnięcie myśli technicznej IIWŚ. I te niekończące się debaty:
– ruskie samoloty są OP!
– nie, to niemiecke samoloty są OP!
– niemieckie są OP bo w rzeczywistości też były OP względem ruskich szmatolotów!
Przedstawienie JG300 w ten sposób uważam za żenujące – znam osobiście kilku chłopaków z tego składu, którzy latali w nim przez kilka lat jakiś czas temu i daleko im do wizji przedstawionej przez Bławuta, przynajmniej na co dzień (co się działo na imprezach nie wiem).
Bardziej zainteresowanym proponuję zaznajomić się z tym tematem:
http://il2forum.pl/index.php/topic,6870.315.html
W każdym razie jest to jeden z gorzej zrealizowanych i przemyślanych dokumentów jakie widziałem. Merytorycznie jest na poziomie „Doktryny szoku” Klein – też potworka w którym autor(ka) łapię się czego popadnie by dopasować „fakty” do swojej wizji.
Sam sobie odpowiem:
http://www.stopklatka.pl/wydarzenia/wydarzenie.asp?wi=31656
No tak, czas powstawania to 6 lat. To naprawdę sporo tłumaczy.
Przede wszystkim dzięki za podesłanie linka do forum – miałem je znaleźć przed napisaniem tekstu, ale jakoś mi się nie udało, a to faktycznie pouczająca lektura. Nie zgodzę się z Tobą co do generalnej oceny filmu i ciągle podtrzymuję to, co napisałem w notce. Ale wątek z forum potwierdził też wątpliwości, o których pisałem. Jeden z forumowiczów (w 2006 roku!) pisał o tym, jak reżyser przedstawiał zamysł filmu:
„Koncept ma taki, że koncentruje się na pilotach z danego kraju latających w wirtualnych barwach dywizjonów z swoich krajów, nie interesują go ludzie wirtualnie reprezentujący nie swój naród, taki ma koncept na film, jak zrozumiałem”.
I to w dużej mierze tłumaczy, dlaczego film obraca się przede wszystkim wokół kwestii utożsamienia narodowego.
A poza tym gracze zwracają tam też uwagę na „podrasowywanie” scen przedstawiających samą rozgrywkę (a nawet wykorzystywanie innych gier w tych fragmentach) i na bardzo jednostronne przedstawienie JG300, a także nieco dwulicowe usprawiedliwienia samego reżysera („Przykro mi, ze JG300 został tak odebrany. Nie zamierzelem ich pokazać w złym świetle” – mało wiarygodne, wystarczyło wybrać do filmu trochę więcej materiału, albo po prostu nie tłumaczyć się asekuracyjnie przed środowiskiem graczy).
Co do „parady dziwadeł” – cóż, to chyba też za ostre sformułowania, film musiał być atrakcyjny (i pewnie też jakoś tam kontrowersyjny), zawsze będzie tu jakaś selekcja. Ja jednak się upieram, że w „Wirtualnej wojnie” więcej jest sprawnego warsztatu i ciekawych zagadnień niż demagogii.
Wybacz Piotrze, że nie odniosę się w tym momencie bardziej do Twojego postu, ale późna pora goni mnie do snu.
Nie chcę wchodzić w polemikę na temat gustu bo mogą podobać nam się różne rzeczy i taka dyskusja będzie raczej jałowa.
Ale przypomniała mi się jedna rzecz – bardzo mocny zarzut albo i dwa jeśli mi pamięć nie płata figli. Jednego jestem pewny, drugi możesz sprawdzić sam.
W filmie rzekomo występuje Narf i Yoyo z JG300. Bardzo zdziwiłem się widząc „Narfa” w filmie bo zdecydowanie nie był podobny do mojego kumpla ze studiów, który był właśnie Narfem z JG300. Paweł, tyle mogę powiedzieć, również mocno się zdziwił gdy dowiedział się, że wystąpił w filmie. To jest ewidentny błąd reżysera – jak można ocenić jego warsztat, wiarygodność?
Drugą osobą był Yoyo. Nie pamiętam jego fizys z filmu, pamiętam jednak, że w momencie gdy oglądałem ten dokument zaświtało mi „WTF?”. Jeżeli możesz to sprawdź czy Yoyo z filmu to naprawdę ten sam człowiek:
http://yoyosims.pl/goraszka2004.html
(ostatnie zdjęcie w relacji)
Yoyo zakładał JG300 (http://il2forum.pl/index.php/topic,6870.msg273093.html#msg273093) i latał w nim 2-3 lata (a JG300 istnieje co najmniej od 2004 (wtedy poznałem Narfa), ale wydaję mi się że bliższy prawdy jest rok 2002) więc wątpię, że zdążyłby załapać się na film. Mogę się jednak mylić.
Zresztą nie tylko ja zauważyłem, że coś nie gra:
http://il2forum.pl/index.php/topic,6870.msg273635.html#msg273635
Mazak: „Wciąż nie wiem co tam robi Yoyek jako Narf… „
Jeszcze dla informacji: w dzisiejszych (12 stycznia) „Wysokich Obcasach” ukazał się wywiad Wojciecha Orlińskiego z Jackiem Bławutem na temat „Wirtualnej wojny” właśnie.
To ten sam Wojciech Orliński który nieudolnie troluje w usenecie na temat Linuxa i Macintosha?
Całkiem udolnie, skoro każdy to pamięta :-)
@Void
To ten sam Wojciech Orliński który nieudolnie troluje w usenecie na temat Linuxa i Macintosha?
Rozumiem, że mówisz to z uśmiechem jak u Kota z Cheshire i mocnym przymrużeniem oka? Oj, wierzę, że tak, bo na humorystyczny charakter wypowiedzi wyraźnie wskazuje określenie aktywności Wojtka w internetach terminem „nieudolnie” :). Nieudolności w prowadzeniu sieciowych dyskusji nie zarzuciliby mu najwięksi adwersarze.
I przy tej mojej wierze w Twoje intencje postawmy kropkę, bo gdyby to było na serio, musiałbym ciachać. Zgodnie z żelazną zasadą Snów, że nie wyzłośliwiamy się tu na nikogo.
Pisałem serio. Możesz wyciąć „nieudolnie”, skoro robił to dobrze.
Nadal nie wiem czy to ten sam człowiek, który każdą dyskusję sprowadza do wyzywania drugiej strony od „pryszczatych” albo dzieciaków. U mnie ten usenetowy trafił szybko na czarną listę – pozwoliło mi to zaoszczędzić transfer na jego postach.
@Void
Nikomu nie próbuję narzucać sądów o kimkolwiek, ale serdecznie proszę, aby tu takich wątków ad personam nie kreować. Jesteś z nami długo, znasz zasady.
Nie wiem, jakiego WO pamiętasz/znałeś, obecnie jest taki:
wo.blox.pl
Zajrzyj, posłuchaj rozmów. Nie musisz się zgadzać z poglądami czy trybem dyskusji – Wojtek ma ciężką rękę do moderacji, to Ci się pewnie akurat nie spodoba – ale może uznasz tamtejszy ferment za ciekawy (inspirujący?).
I na tym może zakończmy.
Nigdzie nie użyłem argumentów „ad persona”, a oceniłem dziłalność usenetowca posługującego się tym samym nazwiskiem, którego potępiłem właśnie za argumenty „ad persona”. Dopiero Ty potwierdziłeś że to ta sama osoba, co najbardziej mnie w tym wszystkim interesowało – tak więc wystarczy mi to.
Dziękuję za link, ale więc sobie daruję – po przeczytaniu dziesiątki jego postów w usenecie w okolicach 2000 roku wyrobiłem sobie zdanie. Zwłaszcza gdyby miał coś „moderować”, bo widzę, że tam też wyzywa rozmówców od „pryszczaty chłopaczków”.
Do argumentu z Usenetu z przyczyn pokoleniowych nie jestem w stanie się ustosunkować. Jestem (zupełnie osobiście) natomiast zdania, że jeśli odrzucałbym wszystkie teksty Orlińskiego, bo za czasów rewolucji francuskiej wypisywał na murach „Bonaparte c**j”, to nie poznałbym jednego z najciekawiej piszących polskich dziennikarzy (szczególnie, jeśli chodzi o tematy medioznawczo-popkulturowe).