W komentarzach pod „O krytyce niejawnej” pisaliście, że ciekawi Was, jak wyglądają relacje redaktorów z autorami od kuchni. Pomyślałem, że może zatem warto przypomnieć tekst pokazujący mroczny rewers takiego układu. Napisałem go 20 marca 2009 roku, zirytowany błędami, które właśnie znalazłem w gazecie w podpisanych przez siebie tekstach. Nie ja byłem za owe potknięcia odpowiedzialny. Niestety zdarza się i tak, że redaktor nie pomaga, lecz szkodzi.
Trochę to odbiega od meritum, bo opisane przypadki nie mają nic wspólnego z krytyką – to przykłady zwykłego psujstwa. Tekst mimo wszystko jakoś chyba tłumaczy się w Snach. Wspominam w nim bowiem także o „poprawkach”, które znajdowałem w swoich recenzjach gier. Przywołuję czasy „Gazety Wyborczej”, ale dziś mogę przyznać, że na samym początku mojej pracy w „Kulturze” – gdy miałem tylko rubrykę o grach, a nie cały dział – też zdarzały się podobne hece. Nie bardzo było jeszcze wiadomo, w co się „Kultura” wykluje, pierwszy skład był zatem nieco przypadkowy; dopiero po paru miesiącach uległ rafinacji. W związku z tym na etatach redaktorskich (hej, piękne czasy, gdy jeszcze dostawało się w prasie etaty!) znalazło się kilka miłych, inteligentnych młodych pań, których potencjał nie miał szans zrealizować się w pełni w panoramicznym tygodniku kulturalnym. A w taki właśnie profil krzepła dość szybko „Kultura”. Koleżanki, choć pełne dobrej woli, nie orientowały się w poruszanej przeze mnie tematyce. Czasem zatem coś przyrżnęły lub ulepszyły tak, że miałem ochotę popełnić headshota.
Mogę tylko żywić nadzieję, że tamte teksty przeminą w niepamięci i nie będę za nie rozliczany. Wystarczy mi wpadek, za które rzeczywiście to ja odpowiadam. To jest niestety ten wielki minus papieru – masz, człowieku, gorszy dzień, umknął Ci jakiś nonsens i koniec, finito, poszło do druku, niczego się nie da już odkręcić. Pamiętam na przykład, jak nazajutrz po deadline’ie, goląc się o poranku, zdałem sobie sprawę, że przypisałem film „Pianista” Spielbergowi(!). No przecież wiedziałem doskonale, że reżyserował Polański, widziałem to w kinie, czytałem wywiady z P. itd., itp. – a mimo to dałem plamę na całego, najpewniej przez jakieś pokrętne skojarzenie z „Listą Schindlera”. I nikt tego nie wyłapał – niesamowite. Tekst notabene dotyczył jakieś kiepskiej gry firmowanej przez Spielberga.
Jak się domyślacie, miałem parę dni z głowy. W oczekiwaniu na piątek, kiedy to Spielbergowy „Pianista” miał rozśmieszyć całą Polskę, chodziłem jak struty. Na szczęście nie było reminiscencji. Żadnych listów, maili, złośliwości w innych mediach; przynajmniej nie wyłapałem. Ulżyło.
No, ale podobne wpadki co jakiś czas się zdarzają, nie ma na to siły. Tym bardziej irytują autora te błędy, które niesłusznie obciążają jego konto.
***
Rozliczenie z chochlikiem
Śmieszno-straszne efekty kreciej roboty chochlika, jakie wytropiłem w swoich tekstach w dzisiejszej „Kulturze”, obudziły we mnie wspomnienia czasów, gdy tego typu dywersja była standardem – i to na znacznie większą skalę.
http://youtu.be/8j_TDoOPnIA
Jest rok 1963. John Coltrane ze swoim kwartetem ( McCoy Tyner – fortepian, Jimmy Garrison – kontrabas, Elvin Jones – perkusja) gra „Alabamę”. Dlaczego tutaj, wyjaśniam poniżej.
Dla niezorientowanych – choć wśród gości niniejszego kącika, chciałbym żywić nadzieję, takich przypadków chyba nie ma wiele – słowo wstępne. „Kultura” to piątkowy magazyn „Dziennika”. Jedyny z prawdziwego zdarzenia tygodnik kulturalny w Polsce. Mam zaszczyt w nim pracować. Poczucie dumy i satysfakcji dziś jednak zepsuła mi świadomość, że w oczach czytelników zostałem właśnie facetem, który nie wie, jak się pisze Blu-ray. Nie wie też paru innych rzeczy.
To się nam, autorom, przytrafia częściej, niż Państwo mogą przypuszczać. Chochlik nie śpi. Tekst, który dostarczamy redaktorom, niekoniecznie musi przypominać ten, który pojawi się w druku. Jeśli jest na sali dziennikarz, który nigdy po przeczytaniu materiału podpisanego jego nazwiskiem nie wyrywał sobie w rozpaczy włosów z głowy, marząc tylko o jednym – by zamordować odpowiedzialnego za to redaktora – ręka do góry.
Dziś nie było nawet tak źle, ale jako że w „Kulturze” chochlik dopada mnie bardzo rzadko, i tak zabolało. Oto gdzie nabroił:
1. „Blu-Ray” – poprawnie: Blu-ray. W recenzji filmu „Quantum of Solace”. Co ciekawe, w internecie tekst pojawił się bez tej nieszczęsnej hiperpoprawności. To dlatego, że trafiła tam wersja pierwotna – autorska. Chochlik musiał się wtrącić na etapie papieru. Pocieszam się, że mogło być gorzej. Wciąż nadziewam się tu i tam na „Blue-Raye”.
Edycja: jest gorzej. Właśnie zauważyłem, że chochlik zmienił tytuł. Teraz jest: Jeszcze lepszy „Quantum of Solace”. Ha. Ha. Ha. (patrz punkt niżej)
2. Też przypadek „Quantum of Solace”. Okazało się, że oceniłem ten film na piątkę. Pierwotnie była czwórka, i to słaba, bo wahałem się między 3 a 4. Diana przysięga, że nie miała z tym nic wspólnego. Chochlik chichocze.
3. W recenzji płyty Artura Dutkiewicza „Niemen. Improwizacje” napisałem o jednym z wykonań: „to klisza z lat 40., gdy bop wypierał swing”. W druku bop okazał się popem. Charlie Parker ma dziś niezły ubaw w jazzowym niebie, a ja świecę oczami.
Te zdarzenia wywołały we mnie falę wspomnień. Naprawdę bywało już bardziej obciachowo.
Najbardziej czerwieniłem się w czasach, gdy pracowałem dla „Gazety Wyborczej” (żeby było jasne – to nie tekst kontra „GW”, proszę mnie w te wojny korporacyjno-ideowe nie mieszać). Pisałem wtedy dużo o jazzie, zarówno w grzbiecie głównym, jak i w „Gazecie Stołecznej”, gdzie wraz z Piotrkiem Iwickim miałem stałą (co piątek) rubrykę „Cały ten jazz” z recenzjami płyt. Potem doszło też środowe, już w stu procentach moje poletko „Muzyka świata – muzyka korzeni”. Autorski kącik „Jazz & etno” w „Kulturze” jest dla mnie zatem powrotem do starych pasji.
Ad rem. W tych muzycznych recenzjach chochlik rozrabiał czasami jak pijany zając. A to skracał spory tekst do rozmiarów haiku, na domiar złego nurzając te żałosne resztki w oparach enigmy, a to przekręcał coś tak, że wychodziłem na kompletnego indolenta. Zmieniał zarówno wymowę recenzji, jak i pisownię terminów oraz nazwisk. Gdy po serii szczególnie przykrych wpadek zrobił mi świństwo największe – zniekształcił nazwisko Johna Coltrane’a, COLTRANE’A!!! – zrobiłem coś, czego zwykle się nie robi. Zażądałem odredakcyjnego sprostowania.
Gwoli wyjaśnienia, Coltrane był dla mnie nie tylko największym saksofonistą i jednym z największych jazzmanów w historii, ba – jednym z największych geniuszy w historii muzyki. Trane był kimś, kto wpłynął na moje życie. To za jego sprawą zacząłem grać na saksofonie tenorowym. Kiedyś była to dla mnie cholernie ważna rzecz.
No więc zażądałem sprostowania, i to sprostowanie się ukazało. Kompromitujący błąd w pisowni nazwiska został poprawiony, ale… siedzą Państwo? Pojawił się inny.
Są na tym świecie rzeczy, z którymi nie da się walczyć.
Trane z ekipą w roku 1957. Tytułowy numer z albumu „Blue Train”. Miazga.
Ciężkie chwile przeżywałem też, choć rzadziej, z powodu recenzji gier publikowanych na łamach wtorkowego dodatku „Gazeta Komputer”. Redaktorzy byli generalnie kompetentni w sprawach nowych technologii, ale nie zawsze w kwestii interaktywnego wideo, w dodatku czasami wspierały ich przypadkowe osoby. Nic zatem dziwnego, że wredny chochlik, bywało, mocno rozrabiał w tekstach.
Przyczyny błędów bywały różne. Brutalna obróbka skrawaniem, brak orientacji w omawianej materii, zamienianie z dobrego na „lepsze”. Nie zapomnę, jak w pewnym wydawnictwie książkowym, w którym pracowałem jeszcze przed małżeństwem z „Gazetą”, redaktor zamienił tłumaczowi „pliki komputerowe” na „akta komputerowe”. Tego typu ulepszeniom poddawano i moje teksty.
Największe zagrożenie stanowią chyba sytuacje kryzysowe w porze deadline’u. Gdy znienacka pojawia się w makiecie jakiś nowy obligatoryjny materiał na daną stronę, na przykład reklama, i trzeba ciachać recenzję Olafa Szewczyka o jakieś trzy czwarte, to prawdopodobieństwo, że Olaf Szewczyk podczas lektury „swego” tekstu będzie bliski zgonu z powodu zawału, graniczy z pewnością.
Po pewnym czasie byłem już w takim stanie, że po wydanie „Wyborczej” z jakimś swoim tekstem sięgałem w wyraźnym stresie, lekko roztrzęsiony. Pracowałem wtedy na stanowisku redaktora działu kultury wydania ogólnopolskiego. Cała redakcja mieściła się w malutkim budynku, później wyburzonym przed budową obecnej siedziby. Kultura miała dla siebie małą, wąską kiszkę, eufemistycznie zwaną czasami pokojem, gdy zatem Olaf dygotał w nerwach lub chował z rozpaczy twarz w dłoniach po przeczytaniu „swojego” artykułu, było to zauważalne. Mimowolny świadek tych katuszy, Jacek Szczerba, skądinąd świetny krytyk filmowy, znacznie bardziej niż ja doświadczony weteran bojów z chochlikiem, dał mi wtedy litościwie dobrą radę: „Nigdy nie czytaj swoich tekstów w druku, szkoda nerwów”.
Nigdy nie potrafiłem się do niej zastosować.
„Lonnie’s Lament” z albumu „Crescent” (1964).
Po latach praktyki poczyniłem następującą obserwację: chochlik przeszkadza najmniej, gdy redaktor, który prowadzi nasz tekst, jest także dobrym, aktywnym autorem. Rzecz jasna optymalna sytuacja ma miejsce wtedy, gdy zdarza mu się popełniać teksty z tej samej działki.
O ile dobrze pamiętam, nigdy nie miałem większych kłopotów z chochlikiem w czasach współpracy z „Przekrojem”. Zarówno Janek Stradowski, jak i Bartek Chaciński to nie tylko redaktorzy, ale i klasowi autorzy, w dodatku względnie zorientowani w moich specjalnościach. Czuję się też bezpiecznie w „Kulturze”. Mam absolutną kontrolę nad swymi tekstami, które ukazują się na stronach działu o grach wideo oraz nowych trendach w technologiach. W końcu to ja, u diaska, prowadzę te strony jako redaktor :).
Wreszcie. Po tylu przygodach, potrafię docenić ten komfort. Muszę jednak przyznać, że bycie zarazem autorem i redaktorem to osobliwy dualizm. Relacja ta ma przecież charakter komplementarny co prawda, ale jednak opozycyjny.
„Nancy (With the Laughing Face)”. Stary przebój Sinatry, przez Coltrane’a przypomniany w 1962 roku na płycie „Ballads”.
Pamiętam świetny skecz radiowy Zaorskiego. Najpierw jako reżyser psioczył na „tych okropnych aktorów”, potem, już jako aktor – na „tych okropnych reżyserów”. W dziennikarstwie jest podobnie. Pisząc tekst, oczekuję, że redaktor będzie trzymał odeń łapy z daleka. Może poprawić oczywisty błąd językowy, zadać mi pytanie, gdy czegoś, cielę, nie rozumie – wtedy łaskawie uproszczę lub nie – ale niech no tylko spróbuje ulepszać go na swój sposób… zagryzłbym.
Jako redaktor, z jak najlepszymi rzecz jasna intencjami, swobodnie przemeblowuję materiały, które daję na swoje strony. Tu na nowo skonstruuję lead, tam coś uproszczę, skrócę, gdzieniegdzie dopiszę – w końcu liczy się dobro gazety, a autor nie powinien narzekać, gdy mu pomagam drobnymi szlifami, prawda? Hej, to też dla jego dobra, nawet najlepszy autor może nie mieć odpowiedniego dystansu do swojej pracy i dlatego właśnie potrzebuje redaktora. Nie bez powodu nikt w porządnej gazecie nie wrzuca surowego tekstu wprost na łamy (zasadniczo nie dotyczy felietonistów, tykanych co najwyżej przez korektorów. Jako kaskaderzy publicystyki mają prawo do większej autonomii, w końcu grają w każdym tekście va banque, ryzykując coś więcej niż wiarygodność).
I tak, niczym Dr. Jekyll i Mr. Hyde, Flip i Flap, Tom i Jerry, próbuję zachować względną równowagę w owym specyficznym układzie binarnym. Jakoś się udaje – dopóki nie wtrąci się ta kanalia chochlik.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu „TechnoParty”, którego już nie prowadzę.
Hihihi. BTDT. Wielkie oczy (+facepalm) ostatnio zrobiłem, jak mi blurba ścięło o połowę :)
Nam, blogerom-amatorom, jest łatwiej. Cokolwiek nie napiszemy, na portfelu się to nie odbije (chyba, że przegramy proces o zniesławienie). Terminów też niema. I reklam.
I profitu.