Nie warto rozmawiać. #GamerGate

Kilka tygodni temu zwolennicy #GamerGate odkryli otwartą akademicką listę mailingową GAMESNETWORK założoną przez organizację DiGRA (Digital Games Research Association), czyli jedno z najważniejszych stowarzyszeń związanych z badaniem gier. Lista służy głównie do wymiany informacji o nadchodzących konferencjach, nowych publikacjach i konkursach na związane z grami stanowiska akademickie, często także do wstępnej konsultacji bibliograficznej dotyczących planowanych tematów tekstów. Jednak ponieważ część gamergaterów uważa, że DiGRA stoi na czele feministycznego spisku dążącego do cenzurowania gier, kontrolowania dziennikarzy i marginalizowania Prawdziwych Graczy (jeśli ktoś uważa, że przesadzam, niech rzuci okiem na te widea) – po znalezieniu listy zwolennicy GamerGate zapisali jej archiwum i przystąpili do poszukiwania w nim dowodów zepsucia, a także podjęli (dość nieudolną) próbę dyskusji z dotychczasowymi członkami listy.

DiGRA i obsesja badaczy na punkcie Złego Demona Dżender. Wykres za: http://pixietalksgamergate.files.wordpress.com.

DiGRA i obsesja badaczy na punkcie Złego Demona Dżender. Wykres za: http://pixietalksgamergate.files.wordpress.com.

Pierwszy mail, pisany generalnie w bardzo spokojnym tonie, zawierał taki fragment:

What I’m here to say is that sadly we can’t be responsible for everyone. Please ensure that your accounts are secure if anyone decides to do something funny – it seems that it’s been the case once already. Long passwords and, if possible, two-step verification should be the norm by today, anyway – so let’s keep up with the times.

Mówiąc inaczej: „przybywamy w pokoju, ale nie ręczę za tych, którzy idą za mną, więc na wszelki wypadek schowajcie rodziny i stada”. Deklaracja według moich obserwacji dość typowa dla GamerGate – „ja nikogo nie prześladuję! różne rzeczy się zdarzały, ale przecież jesteśmy w internecie, tu wszystko się może zdarzyć, a poza tym tamci to nie byli prawdziwi gamergaterzy!”.

Źródło: http://chainsawsuit.com/comic/2014/10/24/good-old-jim-hornets/

Źródło: http://chainsawsuit.com/comic/2014/10/24/good-old-jim-hornets/

Nie chcę w tym tekście przedstawiać rozbudowanego wprowadzenia do tego, czym jest #GamerGate. Zrobiłem to na prezentacji w czasie Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi w październiku, skupiając się na początkowym ataku na Zoe Quinn, który został później przykryty pretekstem walki o „etykę w growym dziennikarstwie”. Od tamtego czasu powstało już trochę niezłych streszczeń sprawy, więc jeśli ktoś potrzebuje wprowadzenia, polecam dość krótki, przejrzysty tekst z „Time’a” albo podobny z „Washington Post”; po polsku warte przeczytania są na przykład podsumowanie Pawła Kamińskiego na Polygamii albo nieco bardziej publicystyczne teksty Michała R. Wiśniewskiego w „Gazecie Wyborczej” lub Michała Ochnika na blogu Mistycyzm popkulturowy; do sprawy nawiązywała też oczywiście Dominika Staszenko w niedawnym tekście tu, na Jawnych. Bardzo interesująca jest też jedna z pierwszych akademickich interpretacji sprawy, czyli artykuł Katherine Cross na First Person Scholar. Na zlecenie „Newsweeka” powstała ciekawa próba jakościowej analizy treści dużej próby tweetów z hashtaga #GamerGate (polecam też komentarz do wyników w serwisie Medium). A czy warto jeszcze roztrząsać spór, który zaczął się w sierpniu? Największą falę aktywności mamy raczej za sobą, ale daleko jeszcze do uznania, że GamerGate się skończyło.

Zamiast tworzyć streszczenie, chcę wyrazić swoje zdanie na temat #GamerGate i jego miejsca w kulturze gier. Śledzę sprawę od samego początku, przeczytałem prawdopodobnie zbyt dużo tekstów na ten temat i zaangażowałem się w zbyt dużo dyskusji (głównie na Facebooku i Twitterze). Po ponad czterech miesiącach trwania „konsumenckiej rewolty dotyczącej etyki w growym dziennikarstwie” mam już na jej temat jasne zdanie: od samego początku rację miała Zoe Quinn, która swoje oświadczenie zatytułowała „nie będę negocjować z terrorystami”.

Nie warto dyskutować o sprawie z nikim, kto identyfikuje się z #GamerGate. Jeśli ktoś naprawdę chce rozmawiać o etycznych problemach w dziennikarstwie – niech porzuci toksyczny szyld, który stał się pretekstem do wysyłania obelg i gróźb śmierci, który powodował upublicznianie prywatnych informacji i służył do rozpowszechniania seksistowskich, rasistowskich i popierających przemoc treści, i który miał swój początek nie w trosce o przyszłość growego dziennikarstwa, ale w prymitywnym, szowinistycznym, opartym na naruszeniu prywatności i nieprawdziwych oskarżeniach personalnym ataku na niezależną projektantkę gier. Żadne zapewnienia o tym, że #GamerGate sprzeciwia się nękaniu i żadne mniej lub bardziej udane próby oddolnej moderacji nie zmienią już genezy całego ruchu i wszystkich szkód, które od tamtego czasu wyrządził. Jeśli ktoś popiera GamerGate, to choćby osobiście nie miał żadnego udziału w agresji, znaczy to i tak, że dla mglistego i słabo ugruntowanego celu jest w stanie przymknąć oko na przemoc, która była i jest dokonywana w imieniu tej samej sprawy. Oczywiście, jak w przypadku wielu dyskusji, które obserwuje się z pewnej odległości, istnieje pokusa szukania ziaren prawdy. Mówienia, że „coś w tym musi być”. Że „każda strona ma swoje racje”, albo że „prawda leży pośrodku”. Albo że „trzeba wysłuchać obu stron”. Dawanie głosu zwolennikom GamerGate oznacza tworzenie szkodliwego wrażenia, że tak agresywną grupę można traktować jako równorzędnego partnera dyskusji.

Pokusie uległa część dziennikarzy (po części pewnie dlatego, że łatwiej przyciągnąć uwagę do tekstu, który wydaje się być „pod prąd”), jak na przykład Erik Kain z „Forbesa” albo Hayley Tsukuyama z „Washington Post„. Pojawiały się wywiady typu „jeden głos pro-GG i jeden anty-GG”, jak na przykład ten – gdzie w wypowiedzi zatroskanego o etykę pro-gamergatera nie trzeba zbyt długo czekać na nazywanie Anity Sarkeesian kłamczynią i oszustką. Sympatię wobec niezrozumianych gamergaterów okazywał też (jako jeden z niewielu przedstawicieli gamedevu) Adrian Chmielarz, snując rozważania o podobieństwie głównonurtowej narracji o GamerGate do PRL-owskiej propagandy i używając określenia „SJW” nieironicznie.
(Dla niezorientowanych w języku mrocznych zakamarków internetu: „SJW” to „social justice warrior”, pogardliwe określenie na osobę, która podnosi m.in. kwestie płci, etniczności i klasy i ich reprezentacji w odniesieniu do omawianych tekstów i mediów; jeśli kogoś dziwi, że „sprawiedliwość społeczna” jest dla gamergaterów sformułowaniem obraźliwym, to powinien wiedzieć, że w całym tym „apolitycznym” ruchu dominuje światopogląd libertariański i antyfeministyczny.)

Nie twierdzę, że wszyscy zaangażowani w #GamerGate to seksistowskie potwory i ludzie pozbawieni wrażliwości. Wiem, że są w tym ruchu i tacy, którzy naprawdę nikomu indywidualnie nie robią krzywdy, a swoje argumenty próbują przedstawiać spokojnie i bez ataków personalnych. Wciąż jednak wysoce niepokojące jest to, że nie widzą problemu w utożsamianiu się z agresywnym ruchem. Mówienie „ale ja przecież nikogo nie nękam!” jest w gruncie rzeczy dość podobne do wołania #NotAllMen (#AleNieWszyscyMężczyźni!!!), kiedy kobiety mówią o jakimś rozpowszechnionym, systemowym problemie, na przykład o przemocy na tle seksualnym. Obie te reakcje świadczą o myleniu indywidualnych czynów z uczestnictwem w opresywnych systemach i powodują odwrócenie uwagi od ofiar. Odpowiedzi na takie stwierdzenia też powinny być podobne: drogi „porządny facecie”, nikt ciebie indywidualnie nie oskarża o prześladowanie kobiet, ale zrozum, że z samej konstrukcji męskości w naszej kulturze wynika szereg problemów. Drogi GamerGaterze, może ty nikogo nie prześladujesz, ale twoje spokojne argumenty występują pod tym samym szyldem, co groźby śmierci, groźby gwałtu, teorie spiskowe i rasistowskie grafiki.

0QX5Y6N

Mnie też zdarzyło się dyskutować ze zwolennikami GamerGate i faktycznie, pośród tłumów tych, którzy bredzą o feminazistkach, spiskach, kulturowym marksizmie i terrorze politycznej poprawności, spotkałem też kilka osób, z którymi rozmawiało się spokojnie i relatywnie racjonalnie. Obserwacje wielu dyskusji każą mi jednak przypuszczać, że to skutek męskiego uprzywilejowania – mówiąc wprost, jako facet jestem traktowany bardziej poważnie, rzadziej kwestionuje się moje kompetencje związane z grami, trudniej użyć obelgi związanej z moją płcią, i nikt nie spekuluje, jakiego konkretnie aktu seksualnego należałoby na mnie dokonać. Kiedy Felicia Day, jedna z ulubienic kultury geekowskiej, w życzliwy, spokojny, wyważony sposób wyrażała swoje obawy przed wypowiadaniem się w sprawie GamerGate – w ciągu 50 minut od publikacji jej postu stało się dokładnie to, co czego się obawiała, to znaczy upublicznione zostały jej prywatne dane. Przywileju spokojnej dyskusji nie mają Zoe Quinn, Anita Sarkeesian, Brianna Wu albo Jenn Frank – dla której personalne ataki po napisaniu artykułu o atakach na kobiety w kulturze gier stały się ostatnim impulsem do porzucenia growej krytyki, z czego z kolei część gamergaterów była autentycznie dumna.  (To jeden z moich powodów do osobistej urazy wobec GamerGate. Lubiłem teksty Jenn Frank.) Jak pisze Leigh Alexander o doświadczeniu bycia kobietą w branży gier:

To jest jak granie w „Metal Gear Solid 3”. Czujesz przyjemność z opanowania gry, dopóki nie wytworzysz hałasu lub poruszenia powyżej pewnego akceptowalnego poziomu. Sprowadź na siebie za dużo uwagi, a nagle znajdziesz się w środku nieprzyjemnej gry opartej na walce, w której będziesz czuła przejmujący lęk i rzeczywisty ból. Chciałabym, żeby to się dla nas skończyło.

Obrazek za http://www.firstpersonscholar.com/we-will-force-gaming-to-be-free/. Takie komentarze to nie są odosobnione przypadki.

Obrazek za http://www.firstpersonscholar.com/we-will-force-gaming-to-be-free/. Takie komentarze to nie są odosobnione przypadki.

Jedną z linii obrony GamerGate akcja #NotYourShield, mająca na celu zwrócenie uwagi na płciową i etniczną różnorodność w obrębie GG, z rysunkową Vivian James jako maskotką całego ruchu (bo nic przecież tak nie pomaga wizerunkowi i samopoczuciu, jak wymyślenie kobiety, która będzie się z nami zgadzać). Faktycznie, gamergaterzy są dość przyjaźni wobec ludzi, którzy dzielą ich słownik i poglądy (kto by pomyślał!) – seksistowskie, homofobiczne i rasistowskie komentarze ujawniają się dopiero wtedy, kiedy ktoś od tego zestawu poglądów odstaje, albo, co gorsza, zwróci uwagę na reprezentację swojej grupy w grach.

Vivian James, gamerka znudzona krytykowaniem gier.

Vivian James, gamerka znudzona krytykowaniem gier.

 


A może dowodem na ucywilizowanie i dobrą wolę GamerGate jest ich działalność charytatywna, czyli wsparcie The Fine Young Capitalists, organizacji wspierającej początkujące projektantki z pomysłami na gry? Cóż, pomysł udziału w akcji od początku miał być próbą ocieplenia wizerunku GamerGate, TFYC zostało wybrane ze względu na ich wcześniejszy konflikt z Zoe Quinn, a o intencjach donatorów dobrze świadczy żarcik przy wskazywaniu preferowanej organizacji charytatywnej, do której ma trafić nadwyżka dochodów – 4chanowcy wybrali walkę z rakiem jelita, wskazując jako cel „chemioterapię bólu dupy”.
(Podobnego sortu poczuciem humoru wykazał się reddit w czasie akcji „The Fappening”, czyli wymiany wykradzionych nagich zdjęć celebrytek – wtedy zbierano pieniądze na rzecz organizacji walczącej z rakiem prostaty. W przeciwieństwie do TFYC, organizacja odmówiła przyjęcia wpłat pochodzących z takiego źródła. Osobną kwestią do przemyślenia w ruchu tak zatroskanym „etyką” jak GamerGate powinno stać się pewnie to, na ile etyczne jest korzystanie z dobroczynności jako metody polepszenia swojej pozycji w dyskusji.)

Niektórzy zwolennicy GamerGate próbują bronić się w ten sposób: jesteśmy oddolnym, niezorganizowanym ruchem pozbawionym lidera. Nie ma żadnego oficjalnego stanowiska w sprawie GamerGate. Nie ma struktury i hierarchii, każdy jest odpowiedzialny sam za siebie, nie mamy obowiązku pilnować każdego, kto wypowiada się z użyciem hashtaga. To jest jednak wyłącznie asekuracyjna taktyka, sposób na unikanie krytyki i odmowa wzięcia odpowiedzialności. Skoro nie istnieje „prawdziwe” GamerGate, można do woli odstawiać prawdziwego Szkota – „co prawda tysiące ludzi wysyłają kobietom obelgi i groźby pod hashtagiem #GamerGate, ale to wcale nie są prawdziwi gamergaterzy!”. Jednocześnie ów brak struktury nie przeszkadzał GG tworzyć manifestów, kompendiów wiedzy, moderować swoich for albo organizować operacje, jak na przykład „Operation Disrespectful Nod” – akcję wysyłania listów do reklamodawców z nawoływaniami do bojkotu nielubianych przez GG serwisów – tutaj gamergaterzy odnieśli krótkotrwały sukces w przypadku Intela, decyzja została jednak szybko zmieniona.

No dobrze, mógłby jednak teraz powiedzieć zatroskany o teraźniejszość i przyszłość gamingu oraz zaniepokojony nękaniem gamergater. Przyznajmy, że po drodze wydarzyło się trochę niemiłych rzeczy, paru ludzi oberwało w walce, a gdzieś tam ktoś groził zamachem terrorystycznym. Ale trolle przecież są wszędzie, a cel jest szlachetny, bo Tak Naprawdę Chodzi o Etykę w Growym Dziennikarstwie!

Więcej etyki na actuallyethics.tumblr.com.

No właśnie. Kiedy byłemu chłopakowi Zoe Quinn (który aktualnie ma sądowy zakaz zbliżania się do niej – zapewne sąd też miał mózg wyprany przez marksistowskie feministki) udało się zainteresować swoim słynnym postem te społeczności, o których wiedział, że będą gotowe na agresywny atak na feminizującą projektantkę gier – pierwszym koronnymi dowodami na korupcję i „promocję gry za seks” stała się recenzja „Depression Quest” Nathana Graysona na Kotaku, która nigdy nie istniała, oraz domniemane wsparcie jurora Independent Games Festival, chociaż „Depression Quest” nie został nawet finalistą (a biorąc pod uwagę sposób oceny gier na IGF, pozyskanie sobie jednego jurora trudno uznać za wielką przewagę). Kiedy już gamergaterzy zorientowali się, że przestrzelili (choć zdążyli już groźbami i ujawnianiem prywatnych informacji zmusić Zoe Quinn do opuszczenia domu), zaczęli udawać, że nie chodzi wcale o Zoe Quinn, ale o rozmaite inne przykłady korupcji w growym dziennikarstwie, z których to przykładów wszystkie okazały się ostro przesadzone lub wprost nieprawdziwe. W odpowiedzi na pierwszą falę ataków pojawiły się teksty o „końcu graczy”, diagnozujące toksyczność pewnych aspektów tożsamościowej konstrukcji gamera – te najbardziej głośne napisali Leigh Alexander oraz Dan Golding. Część graczy – potwierdzając niejako tezy Alexander i Goldinga – potraktowała to jako osobisty atak na swoją tożsamość i próbę „alienacji dominującej grupy odbiorców”. Wkrótce zwolennicy GamerGate zaczęli nazywać swój ruch osobliwym mianem „konsumenckiej rewolty”.  Obserwacja miejsc, w których rozmawiają ze sobą i koordynują akcje gamergaterzy – czyli twitterowego hashtaga #GamerGate, subreddita Kotaku In Action i poświęconej GG części 8chana – pozwala zorientować się, co najbardziej boli konsumentów-rewolucjonistów.
(Do 8chana nie linkuję – o reputacji tego miejsca niech świadczy to, że gamergaterzy przenieśli się tam po tym, jak wyrzucono ich z 4chana. Nowy serwis zaskarbił sobie ich sympatię tym, że moderacja jest tam mniej restrykcyjna; fakt, że na tej stronie znajdują się też treści pedofilskie lub graniczące z pedofilskimi, jakoś nie jest dla GamerGate godnym uwagi problemem etycznym, a właściwie wręcz przeciwnie.)

Dla wielu gamergaterów walka o „etykę” to po prostu walka o to, żeby nie poddawać gier krytyce społecznej czy ideologicznej. Największą agresję budzą te teksty o grach, które podejmują temat reprezentacji płci, mniejszości seksualnych, mniejszości etnicznych, stosunków władzy. Zwykle ci sami ludzie, którzy uważają gry za istotną dziedzinę kultury i wkurzali się na lekceważące komentarze Rogera Eberta, próbują udowodnić, że ich ulubione „poważne medium” nie powinno podlegać takiej krytyce, jakiej od dawna podlegają inne „poważne media”. Że krytyka tematów społecznych jest efektem „uprzedzenia” i odwraca uwagę od dziennikarstwa growego rozumianego jako konsumencki poradnik – czy warto kupić grę, czy nie? Czy będę się przy niej dobrze bawił?

Nie jest też przypadkiem, że za swoich największych wrogów GamerGate uznaje Zoe Quinn, Anitę Sarkeesian i Leigh Alexander – z których tylko ta ostatnia faktycznie jest dziennikarką. Projektowanie i popularyzowanie gier podejmujących problemy społeczne, wspieranie grup marginalizowanych w środowisku gier, zwracanie uwagi na seksistowskie przedstawienia w grach, krytyka wykluczającego tożsamościowego konstruktu gamera – wszystko to jest według GamerGate dowodem na ideologizację growych mediów, inwazję tajemniczych sił z zewnątrz na rozrywkę postrzeganą jako niewinna, apolityczna i niezideologizowana (oczywiście naiwnie, bo nie może istnieć coś takiego, jak gry niezależne od polityki czy ideologii). Zjawisko nie jest oczywiście nowe – dość wspomnieć zeszłoroczną falę hejtu i petycję o zwolnienie Carolyn Petit z GameSpotu za obniżenie oceny recenzowanego przez nią GTA V (z 10/10 na 9/10) przez mizoginistyczne przedstawienie kobiet. Quinn, Sarkeesian i Alexander stały się po prostu na tyle rozpoznawalne, że zostały twarzami znienawidzonego przez część graczy sposobu mówienia o grach, a rozpęd #GamerGate dał im okazję do zorganizowania i skanalizowania tej nienawiści.

Feministki, gorsze niż Ku Klux Klan. Teza warta 200 postów dyskusji na 8chanie.

Feministki, gorsze niż Ku Klux Klan. Teza warta 200 postów dyskusji na 8chanie.

Samo sformułowanie „konsumencka rewolta” jest paradoksalne i niezamierzenie ironiczne – GG nie zależy na zmianach, ale na utrzymaniu status quo, w którym mainstreamowe produkcje nie podlegają krytyce innej niż techniczna ocena jakości produktu; w którym najwięksi wydawcy gier dalej schlebiają popularnemu gustowi grupy gamerów, wyobrażonej jako prototypowa, dominująca i „prawdziwa”. GamerGate jest zaskakująco mało zainteresowane podejrzanymi praktykami biznesowymi wielkich korporacji; groźniejsze niż Ubisoft i Activision wydają im się feminizujące indie-projektantki, festiwale gier niezależnych, dziennikarze-freelancerzy finansujący się przez Patreona i twórcy gier o niestandardowym gameplayu (najbardziej znienawidzonymi przez GG tytułami są „Depression Quest”, „Dear Esther” i „Gone Home” – wszystkie, co znamienne, oskarżane o niebycie grami lub „prawdziwymi grami”). To właśnie wśród tych ludzi szuka się dowodów korupcji, tropi prywatne powiązania, to ich próbuje się dyscyplinować i uciszać.

Leigh Alexander w tym świetnym artykule proponowała listę godnych uwagi etycznych problemów związanych z grami, wśród nich: umowy twórców gier z producentami broni; strony, gdzie można zamówić recenzje gier mobilnych; opłacanie popularnych vlogerów przez wydawców gier; praktyki mobbingu, wyzysku i łamania prawa pracy w firmach growych. Żaden z tych tematów nie zaprząta specjalnie uwagi GamerGate, podobnie jak na przykład kwestia wymuszania embarga prasowego, przez które nie można opublikować recenzji gry przed jej premierą. Warto jednocześnie przytoczyć zakończenie tekstu Alexander, czyli listę rzeczy, które nie są problemami etycznymi w branży gier:

Życie seksualne kobiet, konta niezależnych projektantów na Patreonie, prywatne poglądy krytyków gier, ludzie mający kontrowersyjne opinie, kto zna kogo w zwartym środowisku (tak jakby można było wskazać branżę, w której ludzie się nie znają albo nie pracują razem).

Nikt chyba nie twierdzi, że z dziennikarstwem growym nie ma żadnych problemów – prasa wyrosła z kultury entuzjastów nie zawsze potrafi się oprzeć podejrzanym związkom z wydawcami i dystrybutorami. Tu, na Jawnych Snach, dyskutowaliśmy o rozmaitych etycznych problemach, na przykład wtedy, kiedy Olaf Szewczyk ujawniał ofertę wyjazdu dla dziennikarza na pokaz gry do Rzymu w zamian za deklarację przychylnej relacji. Nawet na polskim poletku można znaleźć więcej przykładów wątpliwych praktyk – jak choćby wtedy, kiedy duży polski serwis zrobił „spojrzenie redakcji” na konsolę Xbox One, które jest wielkim, nieoznaczonym materiałem reklamowym. Mało kto się przejął.

xboxgram

„Spojrzenie redakcji” od razu z linkami do gier w sklepie, bo po co tracić czas.

Jak z kolei pokazuje niedawna afera z Secret Service – ten jeden jedyny raz, kiedy naprawdę chodziło o etykę w dziennikarstwie growym – do wyrażenia swojego niezadowolenia nie potrzeba organizować się na podejrzanych forach i wysyłać do ludzi gróźb. Trudno bronić tezy, że troska o etyczne standardy jest dla GamerGate czymś więcej niż tylko pretekstem do walki z ideologicznymi przeciwnikami. Ale może gracze mieli prawo się zdenerwować na artykuły o „końcu graczy”? Czy Leigh Alexander i Dan Golding  naprawdę zapoczątkowali mowę nienawiści wobec marginalizowanej grupy?  A może jednak oburzenie wynika z kiepskiej umiejętności czytania ze zrozumieniem? Analizy problemów z przestarzałą, nadmiernie generalizującą i wykluczającą tożsamością gracza/gamera nie są niczym specjalnie nowym, ale przed #GamerGate prawie nikt nie odczytywał ich jako próby „kulturowego ludobójstwa” (tak, GG naprawdę używało tego określenia na poważnie) opłaconego przez feministyczny spisek. Marzena Falkowska sześć lat temu (!) zastanawiała się na swoim blogu, co właściwie znaczy określenie „gracz” i do czego się go używa:

Chodzi o to, że „gracz” nie jest określeniem nobilitującym, jak chcieliby ci, którzy tęsknią za czasami, gdy było to zajęcie dla wtajemniczonych. Jest określeniem neutralnym – podobnie jak czytelnik, widz czy słuchacz. Co ewentualnie może nobilitować nas jako odbiorców ważnej części współczesnej kultury, to zrozumienie różnorodności wśród graczy i traktowanie jej bez uprzedzeń.

Tutaj, na Jawnych Snach, Paweł Schreiber w lipcu 2013 pisał o niebezpiecznej, plemiennej fantazji jednej wspólnoty graczy:

A zatem – do licha z „my”, które zakłada klapki na oczy, wyklucza, próbuje wszystkich rzeźbić na jedną modłę i hamuje ciekawe tendencje w grach. Ucieczka w takie bezpieczne, cieplutkie, wykreowane przez rynek i wydawców „my” to opcja jednocześnie najwygodniejsza i najgłupsza.

(O ile mi wiadomo, nikt nie nazywał Pawła Schreibera kulturowym ludobójcą i nie nawoływał do zwolnienia go z pracy.)

O problemach z pojęciem gracza/gamera mówił też na vlogu PBS/Game Show (w lutym 2014) Jamin Warren, proponując zmianę znaczeniową: niech „gamerem” będzie ktoś, kto nie tylko gra zapamiętale w jedną serię, ale interesuje się grami jako dziedziną kultury – zapoznaje się z różnymi tytułami, zna różne gatunki, szuka informacji o historii gier. Od wybuchu #GamerGate ta propozycja wydaje się jeszcze bardziej utopijna niż wcześniej – ale dyskusja o tożsamości graczy toczy się nie od dzisiaj i nie od wczoraj, i naprawdę nie warto z jej powodu deklarować wojny.

tumblr_ndzxy4vZoY1u24g68o1_1280

Zatem na koniec: rozmawiajmy o #GamerGate, bo to niewątpliwie ważny (nawet jeśli smutny i straszny) fragment historii kultury gier. Wydarzenia trwające od sierpnia ujawniły i wzmocniły ideologiczne tendencje, które w środowisku graczy były widoczne już wcześniej, i odsłoniły podstawowe linie konfliktów wewnątrz growego dyskursu. Pierwsze akademickie interpretacje #GamerGate już się pojawiają, a w ciągu następnego roku zapewne będzie ich dużo więcej, tworzonych przy użyciu różnych podejść i metodologii. 

Nie rozmawiajmy natomiast z #GamerGate, bo to ruch, który zaczął się od kłamliwego, seksistowskiego, personalnego ataku, i od tamtego czasu ma ich na koncie dużo więcej. Jeśli ktoś ze zwolenników GamerGate jest skłonny do dyskusji, ale jednocześnie przymyka oko na agresywną i wykluczającą atmosferę całego ruchu – nie będzie dobrym partnerem do rozmowy o etyce. Wszelka „spokojna, racjonalna rozmowa” będzie się odbywać ponad głowami tych, którzy już ze strony GamerGate ucierpieli albo ze strachu powstrzymują się od zajęcia stanowiska. „Wysłuchiwanie obu stron” jest wytwarzaniem niebezpiecznego wrażenia, że właściwą odpowiedzią na prymitywny atak jest zaproszenie do publicznej debaty. Zresztą, GG nie trzeba już wysłuchiwać – sami uczynili się już wystarczająco głośnymi przez te parę miesięcy.

Nie zawsze warto rozmawiać.

Ten wpis – jak wszystkie inne na Jawnych Snach – wyraża zdanie autora i nie jest stanowiskiem całego zespołu JS.

Niedługo pojawi się na blogu następny tekst o GamerGate – tym razem autorstwa Pawła Grabarczyka.

52 odpowiedzi do “Nie warto rozmawiać. #GamerGate

  1. Bartek

    Świetny tekst zbierający w pigułce trudny temat. Podpisuję się pod twoimi obserwacjami i przemyśleniami, ale chciałbym tylko poruszyć jedną kwestię. Mianowicie termin „gracz/gamer”.

    Już jakiś czas temu sam stwierdziłem, że określenie „gracz” u nas („gamer” u Anglosasów) zatraciło swoje znaczenie. U nas już od praktycznie samego początku świadomego istnienia kultury gier wideo, bo semantycznie słowo to (w naszym kraju) nie było związane stricte z grami wideo tylko z grami w ogóle, więc nazywanie siebie graczem tylko dlatego, że gra się w gry komputerowe było chybione od samego początku (rozumiem, że wtedy „przymknęliśmy” na to oko na fali ogólnego entuzjazmu boomu naszego hobby itd. i nie próbuję tu szukać winnych, ale chyba dzisiaj jesteśmy w punkcie, w którym mamy już odpowiednie/wystarczające (?) narzędzia (ludologia), by spróbować się z tematem zmierzyć na poważnie. A może się mylę?). Na zachodzie zaś problem zaczął się IMO w innym momencie. Mając rozróżnienie „player” – „gamer” można było nazywać osoby grające w gry komputerowe „gamerami”, bo nie stawiało to ich na równi z graczami (playerami), czyli uczestnikami gry (jakiejkolwiek). Jednak znaczenie „gamera” zdewaluowało się, kiedy video game culture wyszło z podziemia i stało się masowe, kiedy zaczęły grać matki, dziadkowie, 3latki, bankierzy, prezesi, sędziowie – słowem całe społeczeństwo, a nie tylko będące jego częścią subkultura. Wtedy to właśnie „gamer” przestał być nobilitujący i stał się „widzem”, „słuchaczem” i „czytelnikiem”, jak trafnie zauważa Marzena Falkowska. I dlatego zgadzam się z Warrenem, że powinna nastąpić zmiana znaczeniowa „gamera” (gracza), o czym wspominałem (a przynajmniej próbowałem:) podczas krótkiej dyskusji na tegorocznej konferencji Ars Independent. „Gamer” (gracz), to określenie dzisiaj powinno stać na równi z „audiofilem”, „kinomanem” (filmoznawcą? E, chyba nie:), „bibliofilem” (?), czyli być pojęciem opisującym osobę, która nie tyle gra w gry, co interesuje się całą tą dziedziną sztuki ponadprzeciętnie, a więc, jak pisze przytaczany przez Ciebie Warren „ktoś, kto nie tylko gra zapamiętale w jedną serię, ale interesuje się grami jako dziedziną kultury – zapoznaje się z różnymi tytułami, zna różne gatunki, szuka informacji o historii gier”.

    Odpowiedz
    1. Piotr Sterczewski Autor tekstu

      Tak, po polsku jest z tym trochę inaczej niż po angielsku, stąd też przemycałem do tekstu słowo „gamer”. Myślę, że trochę akademickich analiz tej kwestii już jest, wiem też, że w następnym „Homo Ludensie” ukaże się artykuł na ten temat (jeśli przejdzie przez recenzję).

      O tej dewaulacji znaczenia wobec poszerzenia rynku gier ciekawie i dobitnie pisał właśnie Golding.

      Co do zmiany znaczeniowej proponowanej przez Warrena – jak już pisałem, to piękny pomysł, ale jakoś nie wierzę, że w obecnym klimacie dyskursywnym się przyjmie.

      Odpowiedz
  2. Kristof

    „Nie zawsze warto rozmawiać.”

    Pełna zgoda. Przez miesiąc-dwa, obie strony udawały, że zależy im na rozmowie. Jedna z nich udawała bardziej, druga mniej się wysilała (GamerGaterzy). Ale czas przestać udawać. Na dialogu w tej kwestii nikomu nie zależało – obie strony są teraz tak samo (albo bardziej!) okopane na swoich pozycjach jak w Sierpniu.

    Interakcja z GamerGate to jak dorzucanie szczap do gasnącego ogniska. Trzeba mieć na takie ognisko oko (bo cholera wie, czy jakiś jeden węgielek nie spowoduje gigantycznego pożaru), ale dokładać do niego? Nie, jeśli chcemy móc wreszcie od niego odejść.

    Odpowiedz
  3. Adrian Chmielarz

    Niską jakość artykułu dobrze obrazuje następujący fragment:

    „Dla niezorientowanych w języku mrocznych zakamarków internetu: „SJW” to „social justice warrior”, pogardliwe określenie na osobę, która podnosi m.in. kwestie płci, etniczności i klasy i ich reprezentacji w odniesieniu do omawianych tekstów i mediów”

    Otóż jest to nieprawda. SJW to:

    The term „social justice warrior” has been used to describe people who work for social justice issues, often „claiming a moral authority” and „questioning the motives and moral integrity of those they oppose” — Wikipedia

    A to absolutnie najłagodniejsza definicja, jaką udało mi się znaleźć. Ogólnie celniejsza, choć ostrzejsza jest ta z http://www.rooshv.com/what-is-a-social-justice-warrior-sjw lub te z Urban Dictionary. Wikipedia również słusznie zauważa, że SJW próbują, z różnym skutkiem, „odbić” termin SJW i uczynić go pozytywnym i rozszerzonym na wszystkich aktywistów, nie zmienia to jednak faktu, że źródło określenia SJW jest jakie jest.

    Innymi słowy, termin SJW został ukuty jako termin określający pewną konkretną, mocno niesympatyczną podgrupę ludzi „walczących o prawa”. Twierdzenie, że GamerGate walczy ze wszystkimi, którzy podnoszą „m.in. kwestie płci, etniczności i klasy” nijak się nie ma do faktów.

    Artykuł ma w sobie ziarna prawdy, GamerGate to nie jest zakon i sam często głośno podnoszę wady owego hashtaga. Ale ogólnie materiał powyżej to panikarskie hipsterstwo i częste mijanie się z faktami. Rozprawianie się jednak z każdym akapitem czy nawet zdaniem jest jednak misją, której wykonaniem nie jest przesadnie namiętnie zainteresowany. Pozwalam więc sobie na tym zakończyć i życzyć udanych świąt :)

    Odpowiedz
    1. Stanisław Krawczyk

      Kilka tygodni temu znajomy w komentarzu pod moim facebookowym statusem użył w odniesieniu do mnie określenia „SJW”, mimo że nie uważa mnie (tak myślę) za osobę pasującą do definicji z Wikipedii. Wystarczył sam fakt poruszenia kwestii reprezentacji (chodziło wtedy bodajże o koszulę Matta Taylora, ale to akurat średnio istotne).

      Ogólniej mówiąc, zwolennicy sformułowania „social justice warrior” rzeczywiście mogą mówić, że odnosi się ono tylko do „tych złych osób”. W praktyce jednak często stosują je wobec każdego, kto porusza nielubiane przez nich tematy. Podobnie jest np. z „feminazi” – jak słusznie zauważył John K. Wilson, gdyby termin ten miano stosować zgodnie z deklarowaną definicją, to w istocie nie odnosiłby się on do nikogo (http://en.wikipedia.org/wiki/Feminazi#Criticism).

      Zresztą wystarczy zajrzeć do wspomnianej Wikipedii, aby znaleźć tam również taki fragment (nie rozumiem, czemu też nie został zacytowany): „Frequently initialized as „SJW”, it is used to accuse ideological opponents of sanctimony … to insinuate pretense … and as a general purpose negative” (http://en.wikipedia.org/wiki/Social_justice#Social_justice_movements).

      Co do „panikarskie hipsterstwo i częste mijanie się z faktami”, no to cóż, onus probandi. Na razie bardziej wierzę komuś, kto uzasadnił swoje zdanie m.in. linkami do źródeł, niż komuś, kto pisze, że nie jest zainteresowany argumentacją na rzecz swoich tez.

      Odpowiedz
    2. Piotr Sterczewski Autor tekstu

      Mam świadomość różnych rozumień i użyć pojęcia SJW – dalej jednak uważam, że mój opis pasuje do użycia rozpowszechnionego w GamerGate. Mam też świadomość tendencji do odzyskiwania terminu (dlatego pisałem o użyciu „nieironicznym”).

      I cóż – jeśli główną słabością mojego tekstu ma być użycie slangowego sformułowania w nieco innym znaczeniu, a świadkami przeciwko mnie Urban Dictionary oraz blogasek mówiący o feministkach dążących do totalitaryzmu i „dyskryminacji mężczyzn” – mogę z tym żyć.

      Wesołych świąt! :-)

      Odpowiedz
      1. Adrian Chmielarz

        Nie, nie, proszę nie tworzyć (kolejnej) fikcji w postaci „jeśli główną słabością moje artykułu” — nigdzie tego nie napisałem. Napisałem tylko, że to przykładowy dowód na słabość tekstu, jest ich oczywiście więcej, ba, cały tekst jest nimi nadźgany jak indyk na Święto Dziękczynienia. No ale właśnie takie branie mojego „dobrze obrazuje” jako „główna słabość” …dobrze obrazuje zacietrzewienie ideologiczne autora.

        Moją niechęć do szerszego argumentowania dobrze tłumaczy komentarz poniżej (powyżej? W momencie pisania tego tekstu nie wiem, gdzie znajdzie się komentarz mój :). Otóż rozmówca stwierdza, że słownik slangu (w tym przypadku Urban Dictionary) nie jest dobrym źródłem na wyjaśnienie znaczenia …slangu. To jest oczywisty bias i ustawienie się na konkretnej pozycji znanej jako „zatykamy uszy i krzyczymy lalala”. W jaki sposób prowadzić rozmowę, kiedy rozmówca nie jest zainteresowany dojściem do prawdy? W ten sposób uzyskujemy dwa monologi, a nie dialog.

        Zdolnością do nieco sensowniejszego argumentowania wykazał się p. Krawczyk, aczkolwiek jego wypowiedź o „brakującym cytacie z Wikipedii” ma sens tylko powierzchownie. Autor artykułu nie zostawił bowiem cienia wątpliwości w swojej „definicji SJW dla niezorientowanych”, i jest ona po prostu niezgodna z rzeczywistością.

        Zrobię wyjątek, i dla ludzi, którzy są nieco obok sprawy, zostawie tutaj dwa kolejne dowody na ideologiczny bias artykułu i jego mijanie się z faktami.

        Przykład na bias. Cytuję: „Jedną z linii obrony GamerGate akcja #NotYourShield, mająca na celu zwrócenie uwagi na płciową i etniczną różnorodność w obrębie GG, z rysunkową Vivian James jako maskotką całego ruchu (bo nic przecież tak nie pomaga wizerunkowi i samopoczuciu, jak wymyślenie kobiety, która będzie się z nami zgadzać).”

        I cała wielka akcja #NotYourShield, w której uczestniczyły i uczestniczą kobiety, mniejszości etniczne, seksualne, itd. została sprowadzona do Vivian James (której btw nie jestem fanem), która na dodatek nie jest żadną „maskotką całego ruchu”. Czy autor zastanowił się, dlaczego setki graczek, homoseksualistów, ludzi o niebiałym kolorze skóry itd. — a więc pozornie ci, których „mizoginistyczna, homofobiczna #GamerGate złożona z białych cis-menów nienawidzi” — stanęły po stronie #GamerGate? Nope. Ani słowa. Ale znalazła się „maskotka”, której się można czepić.

        Przykład na mijanie się z faktami. Cytuję: „Kiedy Felicia Day, jedna z ulubienic kultury geekowskiej, w życzliwy, spokojny, wyważony sposób wyrażała swoje obawy przed wypowiadaniem się w sprawie GamerGate – w ciągu 50 minut od publikacji jej postu stało się dokładnie to, co czego się obawiała, to znaczy upublicznione zostały jej prywatne dane.”

        Po pierwsze, nie zostały ujawnione „prywatne dane”, tylko dane dostępne na Internecie dla każdego, kto potrafi używać Google’a. Doxing zresztą najczęściej na tym właśnie polega: nie na tym, że ktoś zhackuje i wykradnie dane, tylko dlatego, że umie używać wyszukiwarek. Żeby było jasne, mimo, że to praktyka legalna z punktu widzenia prawa, jestem jest skrajnie przeciwny. Ale trzymając się faktów, nie są to dane prywatne. Nawet mocno anti-GG Guardian zatytułował sytuację jako „Felicia Day’s public details put online after she described Gamergate fears”. Public.

        Po drugie, nie ma żadnych dowodów na to, że doxer miał coś wspólnego z #GamerGate. Żadnych. Nie ma też zresztą żadnych dowodów na to, że „death threats” i inne skandaliczne zachowania wobec innych kobiet to domena #GamerGate. http://tay.kotaku.com/prominent-gamergate-supporter-is-framed-gawker-immedi-1650065440. Wręcz przeciwnie, większość shitu póki co okazało się domeną profesjonalnych trolli z forum Something Awful, którzy po prostu „love to watch the world burn”.

        Po trzecie, #GamerGate jest przeciwko doxingowi, dox Felicii został natychmiast potępiony: http://www.reddit.com/r/KotakuInAction/comments/2k29qc/gamergate_condemns_doxxing_felicia_day/. Ba, to właśnie #GamerGate założyło tzw. GamerGate Harrassment Patrol, który zajmuje się raportowaniem doxerów i trolli Twitterowi, np. http://knowyourmeme.com/photos/854688-gamergate. No ale w artykule nie znajdziemy o tym ani słowa.

        No i tak możnaby z całym artykułem, ale jak widać, to dość tytaniczna praca. Autor kompletnie pomija np. takie fakty, że póki co GG nikogo z pracy nie zwolniło (a autora ukochana Jenn Frank z powrotem pisze o grach, wypada się orientować: http://nwn.blogs.com/nwn/2014/12/why-jenn-frank-writing-despite-gamergate.html), tymczasem np. anti-GG owszem, zwolniło. Zdążyło też zdoxować praktycznie wszystkich prominentnych GG, wysłać strzykawki i martwą zwierzynę do dziennikarza pro-GG, i codziennie wystrzykiwać taką dawkę jadu, że trolle z SA się czerwienią. Autor również traktuje każdą krytykę ze strony GG jako atak, intensywnie wybiórczo przestawia historię hashtaga, itp. itd. To powody, dla których trudno mi artykuł uznać za przyzwoity.

        Mojej obrony faktów i rzeczywistości nie należy mylić z identyfikowaniem się z #GamerGate. Hashtag ma sporo za uszami, o czym wspominałem m.in. w wywiadzie dla Niche Gamera (a przy okazji kolejnego moja krytyka będzie nawet mocniejsza). Ale jeśli kogoś podobnie jak mnie interesuje dotarcie do prawdy, tutaj jej nie znajdzie. Polecam za to np. artykuł Erika Kaina w Forbes: http://www.forbes.com/sites/erikkain/2014/12/16/what-gamergate-is-actually-about/ — przeciwnicy GG znajdą tam sporo dla siebie, ale może też i poszerzone im zostaną horyzonty.

        Odpowiedz
        1. Krzysztof Torlewski

          «No ale właśnie takie branie mojego „dobrze obrazuje” jako „główna słabość” …dobrze obrazuje zacietrzewienie ideologiczne autora.»

          Wtrącę się w dysputę i zwrócę uwagę, że uciekasz się do semantyki. Jeśli tamten cytat dobrze obrazuje zacietrzewienie autora, a jednocześnie nie jest główną słabością to jaki był cel użycia właśnie tego przykładu, miast wypunktowania głównej słabości? Nie będę zakładał, że po prostota, bo oboje wiemy, że na Jawnych wypowiadają się osoby, które raczej nie wymagają prostego przekazu do zrozumienia treści. Jeśli mam być szczery to wygląda to jak zabieg erystyczny.

          «Otóż rozmówca stwierdza, że słownik slangu (w tym przypadku Urban Dictionary) nie jest dobrym źródłem na wyjaśnienie znaczenia …slangu.»

          Problem z UrbanDictionary jest taki, że nie zajmują się nim językoznawcy, a zwykli użytkownicy. Jasne, można go użyć w ramach dyskusji o regionalizmach w kwestii slangu, nie jest jednak miejscem na które powoływałbym się w celu ustalenia jasnej definicji słowa, zwłaszcza że nie tylko sama architektura strony ułatwia przeforsowywanie konkretnych ideologii, ale także samo słowo jest mocno zideologizowane. Podałbym jakiś przykład z naszego odpowiednika (miejski.pl), ale strona jest na tyle mało popularna (lub lepiej moderowana), że takich sytuacji się tam nie dopatrzyłem.

          Swoją drogą, fajnie że dyskusja zaczęła się poruszać wokół terminu SJW właśnie, bo nic lepiej nie pokazuje genezy całego GamerGate jak to jedno określenie. SJW to termin-łatka. Jest tak znaczeniowo płynny, że bardzo przypomina naszego poczciwego polskiego „lewaka”. Bo oba znaczą obecnie tak naprawdę to, co aktualnie ma na myśli osoba go używająca. Oba są określeniami nie tylko pejoratywnymi, ale także umniejszającymi. I oba tak naprawdę nie mają żadnego konkretnego sensu – przecież lewicowego ekstremistę można nazwać, no właśnie „lewicowym ekstremistą”. W obu określeniach chodzi dokładnie o to, by początkowo wydzielić pewną część grupy – w przypadku SJW skrajne osoby propagujące ideały równościowe, często do granic nieświadomej autoparodii (a często faktycznej parodii – trolle nie śpią) – a następnie zastosować już wykrystalizowany termin-parodię na resztę grupy. Podobną taktykę zastosowała skrajna prawica w Polsce – początkowo „lewak” w dyspucie pojawiał się przy okazji debat na kontrowersyjne tematy społeczne (związki partnerskie, aborcja), a następnie został rozciągnięty na wszystkie formy lewicowości, by w końcu stać się wygodnym terminem do nalepiania wszystkiemu, co „przeciw nam” albo złe (stąd – lewicowe PO, lewicowy Hitler, a nawet lewicowy PiS).

          Etymologia SJW nie jest jasna, prawdopodobnie termin zrodził się na LiveJournalu (kto to pamięta?), ale bardziej istotne jest to, w jakich środowiskach się przyjął i które go spopularyzowały. Na długo przed GamerGate. Wśród tych prym wiedzie /pol/, którego chyba przedstawiać nie muszę – dość powiedzieć, że nie tylko w głośnej ostatnio sprawie rasistowskich ataków amerykańskiej policji uprawiają regularny victim blaming, ale na święta linkowali livestreamy z zamieszek w Ferguson zachęcając, by oglądać jak policja będzie strzelać do protestujących Afroamerykanów. Z /pol/ przeniosło się to oczywiście na Reddita, głównie na subreddity libertarian, neonazi. Tutaj warto zwrócić uwagę na ekipę z /r/conspiracy jako „grupę trzymająca władzę” nad skrajną stroną reddita, gdyż wykorzystali zasady reddita (administracja strony praktycznie nie ingeruje w subreddity, chyba że łamią prawo) oraz pewien mechanizm (przejmowanie subredditów po dwóch miesiącach nieaktywności jego moderatorów, bądź właściciela jeśli już jesteś jednym z moderatorów) by przejmować subreddity zupełnie niezwiązane z ich działalnością. Polowali na subreddity, gdzie moderatorzy się nie logowali, bądź wkupywali się w szeregi moderacji na alternatywnych kontach, by natychmiast je przejmować, gdy minęły wspomniane dwa miesiące. Sporo z nich udało się odzyskać (m.in. /r/xkcd – gdzie wcześniej sam Randall Munroe był zbanowany, a w sidebarze znajdowały się linki do artykułów o holocaust denial i mizoginistycznych subredditów), ale sporo z bardzo neutralnych światopoglądowo subredditów jest przez nich trzymana – komiksy, gry, filmy, rozmaite rzeczy (często dość roztropnie nie afiszują się swastykami czy triskelionami, a subtelnie promują swoje ideologie) – sztandarowym nabytkiem jest /r/holocaust (tak, subreddit o holocauście jest w rękach ludzi mówiących o kłamstwie oświęcimskim). Jest i wreszcie ostatnia grupka, która chyba najbardziej przyczyniła się do popularyzacji tego terminu – MRA. Odpowiedzialni za chyba najbardziej znane miejsce ekspozycji terminu SJW poza własnymi kręgami, czyli /r/tumblrinaction, powiązani z jednym z najbardziej obrzydliwych miejsc na całym Reddicie, czyli /r/theredpill – bardziej hardkorowej odmianie MRA, połączej z tzw „pick up art”. Dość powiedzieć, że aktualnie na głównej tego subreddita są tematy o tym, jak słabe są kobiety jako płeć i jak wykorzystać stereotyp „bad girl” by uwieść kobietę w związku, gdyż z takimi podobno „najlepiej się zabawia”. RedPill jest oczywiście powiązane, a jakże, z /r/conspiracy, które niejednokrotnie promowało go na swoich zajętych subredditach.

          Dlaczego o tym wszystkim mówię? Bo właśnie po języku, jaki rozwinął się w społeczności GamerGate od samego początku, po miejscach w których się zaczął i w których nabrał rozpędu widać, że cała argumentacja o uczciwości dziennikarskiej (która też jest mocno ambiwalentna, bo krytyka dotknęła nie tylko kobiety-dziennikarki za ocenianie właśnie wg własnych standardów, jak Caroline Petit, ale nawet mężczyzn, którzy postanowili się nie zgodzić z ogólnie przyjętym wśród GG konsensusem jakości, jak np. Toma Mc Shea, który Bioshockowi Infinite wystawił na GameSpocie ocenę 4/10), do której podczepiły się trolle z którymi GG nie chce mieć nic wspólnego jest błędna. GamerGate zrodziło się w środowiskach zideologizowanych skrajnie na prawo i te środowiska całą aferę rozpętały. Sam cel też nie jest przypadkowy – dlaczego GamerGate wybuchło od zmyślonej historii o Zoe Quinn – nic prawie nie znaczącej indie developerce? Dlaczego nie mieliśmy do czynienia z GamerGate przy okazji słynnej recenzji Kane & Lynch na Gamespocie? Dlaczego nie było GamerGate po jednej z wielu takich wiadomości, równie niepodpartych dowodami co oskarżenia było chłopaka Quinn, równie szastających nazwiskami z branży, w dodatku znacznie ważniejszymi? Afera z Zoe była wygodna. Wygodna do forsowania ideologii.

          „Extremely ugly”, jak to ująłeś w tweecie to jest bardzo duże niedopowiedzenie. GamerGate powstało w skrajnych środowiskach i od początku było li tylko machiną propagandą. Można opowiadać o tych wszystkich (dyskusyjnie) fajnych rzeczach, które poruszyło GamerGate, ale trzeba mieć świadomość że to nie trolle doxxujące dziennikarzy i feministki, grożące strzelaniną na wykładzie Anity czy wbijaniem śrubokrętów w Leigh są odszczepem ruchu. To właśnie ci promujący „GamerGate z ludzką twarzą” nim są. Pożytecznym odszczepem, bo mimo odcinania się od tej ciemnej strony, nadal uporczywie wieszają ten sam sztandar.

          Odpowiedz
          1. Piotr Sterczewski Autor tekstu

            Dziękuję za bardzo merytoryczny komentarz i za ostatnie zdania – właśnie takie mam zdanie o „umiarkowanych” zwolennikach GamerGate i o pochylaniu się nad ich racjami.

            I teraz w odpowiedzi Adrianowi Chmielarzowi:

            Co do sporu do definicję terminu SJW, nie mam już nic nowego do dodania do dyskusji.

            Oczywiście, że mam „ideologiczny bias”. Każdy ma, bo nie ma możliwości zajęcia neutralnej pozycji poza dyskursem (co wynika z samego faktu używania języka, a następnie jeszcze szeregu innych rzeczy); dlatego pozwolę sobie pozostać nieco sceptycznym wobec deklaracji o „obronie faktów i rzeczywistości”.
            (A o tym, w jaki sposób zideologizowane jest #GamerGate, parę świetnych spostrzeżeń można znaleźć w tym filmiku (uprzedzam, ok. 20 minut): http://blip.tv/foldablehuman/s4e7-gamergate-7071206.)

            Mój wpis jest zresztą tekstem publicystycznym, a nie dążącą do neutralności notką prasową. Swoje zdanie zaznaczam przecież już w tytule. Oczywiście, że jestem „intensywnie wybiórczy”, bo moim zdaniem skala i charakter atmosfery terroru, którą do kultury gamingu wprowadziło GamerGate, absolutnie dyskwalifikuje cały ruch; dlatego nie czuję się w obowiązku raportować wszystkich sytuacji, w których gamergaterzy ratują małe kotki z pożarów. Podobnie – wiem o sytuacjach doxingu albo gróźb kierowanych w stronę gamergaterów i ubolewam nad nimi; problem jednak w tym, że „anti-GG” naprawdę nie tworzy żadnej jednolitej grupy i nie organizuje „operacji” ani nie łączy się pod jednym hashtagiem. Trudno też uznać, żeby atmosfera dyskursywna „anti-GG” wspierała takie działania (a zmilitaryzowana retoryka GamerGate wręcz przeciwnie).

            Co do #NotYourShield – zacznijmy od Vivian James, bo to prostsze. Jeśli określenie „maskotka” nie pasuje do postaci, która pojawia się na grafikach, w komiksach, w nagłówkach stron, i której towarzyszą hasła ruchu – to ja nie wiem, jakie określenie pasuje.
            (Złośliwie dodam, że jak na postać pomyślaną jako niehiperseksualizowana gamerka można z nią znaleźć zaskakująco dużo grafik realizujących „regułę 34”.)

            A co do logiki całego hashtaga – pierwszą oczywistością jest to, że argumentacja „nie mogę być rasistą, mój przyjaciel jest czarny”, a nawet przynależność do mniejszości nie daje immunitetu na uczestnictwo w szkodliwych, stereotypizujących praktykach dyskursywnych (tak, jak istnieją przecież np. kobiety wygłaszające seksistowskie poglądy).
            Dwa – w oskarżeniu o zdominowanie kultury gamerów przez białych hetero cis-mężczyzn chodzi głównie o konstrukt tożsamościowy i o to, kto jest „domyślnym” gamerem, dlatego obecność przedstawicieli mniejszości nie podważa w całości tej argumentacji. No i skoro to środowisko jest takie inkluzywne, to dlaczego każdy artykuł mówiący o reprezentacji mniejszości w grach spotyka się z taką falą agresji? Dlaczego jest tyle komentarzy o „propagandzie LGBT” w Dragon Age: Inquisition w odpowiedzi na to, że są tam postaci i romanse nieheteroseksualne? Przykłady można mnożyć. Proszę, nie udawajmy, że kultura gamerów (w tym gamergate) nie ma problemu z reprezentacją mniejszości.
            Trzy – czy przypadkiem #NotYourShield nie używa przedstawicieli mniejszości jako tarczy przed krytyką? :-P Czy aby nie jest tak, że ci przedstawiciele dalej są konotowani jako „inni” wobec „gamera domyślnego”? Polecam przyjrzenie się tej grafice, używanej przez GamerGate na poważnie: http://38.media.tumblr.com/4723129ddf091f0f538bd2696e59069e/tumblr_ndiujip4sa1tmbi15o1_500.jpg.
            (Hashtag #GamerGate – główny i domyślny – jest dla białych, dla czarnych jest #NotYourShield.)

            Felicia Day: skoro „nie ma dowodu, że to GamerGate” – no tak, oczywiście zupełnym przypadkiem jest, że spośród wszystkich rzeczy, które publikuje w mediach społecznościowych Felicia Day, to właśnie ta o GamerGate wywołała taką reakcję.
            Nie jest zresztą specjalnie ważne, kto personalnie to zrobił – GamerGate jest odpowiedzialne za stworzenie atmosfery, w której takie rzeczy dzieją się znacznie częściej niż wcześniej.

            O, a GamerGate Harassment Patrol to jest w ogóle zabawna sprawa. Jestem pod wrażeniem, jak można domagać się pochwał za bohaterską walkę z problemami, które samemu się stworzyło.
            Ale to nie tylko to. Było mnóstwo przypadków, kiedy Harassment Patrol zbiorowo odmawiał interwencji, argumentując, że zwalcza tylko przypadki gróźb i doxingu. Więc jeśli ktoś nazywa kogoś suką albo dziwką, to już nie podpada pod „harassment”. Ba, zgłaszanie kogoś za takie obelgi wielu gamergaterów uznaje za niepożądany „message control” i „tone-policing” (naprawdę nie zmyślam tych rzeczy: http://mindlesszombiestudios.com/content/what-gamergate-harassment-patrol-evolving).
            A czym się Harassment Patrol zajmuje ostatnio? Zgłaszaniem artykułu o pedofilskich treściach dostępnych na 8chanie.
            Tak, podkreślę: nie zajmuje się zwalczaniem pedofilskich treści na 8chanie (ponieważ tak naprawdę chodzi o etykę oraz wolność słowa!!!1one), ale próbuje zablokować dziennikarza, który opisał problem, oraz zgłaszać tweety z linkiem do artykułu (jako pretekst próbując wykorzystać to, że znajdują się w nim – rozmyte i opatrzone ostrzeżeniami – zdjęcia wzięte z 8chana).
            (Link do artykułu jest w mojej notce.)
            https://twitter.com/AneiDoru/status/547512981622226945

            Ale pewnie jestem intensywnie wybiórczy, że zwracam na to uwagę, co? „Hipsterskie panikarstwo”?

            I jeszcze na koniec co do tego, że GamerGate rzekomo sprzeciwia się nękaniu – gdyby tak było, hashtag zostałby porzucony zaraz po tym, kiedy stało się jasne, że oskarżenia z ZoePost są absolutnie bez znaczenia w kontekście „etyki w dziennikarstwie”. Normalny proces myślenia powinien wyglądać tak: „hej, przestrzeliliśmy w tej sprawie, przeprośmy, skupmy się na czymś innym i zmieńmy hashtag, bo ten został wymyślony przy okazji filmików Five Guys”.
            Gamergaterzy zrobili zbiorowe „NAH, who cares”.

            Powtórzę: nie warto z nimi rozmawiać.

          2. Adrian Chmielarz

            Pozwolę sobie niniejszym wpisem przerwać przerzutki ad infinitum. Nie było moim celem uzyskać tutaj namacalne rezultaty w postaci zmiany czyichś poglądów, gdyż przy zacietrzewieniu ideologicznym interlokutorów jest to niemożliwe i nigdy w historii Internetu bądź ogólnie publicznych polemik miejsca nie miało. W najlepszym przypadku można liczyć na zasianie ziarna wątpliwości u „nieskalanych” tudzież wzbudzenie ostrożności tzw. nautralsów, i pozwolę sobie założyć, iż to miało miejsce.

            Niemniej jednak aby uniknąć podejrzeć o rzucenie ręcznika, komentarze do ostatnich dwóch wypowiedzi.

            P. Torlewski: Przepraszam bardzo, ale ten wykład to jest taki groch z kapustą, że mogę ustosunkować się tylko do wybranych fragmentów na temat.

            1) Autor artykułu przedstawił „definicję SJW dla niezorientowanych”, która jest nieprawdziwa. To naprawdę bardzo proste, i nie przestaję zachodzić w głowę, dlaczego jeszcze o tym dyskutujemy. Nie mnie proszę tłumaczyć, ile odcieni ma termin SJW i jaką przeszedł historię (a przeszedł taką, że zaczynają go używać mainstreamowe magazyny jak New York Times), tylko autorowi.

            2) „dlaczego GamerGate wybuchło od zmyślonej historii o Zoe Quinn – nic prawie nie znaczącej indie developerce?” — po pierwsze, brawo, widzę, że dostrzegł Pan, iż nie ma żadnego merytorycznego powodu, by lansować Zoe Quinn tak, jak lansowały ją gamingowe sajty. Które zresztą później na wszelki wypadek, mimo owego lansu, nie zrobiły recenzji jej gry, bo rezultaty byłyby opłakane — i dlatego dzisiaj DQ ma na MC …jedną recenzję (słownie: jedną). Dlaczegóż więc owe sajty uparły się Zoe Quinn lansować, podczas gdy obok mamy setki, o ile nie tysiące indie gier o lepszym …wszystkim? Czy jest być może jakiś łącznik pomiędzy tymi, którzy Zoe Quinn lansowali, a Zoe Quinn? Czy łącznik ten można określić ładnym angielskim słowem „cryonism”, a zabawnym polskim słowem „kumoterstwo”? Czy jest to problem, czy też nie?

            Dodam, że Zoe Quinn mnie wbrew pozorom mało interesuje (a wszelakie chamskie czy nawet kryminalne wypowiedzi pod jej adresem uważam za skandaliczne i niedopuszczalne, i mam nadzieję, że pewne osoby zostaną pociągnięte do odpowiedzialności karnej). Historia Zoe to jest węzeł gordyjski, i nie podejmuje się jego rozplątywania. Kiedyś spróbowałem, ale obie strony tak nieustannie przerzucały się „dowodami”, iż się poddałem, i pozwolę to sobie zostawić historykom lub badaczom. Dużo istotniejszy jest fakt, że #GamerGate nie zaczął się wtedy, gdy pojawił się hashtag (pomijają fakt, że to był rebrand czy reset po dwóch poprzednich hashtagach).

            W poprzedniej wypowiedzi dałem linka, oczywiście tradycyjnie nikt nie przeczytał — mimo że to link „neutralsa”. Pozwolę więc sobie zacytować kluczowe zdanie:

            „Anyone who says #GamerGate started because of Zoe Quinn or Leigh Alexander’s “gamers are dead” article is a person speaking without any knowledge of history. Those were kindling added to a fire, not sparks.”

            3) „GamerGate powstało w skrajnych środowiskach” — to jest stwierdzenie co najmniej kontrowersyjne (i jestem tutaj bardzo uprzejmy), ale dla eksperymentu myślowego załóżmy, iż tak faktycznie było! Nie byłby to pierwszy przypadek w historii, kiedy szlachetny ruch ma brudną genezę. Amerykańska walka o niepodległość zaczęła się od tego, że demonstranci przebrani za Indian zniszczyli legalny transport herbaty, zaś walkę o likwidację ACTA zainicjowali, a w najgorszym/najlepszym razie rozpropagowali i zintensyfikowali hakerzy z Anonymousa.

            Mnie interesuje czym ruch jest dzisiaj (w konkretnie czym jest od paru miesięcy, kiedy wyszedł z fazy niemowlęcej). I na pewno nie jest to ruch czy hashtag, z którym „nie warto rozmawiać”. Jest to rozmowa czasem trudna (chan-owy odłam #GamerGate mnie odpycha, bliższe mi są odłamy Twitterowe czy KiA), ale ważna.

            Do autora: „Oczywiście, że mam ideologiczny bias. Każdy ma, bo nie ma możliwości zajęcia neutralnej pozycji poza dyskursem” — interesująca teza, nieprawdziwa, jako że neutralną pozycję zajęło całkiem sporo ludzi. Nieporozumienie bierze się również z niezrozumienia potrzeby dążenia do obiektywności pomimo niemożliwości jej osiągnięcia. Skoro ja mogę dostrzegać jasne (np. analizy @cainejw) i ciemne (np. agresywny sea-lioning) strony #GamerGate, może i Pan. Skoro są tacy nautralni krytycy jak wspomniany przeze mnie Erik Kain, nie ma żadnych przeszkód do nich dołączyć. Oznajmianie swojego ideologicznego biasu uważam za kompromitujące, aczkolwiek cieszę się, iż miało to miejsce — karty zostały wyłożone na stół.

            Tutaj pozwolę sobie przeskoczyć nad resztą najnowszych wypowiedzi autora, bo to jest niziurski „dryf” oraz dyskusja w stylu „a u was biją Murzynów”. Pozwolę sobie tylko zauważyć z rozkoszą, że „nie warto rozmawiać”, po czym …nic innego nie robimy, tylko rozmawiamy. A wydawać by się mogło, że gdy uznajemy, że nie warto o czymś rozmawiać, to nie rozmawiamy. Ponieważ podobnej filozofii tutaj w praktyce nie widzę, pozostaje mi uznać całość artykułu za sztuczną dramę. Byłoby to zabawniejsze, gdyby nie to, że felieton nabity jest cekinami made in PRC.

            Nie mogę się zmusić do całościowego potępienia w czambuł szacownego grona rozmowców, gdyż podobne poglądy bezrefleksyjnie prezentowałem w pierwszych dniach #GamerGate, radośnie retweetując wszelakie anty- materiały. Dopiero głębsza i trwająca tygodniami analiza pozwoliła mi z pewnym zaskoczeniem i smutkiem zobaczyć, że choć #GamerGate ma sporo za uszami, to jest to jedynie boogeyman, skrajnie fałszywie reprezentowany w niektórych mediach oraz wpływowych kręgach. Można zamknąć oczy i udawać, że „nie warto rozmawiać”, faktów to jednak nie zmienia — podobnie jak niewiara w naukę nie zmieni faktu, że lepiej nie stawać pod drzewem w trakcie burzy.

          3. Piotr Sterczewski Autor tekstu

            @Adrian Chmielarz: jeszcze tylko do jednej rzeczy się odniosę.

            „Oznajmianie swojego ideologicznego biasu uważam za kompromitujące, aczkolwiek cieszę się, iż miało to miejsce — karty zostały wyłożone na stół”.

            Jeśli coś jest tutaj kompromitujące, to raczej wygłaszanie takiej tezy, która świadczy o braku pojęcia o współczesnej humanistyce i naukach społecznych.
            (Litościwie przeskoczę nad tym, że to zarzut do tekstu, który już w tytule deklaruje zajęcie określonego stanowiska – i spróbuję wytłumaczyć sprawę nieco szerzej.)

            Napisałem wcześniej tak: „Oczywiście, że mam „ideologiczny bias”. Każdy ma, bo nie ma możliwości zajęcia neutralnej pozycji poza dyskursem (co wynika z samego faktu używania języka, a następnie jeszcze szeregu innych rzeczy)”.

            Pan* odpowiedział, że ” Skoro są tacy nautralni krytycy jak wspomniany przeze mnie Erik Kain, nie ma żadnych przeszkód do nich dołączyć”, ignorując część mojej wypowiedzi w nawiasie (skoro chodzi o sam fakt używania języka, to chyba oczywiste jest to, że mam na myśli coś bardziej ogólnego niż „nie ma neutralności w sprawie GamerGate”?).
            Do tego „szeregu innych rzeczy” przynależą jeszcze m.in. moment historyczny, specyfika medium, w którym istnieje wypowiedź, jej kontekst, środowisko społeczne, w jakim wypowiedź powstaje, tożsamościowe cechy autora (klasa, płeć, etniczność), wreszcie jego/jej osobiste doświadczenie. Wszystkie te rzeczy wpływają (choć nie zawsze wszystkie naraz) na wypowiedź i jej odbiór.
            Właściwie cały poststrukturalizm jest o tym, i podobne wnioski można znaleźć w ogromnej części współczesnej teorii kultury, socjologii i antropologii.
            Jeśli oznajmianie swoich pozycji ideologicznych jest kompromitujące, to skompromitowani są m.in. tacy badacze jak Pierre Bourdieu (zob. książka-autoanaliza „Homo Academicus”).

            Czysta neutralność czy obiektywność jest niemożliwa już na poziomie języka, bo sama selekcja materiału i dobór słów są już nieoczywistymi decyzjami, podobnie jak wydzielenie stron konfliktu i udzielenie głosu takim, a nie innym dyskutantom. Mógłbym to pokazać także na „close reading” artykułu Erika Kaina, rozbierając go akapit po akapicie (i dorzucając analizę – zawsze z konieczności niekompletną – kontekstu, w którym artykuł jest opublikowany), ale to jest raczej ćwiczenie, które zrobiłbym ze studentami, a którego nie mam czasu ani ochoty przeprowadzać w dyskusji w internecie.

            Zostawię tu zatem krótki a dobitny cytat z Žižka na temat ideologii, szczęśliwym trafem zahaczający o bliski Pana sercu temat „komunistycznej propagandy”:
            „Wystarczy przywołać rozpad realnego socjalizmu: socjalizm jawił się jako zasada 'ideologicznego’ ucisku i indoktrynacji, podczas gdy przejście do demokracji-kapitalizmu traktowano jako wyzwolenie z ideologicznych więzów – jednak czy samo to doświadczenie 'wyzwolenia’, w toku którego partie polityczne i ekonomia rynkowa były postrzegane jako 'nieideologiczne’, jako 'naturalny stan rzeczy’, nie było ideologiczne par excellence? Chodzi o to, że cecha ta jest uniwersalna: nie istnieje ideologia, która nie potwierdza swojej słuszności, odgraniczając się od 'jedynie ideologii’. Jednostka podporządkowana ideologii nie może nigdy powiedzieć o sobie: 'moje poglądy to ideologia’, zawsze potrzebuje innego zestawu przekonań, żeby odróżnić od niego swoje własne, 'prawdziwe’ stanowisko”.

            (Nie chodzi o to, że podzielam w całości perspektywę teoretyczną Žižka albo że reprezentuje ona jakiś konsensus naukowy w humanistyce, bo tak nie jest; ale ten akurat cytat to coś, pod czym podpisałoby się wielu współczesnych badaczy z różnych dziedzin.)

            TL;DR: nie ma miejsca poza ideologią, a przyglądanie się własnym ideologicznym uwarunkowaniom i mówienie o nich to nie jest żadna „kompromitacja”.


            * Mam wrażenie, że na Jawnych Snach (i chyba w polskim okołogrowym internecie w ogóle) rzadko mówimy do siebie na „Pan”, ale skoro już Pan taką formę przyjął, to się dostosowuję.

        2. slwstr

          „I cała wielka akcja #NotYourShield, w której uczestniczyły i uczestniczą kobiety, mniejszości etniczne, seksualne, itd. została sprowadzona do Vivian James (której btw nie jestem fanem), która na dodatek nie jest żadną „maskotką całego ruchu”. Czy autor zastanowił się, dlaczego setki graczek, homoseksualistów, ludzi o niebiałym kolorze skóry itd. — a więc pozornie ci, których „mizoginistyczna, homofobiczna #GamerGate złożona z białych cis-menów nienawidzi” — stanęły po stronie #GamerGate? Nope. Ani słowa. Ale znalazła się „maskotka”, której się można czepić.”

          Hmm, z tego samego powodu dla którego masy skrajnie homofobicznych, nurzających się w egzorcyzmowaniu grzechu sodomskiego ewangelickich pastorów i duchownych okazywało być się skrytymi homoseksualistami obficie korzystającymi z usług męskich prostytutek? Czyli przyczyną jest ich hipokryzja lub nieradzenie sobie z rzeczywistością?

          W ogólności argument „ale gejmergejtsami były też kobiety i geje” nie jest argumentem.

          Odpowiedz
    3. Bartłomiej Nagórski

      Tak jest Adrianie, ponieważ Wikipedia jest doskonałym źródłem, a jeszcze lepszym Urban Dictionary i jakiś blogasek który #nikogo, ale który wspiera twoją tezę. Używając twojego uroczego sformułowania, dobór źródeł pokazuje niską jakość komentarza.

      Ludzie którzy używają „social justice warrior” jako łatki więcej w ten sposób mówią o sobie niż o osobie którą próbują zaetykietkować. Obejmuje to też ciebie, oczywiście jakby ktoś jeszcze po zwrotach „Artykuł ma w sobie ziarna prawdy” czy „panikarskie hipsterstwo” miał co do tego jakieś wątpliwości.

      Odpowiedz
    4. Bohdan Butenko

      Chciałbym ostrzec innych czytelników i komentatorów, że Adrian Chmielarz zarzeka się, że Gamergate’owcem nie jest i że nawet ma sporo krytyki wobec tego środowiska, ale wystarczy zobaczyć inne jego wypowiedzi na twitterze i w pro-gamergatowskich mediach, żeby zorientować się, że to jest jedna z najczęściej stosowanych taktyk GG. Jak tylko ktoś, tak jak Piotr w powyższym artykule, wylistuje całe zło które Gamergate zrobiło, nagle każdy zaangażowany zaczyna się odcinać i mówić, że to są „3rd party trolls”.
      Co złego to nie my – oto ich strategia obronna. Takim ludziom nie powinno się poświęcać nawet sekundy uwagi.

      Odpowiedz
  4. marcin

    Powyższa krytyki rozumienia użycia terminu SJW byłaby zasadna, gdyby ją podeprzeć choćby przykładem nadużycia „obrony praw” przez przeciwników gamergate. Albo chociaż pokazać rozdźwięk w środowisku tych growych rewolucjonistów, gdzie są osoby dostrzegające problemy nierówności w grach przy ciągłej identyfikacji z tym ruchem (no właśnie, gdzie są?). Tak czy owak trudno traktować to jako ważny zarzut do treści artykułu.
    Osobiście szybko zacząłem unikać śledzenia tej sprawy. Mniej więcej po wizycie na reddit i 8chan. Rozważań nad możliwością zastosowania różnych kategorii kulturoznawczych do gier tam nie było. Za to w 5 min. dotarłem do linku z prywatną korespondencją, zdjęciami i danymi osobistymi Zoe Quinn. Nawet nie musiałem szukać.

    Przychylam się do spojrzenia Piotra, który neguje zasadność rozmowy z ludźmi identyfikującymi się z ruchem opartym na fałszywych oskarżeniach, korzystającym z metod, albo jawnie niezgodnych z prawem, albo etycznie wątpliwych czy po prostu niesmacznych. Wśród zwolenników Ruchu Narodowego też na pewno są ludzie, którzy by innemu człowiekowi w życiu krzywdy nie zrobili. Ale z kolegą grożącym śmiercią Żydom i Murzynom na spotkania chodzi i nie widzi problemu. Ja, na moje nieszczęście, widzę.
    Kluby piłkarskie nawet w Polsce zdążyły już zauważyć, że albo się odetną od takich ekstremistów, wykluczając ich za społeczności kibiców, albo nikt nie będzie przychodził na mecze poza zadymiarzami. Niemniej ciągle w Krakowie na głos nikt nie powie, że kibicuje Legii. Czy podobnie mamy się bać krytykowania w internecie np. przemocy wobec kobiet w GTA? Bo Rockstar pany, feministki do gazu a dziennikarz kalosz? Trochę smutek jednak.

    Also, jakkolwiek ogólnie jest to prawdziwe stwierdzenie wobec Piotra :-), nazywanie jego tekstu hipsterstwem jest, albo niepowiązane z kontekstem, albo błędne.
    Wesołych świąt wszystkim:)

    Odpowiedz
  5. Andrei

    Nie oceniając artykułu (który moim zdaniem jest dobry) ciężko mi się zgodzić z postulatem o brak rozmowy. Zamknięcie w getcie oszołomów, czy to opisywanych tutaj #gamergate’owców, czy narodowców czy kogo tam jeszcze na ulicach miast i w sieci możemy dostrzec prowadzi tylko do jednego – większej radykalizacji i nasilenia konfliktu.

    Odpowiedz
    1. Cpt. Schrodinger

      Moim zdaniem chodzi po prostu o chęć oddzielenia ludzi faktycznie zainteresowanych dyskusją od – jak słusznie określiłeś – oszołomów, których powinno się po prostu blokować, zanim zdążą wyprodukować jad.
      Po co ktoś miałby identyfikować się z ruchem niosącym tyle kontrowersji i nienawiści?

      Odpowiedz
      1. Andrei

        Przypinając komuś plakietkę oszołoma utrwalasz to. Nienawiść bierze się z niepowodzeń w innych sferach życia i zanikiem głębokich relacji prywatnych. Nie chodzi o to, żeby każdy był Gandhi’m i w pokorze przyjmował policzki ale otwarcie się na dialog i mozolną pracę u podstaw to jedyny sposób na redukcje, w ostateczności zanik, „niesnasek”.

        Gry coraz częściej będą poddawane krytyce feministycznej, klasowej czy kolonialistycznej. Media o grach będą się tabloidizyować, a „zaangażowani” pisać dla nielicznych – smutny trend (widoczny nie tylko w sferze gier, wystarczy popatrzeć na polskie tygodniki).

        Odpowiedz
        1. Paweł Frelik

          „Media o grach będą się tabloidizyować, a „zaangażowani” pisać dla nielicznych – smutny trend (widoczny nie tylko w sferze gier, wystarczy popatrzeć na polskie tygodniki).”

          Owszem, ale tak było zawsze i w każdym medium. Proporcje tytułów „popularnych” i „ambitnych” (są to pewne uproszczenia, bo istnieje też nurt środkowy) specjalnie nie zmieniły się w ciągu ostatnich 100 lat w kulturze zachodniej, zaś nostalgiczne opowieści o Złotym Wieku Ambitnej Prasy opierają się w dużej mierze na wąskiej optyce formułującego smętnawą konstatację i braku znajomości kontekstów historycznych. Rzut oka na prasę wiktoriańskiej Anglii, międzywojennej Polski czy Stanów lat 50. XX wieku też pokaże wielką przewagę tytułów łatwych, lekkich i przyjemnych nad tymi oferującymi średnio chociażby pogłębioną analizę.

          Odpowiedz
          1. Andrei

            @Paweł
            Nie wiedziałem o tym, dzięki. Choć i tak będę bronił „ziarna racji” w moim wrażeniu. Bardzo to widać na Przekroju (który na koniec coraz bardziej upadał, by w końcu zejść ze sceny (nie niepokonanym)), a nie widzę niczego, co wypełniłoby po nim lukę.

            Za smętnawość przepraszam – lubię papier. :)

          2. Paweł Frelik

            @Andrei
            Ale ja też lubię papier. :) A wrażenie pochodzi może stąd, że indywidualnie patrzymy na bardzo małe wycinki czasowe – gdyby cofnąć się o parę kroków, okazało by się, że fakt, z jednej strony magazyny upadają, ale z drugiej – powstają nowe i wcale nie gorsze. Prasa growa (mówię o branżowych magazynach, a nie rubrykach czy działach w wydawanych tytułach) w Polsce nigdy specjalnie ambitna nie była, więc nieco trudniej złapać perspektywę, tym bardziej, że mnóstwo doskonałej krytyki regularnie ukazuje się na blogach. Jednocześnie jednak spojrzenie na, na przykład, prasę muzyczną powinno wykazać, że nie jest wcale aż tak źle. Ileś magazynów upadło w ciągu ostatnich dziesięciu lat (swoją drogą, ile z nich było naprawdę na poziomie?), ale w samym 2014 reaktywowały się i debiutowały aż trzy tytuły (Glissando, M/I i Noize Magazine).

    2. Piotr Sterczewski Autor tekstu

      Moje zdanie jest właśnie inne. Skoro już weszliśmy na to porównanie – uważam, że problemy np. z Marszem Niepodległości w ostatnich latach wynikają nie z tego, że się narodowców i podobnych radykałów zamyka w getcie, ale że się im poświęca uwagę w mainstreamowych mediach i traktuje jako pełnoprawnych partnerów dyskusji.

      @Cpt. Schrodinger: „Moim zdaniem chodzi po prostu o chęć oddzielenia ludzi faktycznie zainteresowanych dyskusją od – jak słusznie określiłeś – oszołomów”

      Ja się właśnie obawiam, że oni wszyscy są „zainteresowani dyskusją”, a przynajmniej bardzo żądni uwagi i platformy do wygłaszania własnych poglądów. Media to łykają, bo kontrowersyjny kontent się dobrze ogląda i klika, więc zapraszają na przykład kolejnego Korwina, Zawiszę czy Winnickiego – i potem mamy w efekcie rozmowy, gdzie jeden żartuje o gwałceniu kelnerek, drugi nazywa osobę transseksualną „tym czymś”, a trzeci mówi, że „w Polsce nie ma miejsca dla muzułmańskich emigrantów”. Redaktorzy są zadowoleni, bo ustawka się potem wiralowo rozchodzi, a przecież dziennikarskim obowiązkiem jest reprezentować szeroką gamę poglądów (czy na pewno?). I chętnie zaproszą następny raz. I w telewizji mamy ekscentrycznego pana z muszką, a poza telewizją dzień jak co dzień – kobieta boi się zgłosić gwałt, bo nie wie, czy się ją potraktuje poważnie, gejowi czy transowi ktoś z dumą przywali na ulicy, a imigranckiej rodzinie ktoś wymaluje na drzwiach starożytne hinduskie symbole szczęścia.

      Zamykając już wycieczkę w stronę bieżącej polityki – podobnie jest moim zdaniem w GamerGate. Możemy się zachwycać tym, że TotalBiscuit ze Stephenem Totilo sobie na spokojnie porozmawiają, och, ach, piękne rzeczy się dzieją, kiedy następuje dialog. Tylko że w ten sposób legitymizuje się GamerGate jako takie, a tymczasem szeregowi gamergaterzy będą dalej wyzywać kobiety od suk i bronić pornografii dziecięcej w imię wolności słowa. Dwaj panowie podyskutują, a setki kobiet anty-GG boją się odezwać, bo czują, co może nastąpić potem.

      Jak dotąd tutaj wypowiadali się sami mężczyźni. Może to przypadek, ale ja się trochę obawiam, że nie do końca.

      Odpowiedz
      1. Cpt. Schrodinger

        Zgadzam się z Tobą całkowicie w kwestii nagłaśniania tak negatywnych poglądów przez Korwina czy jemu podobnych. Przeraża mnie też, ilu ludzi słucha i podziwia takie figury.
        Co do oddzielenia krzykaczy od ludzi chcących dyskusji, chodziło mi jak najbardziej o to, że powinny oddzielić się od ruchu GG zamiast go reprezentować. Widać jasno, jakich ludzi i jakie poglądy on ze sobą niesie, i myślę, że jak ktoś miał faktycznie dobre intencje, już zdążył się od niego odłączyć.

        Odpowiedz
      2. Bohdan Butenko

        Dobrym również przykładem jest Mariusz Max Kolonko który sam stoczł się do konspiracyjnych teorii o kulturalnym marksiźmie zżerającym świat Zachodu, a uczynił to pod pozorem bycia „prawicowym” i „mówienia jak jest”. Ludzie tacy jak oni, Korwin, czy Gamergate są niebezpieczni, bo przyciągają swoimi ideami nierozsądne masy, podczas gdy akademicy jak Katherine Cross nie mają takiego posłuchu, bo przyswojenie ich tez wymaga minimum zaangażowania w polepszanie ogólnej sytuacji ludzkości.
        Bardzo dobrze Wiśniewski napisał ostatnio w Gazecie Wyborczej o tym, jak pod plakietką fantastyki przemyca się inteligentnej, ale zagubionej młodzieży takie destrukcyjne i toksyczne ideologie jakie głosi Korwin-Mikke.
        Myślę, że lista stworzona przez międzynarodową organizację IGDA, gdzie wszyscy gamergatowcy się znaleźli, przyczyni się do wzmocnienia etyki bardziej, niż cokolwiek Gamergate twierdzi, że uczyniło. Dzięki tej liście media będą wiedziały, których ludzi nie powinno się w żadnym wypadku słuchać a już tym bardziej nawet zaznaczać ich istnienia – oni sami wybrali swój los, przybierając ten szyld.

        Odpowiedz
  6. Void

    Drogi autorze,

    tym razem wpis wydaje mi się mało zrozumiały dla człowieka nie śledzącego afery.
    Grami i ich kulturą się interesuję, ale zabrakło mi wstępu z wyjaśnieniem genezy tego zamieszania, nawet w postaci zewnętrznych linków. Osobiście nie korzystam ze stron twittera i 8chan. Nie znam żadnej z bohaterek zamieszania, oprócz Felici Day.

    Czy do użytkowników #GamersGate podłączali się ludzie z pogróżkami, a dyskusja była o standardach dziennikarstwa, czy odwrotnie? Dlaczego zakładasz że każdy jego użytkownik zgadza się z pozostałymi?

    Dlaczego krytyka przekrętów kobiet od razu jest przedstawiana jako mizoginizm? Czy #GamersGate krytykuje tylko kobiety? Nie krytykuje tego dziennikarza, który pisał pochwalne teksty?

    Nie rozumiesz znaczenia SJW – tłumacząc to na polską rzeczywistość to członek PZPR, domagający się dodatkowych punktów dla dzieci klasy chłopsko-robotniczej, by „wyrównać ich szanse” wobec inteligencko-burżuazyjnych, robiący na tym własny interes.

    Odpowiedz
    1. Bartłomiej Nagórski

      O nie, Ty też?

      Bo rozumiem że Adrian Chmielarz, […], broni sprawy nie do obrony, […], ale widzę że więcej mamy zwolenników #prawdależypośrodku i #notyourshield i #bullshitbingo. Nie załamujcie mnie, proszę.

      zabrakło mi wstępu z wyjaśnieniem genezy tego zamieszania, nawet w postaci zewnętrznych linków.

      Chyba przegapiłeś: „Od tamtego czasu powstało już trochę niezłych streszczeń sprawy, więc jeśli ktoś potrzebuje wprowadzenia, polecam dość krótki, przejrzysty tekst z „Time’a” albo podobny z „Washington Post”; po polsku warte przeczytania są na przykład podsumowanie Pawła Kamińskiego na Polygamii albo nieco bardziej publicystyczne teksty Michała R. Wiśniewskiego w „Gazecie Wyborczej” lub Michała Ochnika na blogu Mistycyzm popkulturowy; do sprawy nawiązywała też oczywiście Dominika Staszenko w niedawnym tekście tu, na Jawnych.

      Odpowiedz
      1. Void

        Odniosłem się do SJW, który ma konkretne znaczenie, zwłaszcza w doświadczonej takim myśleniem Polsce, nie do głównej treści artykułu.

        Odpowiedz
        1. Z.

          A jak konkretnie „doświadczona jest tym myśleniem Polska”?
          Z powodu dodatkowych punktów za pochodzenie utraciła ona niepodłegłość i stała się kolonią radziecką?
          A może po prostu był to tylko efekt uboczny, a dzięki dodatkowym punktom wykształcenie zdobyło spore grono ludzi, którzy bez tego siedzieliby na prowincji?
          Ale domyślam się, że komuś kto ma odpowiednie pochodzenie i nie potrzebuje żadnych punktów bo meiszka w wielkim mieście i tatuś i mamusia zabulą za korepetycje, a i utrzymają przez studia, takie wynalazki mogą się wydawać obrzydliwe.

          Odpowiedz
          1. Void

            Obrzydliwe wynalazki się wydają każdemu, kto wierzy w ideały równości.
            Dzięki takiemu podejściu uzyskaliśmy gorszych inżynierów, ale za to ze środowisk bliższych partii przewodniej.
            Takie ideały sprawiedliwości społecznej uskuteczniano też jako numerus clausus i numerus nullus.

            Jeśli nie rozumiesz dlaczego dyskryminacja ludzi za ich pochodzenie jest zła, to nie będę Ci w tym miejscu tłumaczył.

          2. Z.

            Lol, ideały równości, jasne. W systemie który defacto tnie po liniach bogactwa, a nie talentu.
            I wydaje się, to że to raczej ty potrzebujesz wyjaśnienia jak działa dyskryminacja, bo nie wydaje mi się żebyś rozumiał.

    2. Paweł Frelik

      Obawiam się, Voidzie, że to Ty nie rozumiesz znaczenia tego terminu. :) A raczej, Twoje porównanie jest zupełnie nietrafne i fałszuje obraz. SJW jest oczywiście terminem używanym pejoratywnie przez przeciwników. Niezależnie jednak od stopnia zapalczywości osób, które się tym terminem określa, bardzo niewielu wrogów oskarża ich o używanie takich czy innych pozycji ideologicznych dla własnych intereresów. Wręcz przeciwnie, owa zapalczywość najczęściej osadzona jest w żarliwych przekonaniach nie mających żadnego przełożenia na jakiekolwiek doraźne zyski, które faktycznie były udziałem jakiejś grupy osób w PRLu.

      Odpowiedz
      1. Void

        Możliwe, głównie znam je z reedita i tak określają tam ludzi, którzy domagają się dodatkowych punktów za pochodzenie dla uprzywilejowanych grup np. przy przyjęciu na studia, albo do pracy.
        Wykreślam z własnej świadomości część o własnych zyskach.

        Odpowiedz
    3. Piotr Sterczewski Autor tekstu

      „zabrakło mi wstępu z wyjaśnieniem genezy (…), nawet w postaci zewnętrznych linków”

      Jest cały akapit z zewnętrznymi linkami.

      „Czy (…) podłączali się ludzie z pogróżkami, a dyskusja była o standardach dziennikarstwa, czy odwrotnie?”

      Zaczęło się od ataku na Zoe Quinn w odpowiedzi na blogową notkę jej byłego chłopaka, umyślnie przez niego wysyłaną na 4chana, reddita i fora NeoGAF-u. O tym, jakie środowiska w tym uczestniczyły na początku, trafnie napisał Krzysztof Torlewski parę komentarzy wyżej. W początkowym ataku etyka pojawiała się jako uzasadnienie, ale – jak pisałem wyżej – zarzuty okazały się nieprawdziwe.

      „Dlaczego zakładasz że każdy jego użytkownik zgadza się z pozostałymi?”

      Nie zakładam. Wystarczy mi to, że łączą się pod jedną etykietką, która powstała w momencie agresywnego, nieuzasadnionego merytoryką, seksistowskiego ataku.

      „Dlaczego krytyka przekrętów kobiet od razu jest przedstawiana jako mizoginizm?”

      Po pierwsze – nikt w przekonujący sposób nie udowodnił żadnych „przekrętów” wartych mówienia o naruszeniach etyki dziennikarskiej. Po drugie – jeśli za „krytykę” uważa się grożenie gwałtem i wyzywanie od suk i dziwek, to na następną część pytania możesz sobie odpowiedzieć sam.

      „Nie krytykuje tego dziennikarza, który pisał pochwalne teksty?”

      W notce jest link do analizy tweetów z tagiem #GamerGate przeprowadzonej na zlecenie Newsweeka. Polecam rzucić okiem na porównanie liczby tweetów skierowanych do Zoe Quinn i Anity Sarkeesian z liczbą tweetów skierowanych do Nathana Greysona.

      „Nie rozumiesz znaczenia SJW” – doprawdy, zadziwia mnie w tutejszych komentarzach zapał w bronieniu jednego, specyficznego znaczenia potocznego określenia używanego jako obelga wobec przeciwników ideologicznych.

      Odpowiedz
  7. Joloo

    Im wiecej brnalem w tekst tym mnie chcialo mi sie go czytac. Po pierwsze lubie jasne tezy, dygresje sa ok, ale calosc wyglada na dygresje przeplatane od czasu do czasu teza, ze z kims tam nie warto rozmawiac.

    Czy warto czy nie to nie wiem, bo mnie gamergate z hashtagiem i bez interesowalo srednio. Ale skoro nie warto to moze wystarczylby jeden dobry fragment tekstu (jedno zdanie?) zamiast tego co wyzej.

    „When asked to comment on this denunciation of relativity by so many scientists, Einstein replied that to defeat relativity one did not need the word of 100 scientists, just one fact. „

    Odpowiedz
        1. Joloo

          No to bardziej prowokacyjnie. Czym sie rozni proponowane ignorowanie jakiejs grupy jako calosci od uprzedzen wobec kobiet w przemysle gier? Jeden jest uprzedzony do plci a inny odpowiada uprzedzeniem do osob z jakiegos forum.

          Odpowiedz
          1. Olaf Szewczyk

            Fałszywą symetrią. Hitler nienawidził Żydów, ale przecież Żydzi też nienawidzili Hitlera.

            Rozumiem i doceniam intencje, ale Argumentum ad Hitlerum to zawsze ryzykowny zabieg w dyskusji, przynajmniej od czasu obserwacji Straussa :). Zgadzam się natomiast, że Joloo przestrzelił z tą symetrią.

            Zastanów się nad tą bardziej prowokacyjną tezą jako pracą domową.

            Auć.

          2. Joloo

            REe BN

            Czy Ty wlasnie porownales jedna ze stron do hitlerowcow?
            Rozumiem, ze jest to ta ktorej nie lubisz.

            Co do odpowiedzi na dosc protekcjonalna propozycje pracy domowej, to kontrproponuje zastanowic sie jak hitlerowcy (nie ja zaczalem!) traktowali Zydow jako podludzi, z ktorymi nie warto rozmawiac. Wiem, poszli dalej, ale od uprzedmitowienia zaczeli.

          3. Piotr Sterczewski Autor tekstu

            „Czy Ty wlasnie porownales jedna ze stron do hitlerowcow?”

            Czy Ty właśnie porównałeś jedną płeć do grupy ludzi dobrowolnie zrzeszającej się i przyjmującej pewien zestaw poglądów?

          4. Joloo

            re OS,

            Byc moze przestrzelilem, bo bardzo powierzchowna znajomosc sporu pozwala mi zachowac do niego dystans. Nie przeszkadza mi ktokolwiek by go 'wygral’. Ale twierdznie, ze nie warto rozmawiac, to jednak dla mnie wyraz pewnej slabosci intelektualnej. No bo ja sobie poprzytaczam argumenty na swoja korzysc, po czym oswiadcze, ze tej drugiej strony nie bede sluchac, bo ktos tam zastosowal metody jakich nie popieram. Jak ktos nie chce brac udzialu w sporze moze na jego temat nie pisac, a nie stosowac takie sztuczki.

            Re PS

            Serio, gdzies tak napisalem? Nie chce sprowadzac tej wymiany do lapania za slowka, ale bede wdzieczny za wskazanie cytatu.

          5. Piotr Sterczewski Autor tekstu

            „bede wdzieczny za wskazanie cytatu.”

            Proszę: „Czym sie rozni proponowane ignorowanie jakiejs grupy jako calosci od uprzedzen wobec kobiet w przemysle gier?”

            „Jak ktos nie chce brac udzialu w sporze moze na jego temat nie pisac”

            Polecam ostatnie dwa akapity mojego tekstu, a swoją argumentację przedstawiłem już chyba na tyle wyczerpująco, że nie będę jej powtarzał.

    1. bimbambom

      Dobry pomysł! Proponuję, aby Jawne Sny wyznaczyły limit znaków na tekst – powiedzmy 300. Akurat dwa razy więcej niż na Twitterze. A co, jak chojnie to chojnie!

      Odpowiedz
        1. Olaf Szewczyk

          @Abstrahując od tego, że Twój komentarz nic nie wnosi do dyskusji

          Hm, ja odebrałem komentarz bimbambom(a?) jako żart z propozycji Joloo. I nawet się uśmiechnąłem :).

          Odpowiedz
  8. Bohdan Butenko

    Bardzo trafna idea artykułu. Podoba mi się, jak w komentarzach niektórzy bronią tę grupę terrorystów używając absolutnie pozbawionego logiki, jeśli się lepiej przyjżeć, argumentu, że używanie „hashtaga” nie czyni z używającego członka grupy nienawiści. Piękne alibi sobie ci pseudointelektualiści wymyślili, żeby tylko więcej ludzi zrozumiało to, co Autor zawarł w tekście – z niektórymi (Gamergatorzy, Korwiniści, ogólnie: pseudo-intelektualiści a tak naprawdę idioci i po prostu zagubieni ludzie) nie należy rozmawiać, bo sam akt zwrócenia na nich uwagi oni wezmą za potwierdzenie dla prawa bytu dla ich toksycznych ideologii i aktów terroru.

    Odpowiedz
  9. Pingback: Pochwała przystępności | Altergranie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *