Odezwał się do mnie niedawno kolega z rodzinnego miasta z informacją, że w weekend w Warszawie odbędą się zawody flipperowe, przyjeżdża na nie i miło byłoby się spotkać. Organizatorem turnieju okazał się być inny kumpel, ze studiów. W życiu nie byłem na zawodach flipperowych, od wieków nie grałem, ale głupio było odmówić.
Wspomnienia z dzieciństwa i lat późniejszych najczęściej wywołuje u mnie muzyka (niedawno połknąłem wywiad rzekę z Brylewskim, polecam każdemu dziecku PRL-u). Nie tylko „dawna”, ale też odwołująca się do klimatu z przeszłości. Ale kiedy słucham „Lugoli” Pustek, myślę, że wśród przedmiotów wyliczanych jako esencja dzieciństwa z lat 80. czegoś mi brakuje. Wiem nawet dokładnie czego: flipperów. Kojarzących się z trochę szemranym, przez co jeszcze bardziej pociągającym, światem salonów gier (często zlokalizowanych w barakowozach), w których łatwo było stracić żeton. Światem, który na moich oczach zaczął najpierw szybko się zmieniać, wypierany przez coraz większą liczbę automatów z grami wideo (które sam przedkładałem nad pinballe), a później praktycznie przestał istnieć – bo pod telewizorami w moim i moich kolegów domach wylądowały pierwsze komputery. Ale sentyment pozostał – przez lata jednym z moich planów na „dorosłość” było odtworzenie w swoim mieszkaniu aranżacji podpatrzonej w mieszkaniu wokalisty jakiejś badziewnej niemieckiej kapeli („Bravo” przyniesione do szkoły przez koleżankę, której ojciec pracował w Austrii). W kuchni stał flipper, a pod nim – skrzynka po coca-coli.