Przegrywamy (3): Tata przegrywa, ale gra dalej!

Smutny to obraz rynku gier dla dzieci, który Olaf nakreślił w tekście z okazji 1 czerwca. Dobrze, że nie mogę się z nim zgodzić. Wybór tytułów dla dzieci, także w wieku… bardziej zaawansowanym, jest znacznie szerszy od wyboru specyficznie dla dorosłych. Trochę tak jak z proporcjami między znaczeniem święta dziecka i ojca. Ale ponieważ jednak Dzień Taty dziś mamy – obiecuję, że tekst będzie miał wydźwięk w sumie pozytywny.

Olafie, spieszę na wstępie uspokoić, że gra na Dzień Dziecka była. A gdy przestaniemy myśleć o sprawie jak dzieci, znajdzie się tych gier całe mnóstwo. Przede wszystkim 17 maja w Polsce ukazało się pierwsze w świecie pudełkowe wydanie „The Tiny Bang Story” – przeuroczego połączenia hidden object game z układankami typu puzzle. Stylistycznie nawiązuje może do Amanita Design („Machinarium”), ale poza odmiennością mechaniczną, ma swoją indywidualną wymowę. Grę można już kupić taniej w dystrybucji sieciowej, ale – na co się sam nabrałem – bez odrębnej ścieżki muzycznej, no i bez kolorowego pudełka – obowiązkowej części porządnego prezentu. Trudność zagadek na poziomie od lat 3. Moja córka (prawie 5) większość rozwiązuje sama, przy liczbowych prosi o pomoc, której z przyjemnością udzielam.

The Tiny Bang Story

Bo zastanówmy się chwilę, co to znaczy „gra dla dzieci”. Dla mnie to nie tylko forma i treść akceptowalna dla danego wieku, co jest sprawą subiektywną kulturowo, ale przede wszystkim przekaz, który dziecku daje więcej satysfakcji i korzyści niż dorosłemu. Nie wyklucza to satysfakcji rodzica, jednak wyłącznie dla siebie „Tiny Bang” nie kupiłbym.

Wszystkopotrafiący Cargo-pojazd: Lata…

A jeśli ta produkcja wydaje się za mało szalona i magiczna, szukajmy dalej. Chwilę wcześniej była inna premiera dla dzieci – doskonale znana z tekstów Pawła Schreibera „Cargo!”. Bo cóż może mnie tu na dłużej zatrzymać? Podteksty zrozumiałe tylko dla dorosłego (tylko Radocha może zbawić ten świat!) to ułamek w porównaniu z poprzednimi tytułami studia. To córce frajdę sprawiło rozwiązywanie fabuły, rozszyfrowanie szalonych wierszyków, uruchamianie machin, ale przede wszystkim konstruowanie. Udało się nam ostatecznie zbudować pojazd, który prawidłowo lata, jeździ, pływa nad i pod wodą. Moją kolejną zasadą przy grach dla małych dzieci jest znalezienie choć jednego wyraźnego aspektu, który wyrasta ponad zabawę. Większość gier stricte edukacyjnych omijam jednak szerokim łukiem. Dziecko doskonale czuje, że ktoś je poucza, wciska formułki i słówka zawoalowane pod słodkimi obrazkami. Z kolei sama zabawa nigdy nie nauczy tak dużo jak w dzieciństwie, obieranie tego przywileju dzieciom i wciskanie ich w wirtualne ławy także poza szkołą, jest okrutne. W „Cargo!” zabawy-nauki było co nie miara – oprócz języka, czy aspektu inżyniersko-ekonomicznego, pytania co to jest Statua Wolności i Big Ben, co to jest LHC, co to jest grawitacja, gdzie jest oś Ziemi. Myślę, że to świetny prezent dla dziecka. Odrobina inwencji i pomocy rodzica nie wyklucza pozostawienia dziecka z grą sam na sam.

... pływa i jeździ.

A patrząc na ledwie ostatnie pół roku, pomijając wznawiane klasyki: „Stacking”, zabawa „żywymi” matrioszkami i „końskie żarty” akurat takie, jak córka przynosi z przedszkola. A przy okazji łagodny sposób wyjaśnienia na czym polega zmuszanie dzieci do pracy, co kraje dziś wielce cywilizowane nie tak dawno robiły w najlepsze. W międzyczasie też „Echochrome II” ożywiający pokazy cieni na ścianie pokoju, trenujący przy tym wyobraźnię przestrzenną, dokładność i cierpliwość. I jeden tylko przykład z gąszczu małych gier niezależnych: „… But that was (yesterday)” (dzięki Louvette!), którą tylko wobec zainteresowania Małej przechodziliśmy kilka razy, nie tylko utrwalając, że krok wstecz czy smutne wydarzenie mogą czasem pomóc iść naprzód, ale dochodząc do alternatywnego zakończenia. A zakończenie to dla mnie bardzo ważny moment w grze dla dziecka. Kolejna z moich zasad brzmi – gra musi mieć finał, dać czas na refleksję, na zostawianie komputera przez następne tygodnie. Szybko przekonałem do ucieczki z „Viva Pinata” czy „Minecraft”, widząc, że można tam spędzić nieskończoność. Mam nadzieję, że dzięki temu nie będę musiał wiązać córki gdy sięgnie po „World of Warcraft”. Staram się, by sama popukała się w czoło, gdy się z tym zetknie.
*

Przejdźmy jednak do następnej kategorii wiekowej, bo tu dopiero zaczyna się ciekawie. Za pośrednictwem mojego 12-letniego kuzyna dowiedziałem się ostatnio w co grają chłopaki pod koniec szkoły podstawowej. „Half-life 2” to podstawa dla cieniasów, bardziej zaawansowani grają w „Assassin’s Creed” czy „Mortyr 3”, najambitniejsi w „Bulletstorm”. W pierwszym odruchu przeszedłem do kontrataku, z flanki podsuwając „Portal”, który jakby nie patrzeć częścią świata Half-life jest. Strzał w sedno – dla chłopaka zagadki są wyzwaniem, to idealna gra dla młodzieży. Potem ze średnim sukcesem namawiałem na przygodówki, ale nieoczekiwana pomoc przyszła ze strony konsoli PSP, którą jak się okazuje też ma cała klasa. Katalog PSP obfituje w pozycje logiczno-zręcznościowe, a gry akcji z oznaczeniami 16+ są z technicznego musu łagodniejsze od ich odpowiedników na sprzęt stacjonarny. Uff, chłopak podratowany!

Zaraz jednak naszła mnie inna refleksja, przy okazji podpatrywania co ogląda on w telewizji. Na Cartoon Network zieloni kosmici właśnie lądowali na dachach miasta, siejąc popłoch niebieskim szlamem, chwytając ludzi, ładując ich do statków, ale Bohater buchając czerwoną energią trzebił niebieskich. Wypisz, wymaluj, Half-life 2, z jedną różnicą – brak krwi.

Kultura uliczna w Target: Renegade

I zaraz sam przypominam sobie co mnie interesowało gdy lat miałem 12-16. Ulubiona książka? Najpierw „Pan Samochodzik”, podrywacz i awanturnik, potem już Lem, horrory Lovecrafta… Ulubiony film? „Predator” – fascynująca dżungla, niezapomniana muzyka, akcja non-stop, obdarte ze skóry ciała, obcinanie rąk itd. Ulubiona gra? M.in. „Operation Wolf”, „Target: Renagade”, w programie: Dobijanie leżących, tłuczenie młotem w tył głowy, bicie (agresywnie atakujących) kobiet. Rodzice o części spraw nie wiedzieli, resztę odpuszczali, bo nie wpływało to na moich sto zainteresowań, ani wyniki w szkole. A później? Przeszło mi. Te sprawy, choć nieraz w kategorii 18+ interesowały mnie tylko w wieku szkolnym. I myślę, że jeśli kiedykolwiek chciałbym kupić „Bulletstorm”, to właśnie gdy byłem 15-latkiem. Czy powinienem się dziwić, że dzisiejszych nastolatków ciągnie do tego samego? Naturalnie – teraz zabraniam, odradzam, ale sam te zakazy łamałem cały czas. Hipokryta dla poprawności, postawa mam wrażenie powszechna i mimo wszystko potrzebna.

„Predator”: Dozwolony od lat 18, znośny do lat 18

*

Trudno nie zgodzić się z Olafem, że większa część gier formalnie jest przeznaczona dla dorosłych. Ale jest to klasyfikacja ze względu na potencjał uzależniający i subiektywnie wyznaczone bariery obyczajowe. Bo zastanówmy się na koniec co to jest „gra dla dorosłego”. Analogicznie do gry dla dzieci, ograniczenia są dla mnie drugorzędne. Nie będę przecież grał BO jest przemoc, BO jest wulgarny język. Najważniejsze jest aby sprawić więcej satysfakcji specyficznie dorosłemu, niż dziecku. „Bulletstorm” i chmara innych są produkcjami, która przede wszystkim szukają w dorosłym nastoletniego dziecka. Paweł i Tetelo pisali już o tym „dzieciuchu”, w tym przedwczoraj. Wiemy już, że o dziecko w sobie należy dbać, ale co z resztą? Cechy, które nabywamy w starszym wieku też dopominają się duchowej strawy! W przekazie medialnym szukam dziś problemów, o których oglądając „Predatora” nie miałem pojęcia. Poszukuję gier, których twórcy odwołają się właśnie do cech unikalnych dla człowieka starszego, nie tylko uniwersalnych. Takich, które zanudziłyby mnie gdy lat miałem -naście. A dokładniej – chciałbym aby takie gry znacząco i na ile to możliwe bezkonfliktowo, współistniały z tytułami międzypokoleniowymi, jak to ma miejsce w innych dziedzinach kultury.

Szczyty superprodukcji z myślą o dorosłych: Detektywi-klisze z „Heavy Rain”…

Kolega, ojciec jak ja, niedawno poprosił: „Poleć mi jakąś grę, bo to podobno dziś świetny biznes, a ja grałem ostatnio przed piętnastu laty. Tylko nie chcę ustawiać już czołgów, domków i żołnierzyków, nie chcę elfów i łuków. Był na to czas, ale dziś to mnie nie bawi.”. Z wymienieniem kilku na PC nie miałem problemu. Rozmówca szybko zorientował się jednak, że ten segment – gier eksperymentalnych, niszowych, trudnych – to raczej nie najłatwiejszy start po latach i nie najlepszy biznes. Dlatego poleciłem jeszcze dwa tytuły konsolowe: „Heavy Rain” i „L.A. Noire”. Całe dwa! Tu obsługa jest prosta, biznes niezły – tak potężne środki, promocja i sprzedaż rzadko stają po stronie gier ryzykownych, nowatorskich i zrozumiałych w większości wyłącznie dla dorosłych. Z pewną satysfakcją opowiedziałem też o chłodnym przyjęciu z jakim te tytuły spotkały się wśród części doświadczonych graczy. Trudno dziwić się alergicznej reakcji na dystansowanie odbiorców od ich przyzwyczajeń.

…i detektywi-nudziarze z „L.A. Noire”. Jak dobrze, że choć oni są!

Ale co ważniejsze, wiele zarzutów było w tej krytyce dobrze uzasadnionych. To znak, że próby są wciąż pionierskie, że gry dla dorosłych znajdują się niewiele dalej niż przed dekadą. Lecz równocześnie zasługa – przenoszenie dyskusji z pułapu „ten wybór broni pozastawia wiele do życzenia, tamten poziom ma więcej sekretów, tu połączyć należy rurkę z workiem i uzyskać odkurzacz”, na spory o roli form filmowych, literackich i specyficznych dla gier, o wiarygodność postaci, o znaczenie przekazywanej treści, o inspiracje i autorski wkład twórców. Jest to dyskusja, w której pewniej poczuje się ojciec z ojcem, także niegrający od lat, niż nastolatek z rówieśnikiem.

Więcej pretekstów do takich dyskusji sobie oraz wszystkim tatom (i mamom!) z okazji Dnia Ojca życzę. Bo katalog gier dla dzieci, także tych wewnątrz dorosłych, jest akurat w znakomitym stanie.

4 odpowiedzi do “Przegrywamy (3): Tata przegrywa, ale gra dalej!

  1. Dr_Judym

    Zabawne, że Twój tekst, Dawidzie, zbiega się z dojrzewającym we mnie zmęczeniem grami. Dotarło do mnie, że od jakiegoś pół roku wydaję na gry stanowczo za dużo (2-4 tytuły miesięcznie, miałbym za to niezłą lustrzankę cyfrową albo np. kilka miesięcy kursu nowego języka). Poza tym mam dosyć gier, w których wszystkie problemy (albo przynajmniej większość) rozwiązuje się poprzez zabijanie, czyli jakieś 90% tytułów? Najwyraźniej po kilkunastu (prawie dwudziestu) latach mam dosyć.

    Stąd nawet się ostatnio zastanawiałem, czy w ogóle jeszcze coś kupię w tym roku. Z ulubionych gatunków zostają mi w zasadzie tylko wyścigi (na Forzę 4 na pewno nie pożałuję) i skradanki (DX:HR, może nowy Hitman, Thief 4 gdzieś w przyszłości). Albo właśnie wymieniane przez Ciebie przygodówki i ogólnie rozumiany sektor indie games :)

    Odpowiedz
  2. Louvette

    Dobry i prawdziwy tekst Dawidzie. Przyznam, że wolę cię czytać właśnie w takim wydaniu: gracza zadowolonego i chwalącego. A w dodatku, jak wskazuje akapit o nastoletnim Dawidku, również ludzkiego ;)

    Z dobrymi grami dla dzieci jest trochę tak, jak z dobrymi grami dla innych grup odbiorców o specyficznych potrzebach, zainteresowaniach i oczekiwaniach: niby w zalewie podobnych do siebie produkcji nie można nic znaleźć, ale jeśli poszukać głębiej, zajrzeć pod powierzchnię (i nie mówię tu jedynie o schodzeniu do najgłębszych warstw sceny indie), to okaże się, że wybór – choć nie jest może zatrważająco bogaty – to jednak jest.

    W graniu z dziećmi fascynujący dla nas, dorosłych, wydaje mi się jeszcze jeden aspekt: sposobu odbioru świata gry przez małego człowieka, nieobarczonego jeszcze naszymi przyzwyczajeniami i uprzedzeniami, zwracającego uwagę na zupełnie inne elementy. Tu sprawdzają się naprawdę przeróżne tytuły, nawet te „dla dorosłych”, oczywiście odpowiednio selekcjonowane i podawane w wybranych porcjach i fragmentach. Pamiętam, jak parę lat temu rozbawił mnie tekst na jednym z zagranicznych blogów, w którym autor opisywał, w jaki sposób jego synek gra w GTA: jeździ ostrożnie samochodem, z zachowaniem przepisów ruchu drogowego. Teraz dokładnie wiem, o czym pisał. Moja córka (lat 2, miesięcy 8) dopiero uczy się obsługi pada i klawiatury, ale bywa chętną i bynajmniej nie bierną obserwatorką niektórych moich growych przygód, co zapewnia mi z jednej strony dodatkowe wrażenia, a z drugiej, okazję do rozmów na różne tematy. Ostatnio na przykład pilnowała (na tapecie było L.A. Noire), bym nie najeżdżała na chodnik, nie biegała po ulicy, czekała na kolegę, który został z tyłu, pukała do drzwi, zanim wejdę… dzięki czemu mój Cole Phelps zachowywał się przez pewien czas jak wzór cnót obywatelskich i dobrego wychowania :)

    Odpowiedz
  3. Roman Książek

    >Na Cartoon Network zieloni kosmici właśnie lądowali na dachach miasta, siejąc popłoch niebieskim szlamem, chwytając ludzi, ładując ich do statków, ale Bohater buchając czerwoną energią trzebił niebieskich. Wypisz, wymaluj, Half-life 2, z jedną różnicą – brak krwi.

    Eee, po pierwsze: w niektórych grach też można włączyć „zieloną krew”. Po drugie: co innego oglądać eksterminację, a co innego czynić ją własnymi RĘCAMI (czytaj: padem). Zobaczyć taką „Piłę”, a wejść w tryb Pana Układanki to jednak subtelna różnica. Jak mawia Michnik (jeden z moich ulubionych cytatów): chciałbym ją mieć w dolarach. Tradycyjna już moja poprawka: w euro.
    Oczywiście jako dzieciak też grałem w „Operation Wolf”, a na „Predatora” poszedłem do kina z Mamą. Cudowne (sic!) wspomnienie z dziecińtwa.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *