Stary dziad ze mnie. W brodzie – kiedy spojrzeć pod odpowiednim kątem – widać nawet czasem dwa siwe włosy. Ze znajomymi prowadzimy w Internecie stronę o grach. Staramy się pisać poważnie, bez dziecinady, bo wychodzimy z założenia, że to strona, gdzie dorośli, myślący ludzie piszą dla dorosłych, myślących ludzi (link dla zainteresowanych: tutaj). Jeśli jestem poważnym starym dziadem z dwoma (pod odpowiednim kątem) siwymi włosami w brodzie, to cóż, do licha, się stało, kiedy po latach znów włączyłem sobie „Little Big Adventure”?
Wstyd mówić. Moja psychika nie poczekała nawet na początek właściwej gry. Już w momencie, kiedy z głośniczków dobiegła muzyczka z menu (kiedyś jedna z pierwszych, jakie odtwarzał mój nowokupiony napęd CD), poróżowiało mi w oczach. Cały świat zrobił się uśmiechnięty i puchaty. Miałem ochotę czule pogłaskać płytę główną i podrapać za uchem leżącego obok pada. Byłem w domu, na planecie Twinsun, gdzie radość okazuje się rozkładając ręce na boki i machając nimi do upadłego.
Zaniepokoiłem się troszkę. Musiałem sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku. Wygrzebałem na youtube filmy z Misiem Colargolem. Nic. Z Kiwaczkiem – wzruszyłem się tylko odrobinę, i chyba jednak przede wszystkim przez mamrotliwą ruszczyznę tytułowego bohatera. Krecik – no cóż, Krecik to Krecik, przy nim miękną najwięksi twardziele, więc się nie liczy. „Pyza na polskich dróżkach” – nawet nie mrugnąłem. Więc jednak nie zdziecinniałem. Albo zdziecinniałem tylko wybiórczo.
Istnieje cała kategoria gier, które nazwałbym rozkoszniakami. Teoretycznie są przeznaczone przede wszystkim dla dzieci. Wszystko w nich słodkie, piękne i kolorowe. Bohaterowie mają mordki tam sympatyczne, że gdyby występowali w kanale z telezakupami, oglądałbym go całą dobę. Z ich istnienia zdałem sobie na dobre sprawę właśnie dzięki cudownym grom z serii „LBA”, jednego z najlepszych owoców francusko-belgijskiej szkoły projektowania gier.
Dygresja: tak, była kiedyś taka właśnie szkoła, w której świetna rozgrywka była odrobinę mniej ważna od rozbuchanej wyobraźni. Zaliczało się do niej trochę produkcji firmy Cryo (tu rozgrywka zwykle strasznie kulała), „Another World” Erica Chahi, „Outcast” Appeal Software. Tam, gdzie taka właśnie filozofia robienia gier była łączona z dziecięcą wyobraźnią, rezultaty były imponujące. Tak powstały obie części „LBA”, „Heart of Darkness” i chyba jeden z ostatnich przedstawicieli tej linii gier – „Beyond Good and Evil”. Teraz niecierpliwie czekam na „Rayman: Origins”.
Oczywiście, są jeszcze inne rozkoszniaki, bez francuskojęzycznego rodowodu. „Little Big Planet” i „Scribblenauts” – nie tylko wykorzystują dziecięcą wyobraźnię, ale ją też budzą nawet w dorosłym, zmuszając go do myślenia tak, jak myśli dziecko. W dziecko zmienia się gracz w „World of Goo”. Rozkoszniakowa jest w gruncie rzeczy filozofia „Ico”. Rozkoszniakami do szóstej potęgi są gry Amanita Design, z „Machinarium” na czele. Oddzielną kategorią są różnej maści „Maria” i „Zeldy”. Wszystko to rzeczy w gruncie rzeczy, nad którymi wychowany na śmiertelnie poważnych RPGach albo śmiertelnie śmiercionośnych strzelaninach dorosły z dwoma (pod odpowiednim kątem) siwymi włosami w brodzie przysiada i nagle wzdycha z podziwem – czegoś takiego jeszcze nie widział. Te gry dowodzą i tak oczywistej wyższości dziecka nad dorosłym.
A w nocy taki sen: powstał sequel „LBA”. Po śmierci potrąconej przez słonia na hulajnodze córki Twinsena, bohater serii rozwodzi się z Zoe i poznaje mroczną stronę planety Twinsun. Prostytucja, narkotyki, handel niepełnoletnimi szczurkami. Uwikłany w narkobiznes, przez niespłacone długi trafia wreszcie do Brazylii, gdzie goli swój kitek i zostaje ochroniarzem tajemniczego miliardera. Po kolejnej brudnej robocie (przestał już liczyć trupy, które za sobą zostawia; nie pyta o to, dlaczego musiały zostać trupami) zaczyna nagle mieć podejrzenia. Kim jest jego mocodawca? Dlaczego posługuje się inicjałami FF? Czy Funfrock na pewno zginął w „LBA2”?
Budzimy się. Jak to dobrze, że pewne rzeczy się nie zmieniają, skoro tyle innych rzeczy zmieniło się już in minus. I jak to dobrze, że chociaż gramy w dużo produkcji, które wołają z pudełka „18+”, wciąż mamy czasem ochotę wyjść na ulicę z puchatym, milutko zielonym transparentem „Mniej GTA, więcej LBA!”.
Bo „LBA” to, poza wszystkim, niesamowicie dobre gry.
och, francusko-belgijska szkoła tworzenia gier!!
Moja ulubiona. Uwielbiam outcasta i bg&e! Te gry rzeczywiście oparte są na „bajkowości” i odniesieniu przede wszystkim do wyobraźni.
Obie mają też niesamowitą oprawę muzyczną. Grając w Outcasta całkowicie zapomniałem o świecie i mimo trochę innego klimatu miałem takie samo odczucie jak przy oglądaniu starych Gwiezdnych Wojen tj. że uczestniczę w Wielkiej Przygodzie i że najważniejsze jest dobro, które musi za wszelką cenę walczyć ze złem. I to właśnie dobro w czystej postaci, co jest rzadkie w dzisiejszych czasach (ostatnio często gra się złym bohaterem, albo co najmniej dwuznacznym moralnie), powinno wygrać. Oczywiście jednak duża tu zasługa wcześniej wspomnianej muzyki, która mocno nawiązuje do Johna Williamsa (w Outcascie).
Ale przechodząc do meritum. W moim osobistym rankingu LBA stawiam obok wyżej wspomnianych gier, chociaż nigdy za dużo w LBA nie grałem. Niemniej jednak czuję, że to jest ten sam KLIMAT co w Outcascie.
Czy jest teraz sens zaczynać przygodę z LBA? Zaznaczam, że nigdy nie przeszedłem pewnie nawet 1/10 gry. Czy próba podejścia do gry teraz może mi zepsuć wspomnienia? Może wracanie do tej gry jest dobre raczej dla osób dobrze z nią zaznajomionych?
Wracając do francusko-belgiskiego klimatu – nigdy nie byłem fanem francuskiej kultury – chodzi mi o filmy, literaturę itd. Poza chyba wczesnym Luc`iem Bessonem. Bardzo lubię „Wielki Błękit” i „Piąty Element”.
Wydaje mi się, że można by pokusić się o analogię – stara szkoła francusko-belgijska była trochę jak te filmy. Nowe francuskie gry np. Ubisoftu bardziej przypominają mi produkcje upadłego już Bessona, który jest już głównie producentem filmów akcji, w których mało jest klimatu.
Z innych gier Adeline (tych od LBA) pamiętam jeszcze Time Commando. Bardzo fajnie mi się w to grało, chociaż była to bijatyka, a generalnie nie przepadam za tym gatunkiem. Ale to być może jest spowodowane czasem – nie jestem pewien czy teraz by mi się to spodobało (a wiem, że Outcast i BG&E bronią się u mnie i dzisiaj).
Pozdrawiam
Ja bym powiedział, że warto zacząć i teraz. Ale przefiltruj to przez fakt, że jestem kolesiem, który w „Outcast” zagrał dopiero rok temu i się rozkochał :-)
Hmmm. Czyli pewnie niedługo zakupię na GOG-u kolejną grę (a nawet dwie:) Odkąd powstał ten serwis bez przerwy w nim kupuję. Potem zazwyczaj nie mam czasu na granie, ale wirtualną półkę am już zapełnioną po brzegi :)
@darth – Analogia z Bessonem chyba całkiem trafiona. Całe to trochę hopsnięte francuskojęzyczne towarzystwo wyrastało po trosze z komiksowego pisma „Metal Hurlant”, gdzie SF miała taki właśnie dziwaczny, nieprzewidywalny posmak. W grach widać echa tej wyobraźni u ludzi z Cryo czy Silmarils.
Jeśli chodzi o granie w LBA – stanowczo polecam zacząć od dwójki. Jedynka ma sporo irytujących cech, więc żeby w nią na dobre wejść, trzeba mocno polubić świat Twinsena. Na szczęście przy dwójce polubić go nietrudno.
Nie jestem fanką gier komputerowych, a mimo to powyższy artykuł przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Gry z rozkosznymi, kolorowymi stworkami są jedynymi, w jakie kiedykolwiek grałam. Grałam to chyba nawet zbyt odważne słowo, gdyż ograniczyło się to zaledwie do paru włączeń komputera, żeby nie odstawać od rówieśników i z dumą móc powiedzieć „grałam w komputer”. Jedną z takich gier był właśnie „Rayman”. Ten sympatyczny stworek z wielkimi oczami, długaśnymi uszami i ogromnymi bucikami naprawdę przyciągał.
Miło jest tak czasem wrócić do wspomnień z dzieciństwa. ;-)
Pozdrawiam serdecznie i życzę wielu niezapomnianych chwil zarówno w świecie wirtualnym jak i tym za oknem.
To nie uszy, to włosy ;)
http://www.freewebs.com/nintendomugen/Rayman8.jpg
A no rzeczywiście ;-)