Archiwum kategorii: Kultura

Niesławnie złym będąc gorszym się uczynię

W starym, a więc dobrym rysunku Mleczki facet rzecze do faceta mniej więcej coś takiego: „Jest pan ankieterem i pyta się pan, co mi się nie podoba? Pan mi się nie podoba”. Ostatnio też tak mam, czy nawet bardziej, nie podoba mi się zupełnie nic.

Piękny listopad mamy tego lata, Lepper właśnie się targnął, Warszawa, moje miasto aktualne, zostało skutecznie rozkopane, za to Kraków, ma przeszła mieścina, wyrzekł się swych dóbr najprzedniejszych, konkretnie wypieprzając bukinistów z dworca i zamykając akwen wodny na Zakrzówku przed społeczeństwem, spragnionym kąpieli lub skoku na łeb po śmierć. Piszę te słowa w ruchomym kawałku piekła zwanym dla niepoznaki taborem, za moim oknem wali się Bytom i nawet sympatii dla księdza Natanka nie zdołałem utrzymać po tym, jak przedstawił zarys projektu nowej flagi dla naszego sypiącego się kraju. Chciałoby się rzec, żeby chociaż gry grały!

Czytaj dalej →

Sztuka odbioru

W jawnosnowej dyskusji na temat sensowności krytyki gier (jeszcze raz dzięki dla wszystkich, którzy w niej uczestniczą – bez Was Jawne Sny byłyby 3 razy nudniejsze – poprzednie odcinki tu, tu i tu)bardzo często powtarzałem, że moim zdaniem na odbiór gry wideo nie można patrzeć jako na czystą konsumpcję. Moim zdaniem, jest on raczej czymś wymagającym od nas dużej aktywności. Nie chodzi mi tu tylko o to, że jesteśmy zmuszani do stukania w klawiaturę, wywijania Wiimotem czy podskakiwania przed Kinectem. Nie chodzi nawet o to, że musimy od czasu do czasu podjąć jakąś decyzję, przejść się naszą postacią na spacerek albo wydać rozkaz. Myślę raczej o tym, że każda growa konwencja jest jak język, którego się trzeba nauczyć, i za pomocą którego potem się z komputerem/innymi graczami komunikujemy. A nauka języka nigdy nie jest bierną konsumpcją. Gdzieś u źródeł tego, o czym teraz piszę, tkwi gra-koszmar mojego dzieciństwa, i od niej właśnie zacznę.

Czytaj dalej →

Piosenka menażeryjna (8)

W ostatnim odcinku piosenki menażeryjnej jakoś tak bluesowo się zrobiło za sprawą gitary Petera Greena. Pójdźmy za ciosem. Dziś muzyczny upominek otrzymuje kolejny autor Jawnych Snów Piotr Sterczewski. Dla Piotra też zagra bluesowa gitara, i to nie byle kogo, bo B.B. Kinga. Istnieje jeszcze jeden związek z muzycznym bohaterem poprzedniej odsłony tego cyklu. Otóż, w co aż trudno uwierzyć – ale ja wierzę – Peter Green, ten biały chłopak z Anglii, zaliczał się do ulubionych gitarzystów B.B. Kinga. Nie mam pewności, czy dobrze pamiętam, więc nie przysięgnę, ale możliwe, że King uważał go za tego aż „naj”. To by była ładna symetryczna historia, bo Green rzecz jasna wielbił Kinga. Nie było takiego bluesowego gitarzysty, który by nie podzielał owego afektu.

Czytaj dalej →

Votum separatum w sprawie „Call of Juarez: The Cartel”, czyli co motywuje recenzentów

Skończyłem najnowszą grę Techlandu. Nie żałuję. Nie ziewałem, nie musiałem zmuszać się, by dobrnąć do napisów końcowych. Owszem, przeszkadzały mi różne błędy techniczne i brak szlifów, na które to słabości zwracali uwagę krytycy, ale „Call of Juarez: The Cartel” nie wydał mi się katastrofą, jaką zwiastowały recenzje. Na Metacritic w tej chwili: 48/100 (X360) i 49/100 (PS3). Czyli w świecie gier – dno. Taki na przykład Joystiq, który najchętniej wycenia gry na jakieś osiemdziesiąt z hakiem (czy jest na sali lekarz?), a „Halo: Reach” wyróżnił notą 91/100 (siostro, poproszę o jakiś proszek!), przyznał „The Cartel” ledwie 30/100. Notabene nie ocenił tej gry najniżej. GameShark żeruje przy dnie z 25/100.

Czytaj dalej →

Piosenka menażeryjna (7)

Najwyższy czas wrócić do haniebnie zaniedbanego cyklu upominkowo-muzycznego, bo skończy się na tym, że będziemy świętować półrocznicę Jawnych Snów w okrągłe pierwsze urodziny. Ale ten czas, czas, massaraksz! Im go mniej – a ostatnio cholernie go mało – tym podstępniej podstawia nogę wszelkiej systematyczności.

A propos postanowień, które toną w owym bagnie – czytaliście może „Outsidera” Colina Wilsona? To jedna z książek mej młodości; zgodnie z omawianymi przez Wilsona tytułami ustalałem swoją listę lektur – rzecz jasna mocno ograniczoną do polskich przekładów. Pierwsze wydanie ukazało się na fali odwilży w 1956 roku, dostałem je od nigdy później niewidzianego przyjaciela na jakimś hippisowskim zlocie w Częstochowie lata temu, jeszcze za komuny. Gdy władze zorientowały się, jaka to trucizna dla młodych umysłów, tajniacy wypożyczali tę książkę z bibliotek i nie zwracali, serio. Dlatego już wtedy, gdy wpadła w moje ręce, był to biały kruk.

Czytaj dalej →

Małe staje się wielkie

Do grania na urządzeniach przenośnych mam stosunek ambiwalentny. Z jednej strony uważam, że od wyciągania z kieszeni DS-a przy byle okazji, żeby tylko nie zostać sam na sam z myślami, blisko do patologii. Gdy obserwowałem ludzi w londyńskim metrze, włączających kieszonsolki po to, by zabić czas potrzebny na przejechanie circa trzech stacji, miałem wrażenie, że nie ma w tym rozrywki, pasji, jakiejkolwiek przygody. Że to zwykła kompulsja, jak obgryzanie paznokci. Z kolei przy dłuższych życiowych przestojach lepiej po prostu sięgnąć po książkę (hej, moment dziejowy taki, że to właściwie już kontestacja), na którą przecież coraz trudniej znaleźć czas. Choć z tym akurat, jak Paweł zwrócił mi kiedyś uwagę, bywa różnie. Dał przykład swoich nocnych powrotów autokarami ze spektakli teatralnych w innych miastach, kiedy to przy zgaszonych światłach ekran PSP był zwyczajnie jedyną opcją, by przetrwać bezsenne godziny.

Czytaj dalej →

Flipper



„NAZWA PLIKU: Flipper
Na flipperze gra się nie tylko rękami, ale i wzgórkiem łonowym. Przy tej grze problem nie polega na tym, by zatrzymać kulkę, zanim wpadnie w otwór, ani by skierować ją na środek pola obrońcą, ale by zmusić ją do pozostawania na górze, gdzie najwięcej świetlistych strzelców, i odbijać od jednego do drugiego, aby wirowała, zbłąkana i oszalała, lecz według własnej woli. A trzeba to osiągnąć nie prztykając w kulkę, lecz przekazując w sposób łagodny wibrację flipperowi, tak aby tego nie spostrzegł i nie pochylił się. Możesz to robić tylko wzgórkiem łonowym lub raczej ruchami bioder, przy czym wzgórek nie może napierać rytmicznie na flipper, tylko przez cały czas pozostawać na progu orgazmu. A jeśli biodra poruszają się zgodnie z naturą, to nie tyle wzgórek łonowy, ile mięśnie pośladków prą do przodu, jednak z wdziękiem, by w momencie, kiedy impet przenosi się na wzgórek, był już wytłumiony jak w homeopatii, gdzie im więcej esencji dodasz do roztworu – podczas gdy substancja już się rozpływa w dolewanej bez ustanku wodzie, aż prawie całkowicie niknie – tym mocniejsze jest działanie medyczne. I oto jakiś infinitezymalny prąd przenosi się ze wzgórka na obudowę flippera i flipper oddaje się bez śladu nerwowości, kuleczka biega wbrew naturze, wbrew swojej bezwładności, wbrew prawu ciążenia i zasadom dynamiki, wbrew nawet przebiegłości konstruktora, który chciał narzucić jej ruchliwość, i upaja się vis movendi, pozostając w grze przez cały czas pamiętny, z zapamiętaniem. Ale musi to być wzgórek łonowy niewieści, by nie wciskać ciał jamistych między jelita a maszynę i by nie było pośrednictwa tkanki erekcyjnej, lecz tylko włosy, ścięgna, kości, tworzące całość dzięki obciągnięciu dżinsami, lecz tylko wysublimowany szał miłosny, jakaś szelmowska oziębłość, jakaś szczodra umiejętność przystosowania się do wrażliwości partnera, jakieś upodobanie do pobudzania jego żądzy bez doświadczania nadmiaru własnej: amazonka winna doprowadzić flipper do szaleństwa i z góry smakować fakt, że wkrótce go porzuci”.

(Umberto Eco, „Wahadło Foucaulta”, tłum. Adam Szymanowski)

Wahadło F.

Zainspirowany notką Olafa, postanowiłem napisać łże-manifest redaktora. „Moja mowa będzie krótka”. Czy w czasach, kiedy nastąpiło globalne i szerokopasmowe przeładowanie tekstami jest sens, by pisać nowe? Zrozumiał to Stanisław Lem, który miał na swoim koncie wstępy do nieistniejących książek oraz recenzje urojonych dzieł (tak samo działał genialny ślepiec Jorge Luis Borges), a w końcu przestał pisać. W opowiadaniu Borgesa „Pierre Menard, autor Don Kichota” tytułowy bohater tworzy ponownie dzieło Cervantesa, powtarzając je litera w literę, ale choćby ze względu na inny kontekst, utwór nabiera nowych znaczeń. Czy nie lepiej wypowiedzieć się poprzez czyjś tekst (vide idea samplingu i remiksu)? Zaiste: pokora i pycha w jednym. „Pycha jest moim ulubionym grzechem”, by zacytować Ala Pacino z „Adwokata diabła”. Jestem cytatem. Jak mawiał Nietzsche. Czy to nie (tekstowa) namiastka stwórcy? Czytacie mnie, chociaż nie zawsze wiecie, że macie przed oczami „mój” tekst. Operowanie czyimś tekstem (na czyimś tekście) to skomplikowana sprawa. Wymaga precyzyjnych cięć skalpela – jeden z muzyków duetu Skalpel powiedział, że podczas nagrywania płyty szuka konkretnego dźwięku, który został już zarejestrowany. Rob z „Wierności w stereo” Nicka Hornby’ego: „Dla mnie sporządzanie taśmy kompilacyjnej jest jak pisanie listu – wymaga głębokiego zastanowienia, częstego wymazywania i zaczynania od nowa…”.

Czytaj dalej →

A może komandor Shepard też była kobietą?

Ironiczne przedstawienie tradycyjnej roli kobiety w space operze, czyli seksowna ofiara w obcisłym skafanderze (za Threadless.com).

Chwilę temu moją uwagę przykuł drobny news, w zasadzie niezauważony przez polską prasę branżową i portale o grach: BioWare ogłosiło, że kobieca wersja komandora Sheparda z „Mass Effect” znajdzie się na okładce edycji kolekcjonerskiej trzeciej części, a także otrzyma własny trailer. Do tej pory bowiem we wszystkich materiałach marketingowych (reklamy w prasie, internecie, telewizji, screenshoty, trailery, pudełka z grą) mieliśmy do czynienia z Shepardem mężczyzną, klasycznym spaceoperowym bohaterem o szerokiej szczęce i ponurym wejrzeniu.

Uważam, że jest to krok w dobrym kierunku – przełamania męskiego monopolu na bohaterów i próby wciągnięcia kobiet w świat cyfrowej rozrywki. Sugerowanie domyślnego męskiego protagonisty zapewne nie pozostaje bez wpływu na populację graczy z podwójnym chromosomem X – nie widząc ani razu żeńskiej Shepard, można w ogóle nie domyśleć się, że „Mass Effect” udostępnia możliwość gry kobietą.

Czytaj dalej →

O krytyce niejawnej

Wróćmy do niedokończonego artykułu „Także w obronie krytyki”. Wspominałem o znaczeniu krytyki niejawnej. Miałem na myśli głównie dwa rodzaje relacji „twórca – krytyk” – relacji bardzo bliskich, a przez to efektywnych. Warto się im przyjrzeć, bo dowodzą, jak wielki wpływ na twórczość może mieć wnikliwy odbiorca o statusie arbitra. Owszem, przy szczególnych uwarunkowaniach, ale przecież jest w tej dyskusji jeszcze kwestią otwartą, czy analogiczne standardy nie mogą zaistnieć (istnieją?) w świecie gier wideo.

Czytaj dalej →